Zima w piątkowy, wrocławski wieczór nieco powróciła. Po kilku dniach, gdzie temperatury sięgały nawet powyżej 10 stopni Celsjusza, nastał wieczór gdzie znów słupek rtęci zaczął zbliżać się do zera. A ja, jak zwykle, jechałem rowerem nad odrzańskimi kanałami na koncert w Narodowym Forum Muzyki (31.01.2025). Patrząc się w to, co wyłaniał przede mną jasny słupek światła z rowerowej lampki zastanawiałem się nad tym, czym tym razem zaskoczy mnie i oczaruje Piotr Anderszewski. A było o czym myśleć, bo przecież pierwsze nagrania Beethovenowskie pozostawiły we mnie pewien sceptycyzm wobec sztuki interpretacji sławnego pianisty. I chodziło zwłaszcza o Beethovena. Choć bez wątpienia nowatorski i błyskotliwy, był dla mnie zbyt lekki, zbyt postmodernistyczny. Trzeba przyznać, że mój głos był wtedy dość osamotniony. Większość melomanów i pism muzycznych zachwycała się Wariacjami Diabellego, tylko ja narzekałem. Jednak, z upływem lat, doceniłem sztukę Anderszewskiego. Nie w tym nagraniu, ale w następnych i na następnych koncertach. Jednak to nie Beethoven stał się nośnikiem moich zachwytów, ale Mozart i Bach. A także rewelacyjny Janaček i ostatnio Bartok oraz Szymanowski. Tym razem jednak na scenie miał zabrzmieć I Koncert fortepianowy Beethovena. Mijając zatem spowite w mroku nadodrzańskie drzewa zastanawiałem się, czy będzie świetnie, czy też znów zetknę się z tym, co nie do końca mnie porwało w Wariacjach Diabellego.
Drugim bohaterem tego wieczoru był Omer Meir Wellber, izraelski dyrygent i kompozytor. Ucieszyłem się, że izraelski, bo ostatnio ten kraj ma zbyt wielu wrogów i zbyt niewielu przyjaciół. Jego naród zaś słynie z wielkich muzycznych talentów, choć, tak po prawdzie, izraelskie orkiestry nie są jeszcze w światowej czołówce.
Omer Meir Wellber / fot. Luca Pezzani/ ze stron NFM
I Koncert fortepianowy C-dur op. 15 Ludwiga van Beethovena to dzieło należące do wczesnego okresu twórczości kompozytora, napisane ok. 1795 roku, lecz opublikowane w 1801 r. Choć nazywany „Pierwszym”, faktycznie powstał po Koncercie nr 2 B-dur op. 19, co wynika z kolejności publikacji.
Miło pomyśleć, że wykonywał go sam Beethoven. Jego problemy ze słuchem nie ujawniły się jeszcze wówczas. Geniusz z Bonn dokonał prapremiery w Pradze (1798) oraz w Wiedniu (1800), na koncercie, na którym odbyła się również premiera jego I Symfonii.
Muzyka Beethovena żyła jednak i jego utwory nie schodziły z koncertowych scen, co wcale jeszcze nie było zasadą w tamtych czasach. Gdy choroba odebrała Beethovenowi możliwość owocnej dla publiczności gry fortepianowej, za jego dzieło wzięli się uczniowie Mistrza. Byli to zapewne Carl Czerny i Ferdinand Ries.
Dwa pierwsze koncerty fortepianowe Beethovena są jeszcze zanurzone w twórczości poprzedników kompozytora, choć słychać już oczywiście wiele oryginalnych elementów. Nie są jednak one wszechobecne, jak w kolejnych trzech koncertach. Dla I Koncertu najistotniejsze są Mozartowskie inspiracje, a także Haydnowskie obecne w części trzeciej. Beethoven, świadomy tych zależności, podobno żartował: „Niestety, tym razem nie udało mi się napisać nic naprawdę nowego”.
Koncert poprzedzony jest czysto orkiestrowym wstępem. Wyszedł on Wrocławskim Filharmonikom i Wellberowi nad wyraz dobrze. Od razu też słychać było, że tempo będzie umiarkowane. Później orkiestra i dyrygent rozkręcili się jeszcze mocniej, wspaniale i subtelnie odpowiadając na frazy pianisty. Był to znakomity akompaniament.
Piotr Anderszewski/ Virgin Classics/ MG de Saint Venant/ ze stron NFM
A jak Piotr Anderszewski? Zaczął od bardzo Mozartowskich fraz i od razu przypomniał mi się dokument z wielkim pianistą w roli głównej, gdzie tłumaczył on swoje uwielbienie dla sonat Mozarta naświetlając ich operową teatralność. Poszczególnie melodie i głosy sonat to po prostu żywe, pełne barw postaci – tłumaczył pianista i czynił to tak przekonywująco, że ciężko było na to patrzeć inaczej. Więc i początek I Koncertu wypadł zachwycająco. Natychmiast zwróciłem też uwagę na to, że mamy do czynienia z arcywykonaniem w którym nie było przypadkowych dźwięków. Każda fraza była przez pianistę starannie przemyślana i zbadana od wszystkich stron. Przypominało to wnikliwość Glenna Goulda, z którym Anderszewski był chętnie porównywany u progu swojej kariery. „Takie wykonanie musi istnieć na płytach” – pomyślałem. Byłem też od razu przekonany, że Anderszewski dodaje swój element do zbioru legendarnych wykonań koncertów Beethovena.
Jednak, nadal mając w myślach Wariacje Diabellego, nie pozbyłem się krytycznych myśli. Skoro Beethoven Anderszewskiego stał się tak Mozartowsko operowy, mogły przecież ucierpieć elementy architektoniczne, tak charakterystyczne dla Demiurga dwóch kolejnych wieków muzyki. Czekałem zatem na te wszystkie niezwykłe progresje akordowe, na płynące frazy w wysokich rejestrach zapowiadające eksperymenty z Eroici i VII Sonaty fortepianowej. „Jeśli te frazy zamienią się w postaci z Wesela Figara, będę bardzo krytyczny!” – pomyślałem gniewnie. Ale się nie zamieniły. Wręcz przeciwnie. Okazało się, że Anderszewski rozumie doskonale Beethovenowską wyjątkowość i niezwykłość, a rozumiejąc je umie i tym realizować swoją nieprzeciętną artystyczną oryginalność. Było to wspaniałe! Trzecia, najbardziej Haydnowska część koncertu wypadła również świetnie.
Piotr Anderszewski to zdecydowanie jeden z największych artystów XXI wieku i wysłuchane go w arcydziele Beethovena było wielkim przeżyciem. Nie muszę już zazdrościć ludziom, którzy słyszeli na żywo Światosława Richtera czy Artura Rubinsteina. Teraz podobnie jak starsi krytycy mówiący „A ja słyszałem Rubinsteina w Warszawie” będę mógł dręczyć na starość młodych krytyków muzycznych i melomanów mówiąc – „A ja słyszałem I Koncert Beethovena z Anderszewskim we Wrocławiu”.
W drugiej połowie koncertu zostaliśmy sam na sam z dyrygentem i orkiestrą. A wpierw z samotnym wiolonczelistą, bo tak się zaczynał utwór Alfreda Schnittkego „Moz-Art à la Haydn” (1977). Dzieło to ilustruje charakterystyczny dla kompozytora polistylizm – technikę łączenia różnorodnych stylów muzycznych, od baroku po awangardę XX wieku. Jest to jedna z dwóch części cyklu „Moz-Art.” (obok „Moz-Art 1” z 1976 roku), inspirowanego twórczością Wolfganga Amadeusa Mozarta i Josepha Haydna, ale przefiltrowaną przez postmodernistyczną wrażliwość Schnittkego. My tu więc liczne cytaty, dekonstrukcję formy, teatr muzyczny potęgujący Haydnowski motyw z wychodzeniem muzyków w trakcie Symfonii Pożegnalnej. Zawsze lubiłem Schnittkego, ale jednak wolę, jak wyrafinowane zabawy formą i kontekstami są w postmodernizmie nieco mniej rubaszne. Nie jestem też wielkim fanem teatru muzycznego. Jednak publiczność bawiła się przednio, jak nieczęsto bywa przy dziełach muzyki współczesnej. Wykonanie było dobre, o ile można je łatwo ocenić. Ja jednak wolę, gdy Schnittke wnika w istotę muzyki bez biegania muzyków po scenie i bez burleski. Tym niemniej było to ciekawe nawiązanie do w jakimś sensie polistylicznego I Koncertu fortepianowego Beethovena, gdzie też de facto spotyka się cała wielka Trójka Wiedeńska.
Na koniec usłyszeliśmy IX Symfonię Dymitra Szostakowicza (op. 70), skomponowaną w 1945 roku i dedykowaną „wszystkim poległym w wojnie”. Stała się ona jednym z najbardziej enigmatycznych i kontrowersyjnych utworów w dorobku kompozytora. Powstała w czasie, gdy Związek Radziecki świętował zwycięstwo nad nazizmem, a władze oczekiwały od Szostakowicza monumentalnej, heroicznej symfonii na miarę IX Symfonii Beethovena (oczywiście z chórem i tekstem gloryfikującym Stalina). Tymczasem kompozytor stworzył utwór krótki (ok. 25 minut), pełen ironii, groteski i dwuznaczności, co wywołało gniew sowieckich władz i krytyków.
Pomijając wątek Stalina, ja też byłbym trochę zły. Cyrkowo jarmarczny sarkazm zamieniający się momentami w podszyty grozą nihilistyczny elegijny ton to nienajlepsze pocieszenie dla tych, co przeżyli II Wojnę światową. Ale cóż, został im Stalin który wymordował jeszcze więcej Rosjan niż ich wrodzy Niemcy. Dziś jednak już Stalina nie ma, choć oczywiście jak widzimy wraca w Europie chęć cenzury i dogmatu jedynie słusznego myślenia. Z tego może zrodzić się jakiś nowy Stalin, albo przynajmniej Mussolini. Wtedy może przesłanie IX Symfonii Szostakowicza znów stanie się boleśnie aktualne, ale też zapewne nie będą jej grali. Z pewnością nie będzie jej na ocenzurowanych X, Meta i YouTube… Mimo to z symfoniami Szostakowicza mam problem. Uwielbiam muzykę kameralną tego kompozytora, jak i jego wspaniałe koncerty. Jedyną wadą jest tu powtarzalność pewnych elementów i narzucony Szostakowiczowi siłą ściśle tonalny neoklasycyzm. Ale mimo tych wad, niezawinionych przez samego kompozytora, są to wspaniałe arcydzieła. Do tego dodajmy jeszcze pieśni… Jest czego słuchać! A symfonie to dla mnie jakieś dziwaczne freski, pole bitwy z cenzurą, z czasami, z osobistymi lękami kompozytora… Też był do tego wszystkiego zmuszony, ale nie ma tu, moim zdaniem, tej mocy artystycznego oddziaływania co w kwartetach smyczkowych czy koncertach skrzypcowych i wiolonczelowych.
Dlatego zaimponowało mi, jak podeszli do tematu Omer Meir Wellber i Wrocławscy Filharmonicy. Postawili na maksymalną czytelność muzycznych fraz, nie zamieniając tej symfonii w gęsty trąbiący sos. Wręcz przeciwnie, pojawiające się pod koniec tego dzieła fanfary i wspaniałe, rozbudowane solo fagocistki były autentycznie cudowne i rewelacyjnie zagrane. Tak nieziemsko brzmiącej wrocławskiej blachy chyba jeszcze nie słyszałem, choć przecież od lat pracują nad tym znakomici i sławni dyrygenci. A fagocistka zyskałaby uznanie w każdej, najlepszej nawet orkiestrze. Było to wspaniałe wykonanie pozwalające poznać i zgłębić tą jednak dość dziwaczną symfonię. Nabrałem ochoty, aby otrzeć z kurzu moje nagrania symfonii Szostakowicza i dać im jeszcze jedną szansę. Tylko czy mam je w aż tak dobrych wykonaniach?
To był wspaniały muzycznie dzień. Nie tylko dzięki wielkiej interpretacji Piotra Anderszewskiego, której usłyszeniem będę się chwalił złośliwie na starość, ale też dzięki znakomitej grze Wrocławskich Filharmoników pod batutą izraelskiego dyrygenta Omera Meira Wellbera. תחי ישראל! תן לזה לפרוח עם מוזיקה! – tachi yisral! tan leza leproch im muzika! – Niech żyje Izrael! Niech rozkwita muzyką!