Piątkowy wieczór (07.02.2025) przyniósł nam we wrocławskim NFM bardzo klasyczny, albo też klasycystyczny koncert. Spotkali się zatem w jego programie Mozart, Haydn i Beethoven, trzej klasycy wiedeńscy. Bohaterami koncertu byli Wrocławscy Filharmonicy, wiolonczelista i dyrygent István Várdai oraz skrzypaczka i koncertmistrzyni Roksana Kwaśnikowska. Do sukcesu przyczyniło się też kilkoro innych solistów z NFM Filharmonia Wrocławska.
Koncert rozpoczęła VI Serenada D-dur KV 239 „Serenata notturna” Mozarta. Od pierwszych dźwięków zachwyciła mnie lekkość gry orkiestry w ograniczonym do kilkunastu solistów kameralnych składzie. Piękna była gra Roksany Kwaśnikowskiej, która uczyniła z tego dzieła kolejny koncert skrzypcowy Mozarta. Albo raczej by tak było, gdyby nie ostatnia część serenady, w którą włączyli się inni soliści, improwizując z fantazją i nie bez poczucia humoru. Czy taka improwizacja, z kotłami i kontrabasem włącznie przystoi przy wykonywaniu Mozarta? W serenadach jak najbardziej. W końcu z założenia miała być to muzyka lekka i rozrywkowa. Choć Mozart jak to Mozart. Nawet w najlżejszej frazie był genialny i choć jego serenadom brakuje głębi późnych symfonii czy koncertów fortepianowych, to jednak nie są to utwory błahe. Cechuje je niepowtarzalny nastrój i swoisty „zapał w muzykowaniu”. Słusznie mawiał Światosław Richter, unikający grania Mozarta z uwagi na trudność w jego rozumieniu, twierdząc, że emocje Mozarta są jakby inne od typowych emocji w sztuce. To jakby emocje ze świata muzyki, jedyne w swoim rodzaju, odrębne i nie należące w pełni do naszej rzeczywistości. I nawet w serenadach to słychać, co doskonale unaoczniła Roksana Kwaśnikowska. Był też w jej grze charakterystyczny witalizm, zapamiętanie, którego najlepszym Mozartowskim „przekaźnikiem” był w dziejach fonografii Dawid Ojstrach.
Kolejnym dziełem zaprezentowanym na koncercie był I Koncert wiolonczelowy C-dur Hob. VIIb:1 Józefa Haydna. A grał István Várdai i wraz z koncertmistrzynią Roksaną Kwaśnikowską dyrygował orkiestrą, już w zwykłym, szerszym składzie.
Istvan Vardai/fot. Marco Borggreve/ ze stron NFM
István Várdai to jedna z najważniejszych postaci współczesnej sceny muzycznej. Węgierski artysta zdobył międzynarodowe uznanie zarówno jako wirtuoz wiolonczeli, jak i dyrygent. Jego kariera łączy głęboką interpretację, techniczną precyzję oraz wszechstronność artystyczną. Urodzony w 1985 roku w Budapeszcie, Várdai rozpoczął naukę gry na wiolonczeli w wieku 7 lat. Kształcił się w Konserwatorium im. Béli Bartóka w Budapeszcie, a następnie w Universität für Musik und darstellende Kunst w Wiedniu pod kierunkiem Reinharda Latzko. Jego talent szybko zwrócił uwagę światowych krytyków. Várdai zasłynął dzięki zwycięstwom w prestiżowych konkursach, m.in.: Konkursie ARD w Monachium (2004) i Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Genewie (2005). Várdai występował z czołowymi orkiestrami, takimi jak Berlińscy Filharmonicy, Filharmonicy Wiedeńscy czy Orkiestra Symfoniczna BBC. Nagrywał między innymi dla wytwórni Brilliant Classics i Claves, współpracując z artystami takimi jak pianista Fazıl Say, niejednokrotnie już wspominany w moich recenzjach. Kompozytor, pianista i wojownik o wolność z dusznym światem islamskiego dogmatyzmu. W repertuarze Várdai łączy klasykę (Bach, Dvořák) z utworami współczesnymi, często wykonuje prapremierowo nowe dzieła.
Od ok. 2010 roku Várdai rozwija karierę dyrygencką. Pełnił rolę głównego dyrygenta Węgierskiej Filharmonii Narodowej (2018-2021), a od 2022 roku kieruje Orkiestrą Kameralną Budapesztu (Budapest Strings) jako dyrektor artystyczny. Jego podejście łączy wrażliwość instrumentalisty z wizją lidera, co przynosi świeże interpretacje.
Jednak w koncercie Haydna podziwialiśmy go głównie jako solistę. Pełna humoru i witalna partia wiolonczeli czyni dzieło Haydna jednym z najwspanialszych dzieł koncertowych z wiolonczelę w roli głównej (choć mogło być inaczej, o czym za chwilę). Várdai zagrał koncert wirtuozersko, z ogromną swobodą i muzyczną pasją. Był to Haydn najwyższej próby. Co ciekawe piękne plastyczne brzmienie wiolonczeli niosło się wspaniale i potężnie po Sali Głównej NFM. Ma ona znakomitą akustykę, a jednak wielu skrzypków i pianistów daje się pożreć orkiestrze i „gra szeptem”. Myśli się wtedy, że wprawdzie koncert i muzyka na żywo to oczywiście świetna sprawa, ale jednak aby poznać sztukę owych cichutkich skrzypków i pianistów lepiej słuchać ich z płyt. Tymczasem Várdai udowadnia, że można grać głośno w wielkiej sali i wiolonczela, której dźwięk jest przecież mniej nośny niż ten fortepianu czy skrzypiec, nie musi mieć problemów w dużej sali. Zaczynam dochodzić do wniosku, że również w przypadku instrumentalistów powinno się mocniej oceniać wolumen brzmienia podobnie jak w przypadku śpiewaków. Oczywiście w przypadku skrzypków może się okazać, że mają pięknego Stradivariusa czy Guarnieriego który brzmi akurat cicho. Jednak pianiści już nie mają takiej wymówki, zaś w przypadku skrzypków wypadałoby zapytać, czy dobierając swój ulubiony instrument brali pod uwagę fakt, że w XXI wieku gra się często w większych wnętrzach niż w wieku XVII? Ja w każdym razie po nośnej wiolonczeli Várdaia będę surowej oceniał zbyt ciche brzmienie najpiękniejszych nawet fraz solisty.
Zważywszy na to, że koncerty wiolonczelowe Haydna należą do najwspanialszych arcydzieł w swojej koncertowej rodzinie, warto poruszyć jeszcze tę kwestię. Bo kto jeszcze obok Haydna jeśli chodzi o koncerty wiolonczelowe? Na pewno Dworzak i Schumann, Saint-Saens i Lutosławski, ale dalej już coraz trudniej wymieniać wiolonczelowe koncerty na miarę Haydna… Haydn sam nie był wiolonczelistą. Komponował z myślą o muzykach dostępnych w orkiestrze Esterházych, w tym o utalentowanych wiolonczelistach, takich jak Weigl czy później Antonín Kraft (związany z II Koncertem D-dur).
Co ciekawe, brat Haydna, Michael Haydn, był wiolonczelistą, co mogło inspirować Józefa Haydna do eksploracji brzmienia instrumentu. Tu muszę jeszcze raz wspomnieć, że Michael Haydn, związany z rumuńską Oradeą, gdzie działał przez lata, jest (jako kompozytor) zbyt mało znany. Pisał on wspaniałą muzykę i słuchając jego dzieł możemy się słusznie zastanawiać, dlaczego nie mówimy o czterech wielkich klasykach, a tylko o trzech…
Ostatnim dziełem zaprezentowanym na koncercie była II Symfonia Beethovena. I tu całkowicie się już zachwyciłem. Dyrygował István Várdai, grali Wrocławscy Filharmonicy i cóż to było za wykonanie! Każda fraza smyczków była odrębnie wyrzeźbiona w przestrzeni, miała swój unikalny charakter. Odcieni barwowych i artykulacyjnych mieliśmy tu nieskończony wszechświat. Dęte też były doskonałe. Jednocześnie interpretacja była mądra, dynamiczna, ukazująca Beethovena architekta budzącego się dla świata i następnych pokoleń. Monumentalizm w niezwykły sposób towarzyszył lekkości (albo odwrotnie), dramatyzm posthaydnowskiemu humorowi (które już w następnych symfoniach Beethoven przetworzy na swój zupełnie osobisty przyjazny uśmiech, a czasem życzliwy śmiech). Wspaniałe wykonanie i gdyby nie nieco głuche brzmienie całościowego tutti (ale naprawdę czepiam się rzeczy już prawie doskonałej) byłoby to na poziomie Wiedeńczyków, Berlińczyków czy Londyńczyków. Tak dobrze grającej Beethovena polskiej orkiestry jeszcze nie słyszałem. Ta starannie zróżnicowana i wielowymiarowa kolorystyka smyczków robiła ogromne wrażenie… István Várdai to obecnie znakomity dyrygent, a Wrocławscy Filharmonicy są w stanie współpracować z najlepszymi i uczyć się od nich.