Narodowe Forum Muzyki ostatnio rozpieszcza miłośników wiolonczeli. Po wykonanym niespełna dziesięć dni temu koncercie wiolonczelowym Schumanna, doskonały młody rumuński wiolonczelista Andrei Ioniţă zaprezentował nam drugie arcydzieło – Koncert wiolonczelowy h-moll op. 104 Dvořaka. 23 lutego, podobnie jak 15 lutego 2018 roku wiolonczeliście, nazwanemu słusznie przez krytyka z The Times jednym z najciekawszych talentów ostatniej dekady, towarzyszył Daniel Raiskin stojący na czele Wrocławskich Filharmoników.
Andrei Ioniţă / fot. archiwum artysty
Koncert wiolonczelowy Dvořaka jest bezsprzecznie jednym z najpiękniejszych koncertów na te „wielkie skrzypce”. Talent melodyczny kompozytora skrzy się w nim jak niebo w porze świtu, niekończący się ciąg pomysłów i nastrojów porywa nas bez reszty w obszary pełne elegijnego wręcz liryzmu. Niejedna symfonia może pozazdrościć temu koncertowi rozmachu i bogactwa, a przecież osią całości jest wiolonczela, instrument o bardzo ograniczonej skali i dynamice w porównaniu z fortepianem, na który najczęściej się pisuje koncerty. Dvořak dokonał po prostu rzeczy niemożliwej. Jego wiolonczela staje śmiało obok orkiestry i rywalizuje z nią oraz dopełnia się z nią na równych zasadach, jednocześnie nie ograniczając jej. Jeśli zaś chodzi o wykonawców, to Andrei Ioniţă zadziwił mnie elegancją i precyzją detalu. Dawno nie słyszałem tak starannie rzeźbionej frazy w tym koncercie, Żadnej magmy, zlewania się ze sobą trudnych pasaży. Dokładność, subtelność, przeogromny szacunek do myśli kompozytora. Patrząc na to z innej strony, dokładność i precyzja nie odebrały Andrei Ioniţă śpiewności frazy i świadomości szerszej perspektywy utworu. Napięcia melodyczne snuły się i rozwijały się z doskonałym spokojem, ze świadomością „muzycznej grawitacji”, czy też logiki przebiegu poszczególnych tematów Dvořaka. Daniel Raiskin ponownie dowiódł, że jest świetnym towarzyszem dla koncertującego solisty, co nie zawsze dyrygentom wychodzi. Jedynie w pierwszej części koncertu pojawiły się lekkie rozsunięcia się poszczególnych sekcji orkiestry. Część wolna koncertu była za to absolutnie czarodziejska – wspaniałe motywy Dvořaka powierzone sekcji instrumentów dętych drewnianych po prostu głęboko wzruszały swoim pięknem i niewypowiedzianą tęsknotą. Również finał koncertu zabrzmiał doskonale, wciągając nas w barwny wir wyobraźni czeskiego mistrza. Na bis Andrei Ioniţă zagrał Sarabandę z I Suity na wiolonczelę solo Jana Sebastiana Bacha. Przypominało to teatr cieni. Muzyka była jakby odbiciem jakiejś innej obecności, lustrem w które spogląda tancerz, którego my już nie widzimy. Coś podobnego próbował zrobić z tym arcydziełem sławny wiolonczelista Yo Yo Ma, ale brzmienie Andrei Ioniţă było bardziej jeszcze eteryczne, przez co i bardziej jeszcze niesamowite.
Program koncertu w NFM zaczynał się od Poloneza A-dur op. 40 nr 1 Fryderyka Chopina. Nie grał go jednak pianista, lecz cała orkiestra, zaś całość zaaranżował Grzegorz Fitelberg. Uwielbiam ten polonez, który stał się już z początkiem XX wieku symbolem polskości w eterze radiowym. Zarejestrowany w 1911 r. w wykonaniu Paderewskiego stał się on sygnałem Programu I Polskiego Radia, zaś przylgnęła do niego nazwa „wojskowy”. To przylepianie nazw do arcydzieł Chopina nie jest dobrą praktyką, gdyż Chopin stawiał na muzykę absolutną, która „mówi po swojemu”. Bywa, że ugruntowane nazwy niektórych utworów narzucają ich interpretację, czasem zupełnie wbrew intencjom samego kompozytora. Tak z pewnością dzieje się zwłaszcza z niektórymi sonatami Beethovena. Mnie Polonez A-dur kojarzy się z Warszawą, z Łazienkami, ze słońcem grającym wśród jesiennych złotych liści. Jest zadzierzysty, bez dwóch zdań, ale nie jest to dla mnie zadzierzystość stających w szeregach obrońców ojczyzny. To coś więcej – to zadzierzystość całego świata i szkoda by ją było przypisywać tylko ludziom i to do tego wojskowym. Aranżacja Fitelberga zagrana była przez Wrocławskich Filharmoników świetnie. Jedyne uwagi mam do samego Fitelberga – zbyt dużo w tej aranżacji grane jest tutti, zbyt często smyczki i dęte grają w zasadzie unisono. Tym niemniej brzmienie utworu ma swój urok, przypomina o wrażliwości dźwiękowej polskich kompozytorów i melomanów sprzed wielu dekad.
IV Symfonia f-moll op. 36 Piotra Czajkowskiego wypełniła drugą część koncertu. Daniel Raiskin odnalazł się w niej bardzo ciekawie. Pełne dramatyzmu i wybiegającego poza czasy Czajkowskiego ciężkiego egzystencjalizmu frazy symfonii zostały zaprezentowane przez Wrocławskich Filharmoników z pasją i dużą selektywnością (może ciut za dużą w pierwszej części symfonii). Daniel Raiskin bardzo ciekawie eksperymentował z planami muzycznymi, eksponując niektóre sekcje orkiestry niekiedy w nietypowy i zaskakujący sposób. Miało się bardzo cenne wrażenie odczytywania tego arcydzieła na nowo. Po wielu eksperymentach nastąpił okazały i zagrany z ogromnym rozmachem finał. To był bardzo ciekawy Czajkowski, aczkolwiek nie bez pewnych elementów kontrowersyjnych, jak to przy śmiałym eksperymentowaniu bywa.