Pałac myśliwski Radziwiłłów w Antoninie jest budowlą unikatową w swoim charakterze. Wzniósł go w latach 1822–1824 wyjątkowo z drewna jeden z najważniejszych architektów romantyzmu Karl Friedrich Schinkel. Napisalem romantyzmu? Dla wielu Schnkell był i jest raczej mistrzem klasycyzmu. Ale taka to była epoka – styl inspirowany porządkiem doryckich kolumn w umyśle jednego człowieka przeradzał się w malowniczość neogotyckich wieżyc i łuków. Inny człowiek, nastoletni jeszcze gdy odwiedzał pałac Antoniego Radziwiłła, również wyrósł na klasycyzującym pięknie jasnych i uporządkowanych form muzycznych. Nie rezygnując z niego niemal przez całe swoje krótkie życie stał się ikoną romantyzmu. Mowa tu oczywiście o Fryderyku Chopinie, któremu zapewne podobały się świetne dekoracje Schinkla do Czarodziejskiego fletu Mozarta. Chopin zachwalał też talent muzyczny swojego antonińskiego gospodarza, Mikołaja Radziwiłła, księcia – namiestnika Wielkiego Księstwa Poznańskiego.
Książe grał na wiolonczeli i był całkiem zdolnym kompozytorem. Dzieła Chopina skomponowane dla wielkopolskiego arystokraty mogliśmy usłyszeć 6 grudnia 2018 roku w Narodowym Forum Muzyki, a grali je sławni polscy instrumentaliści. Introdukcję i Polonez C-dur na fortepian i wiolonczelę op. 3 wykonali Tomasz Strahl na wiolonczeli i Krzysztof Jabłoński na fortepianie. Wiolonczelista oczarował mnie bez reszty pięknym, aksamitnym brzmieniem niskich, nosowych tonów wiolonczeli. Krzysztof Jabłoński, który był niemal stale obecny na scenie podczas prezentowania kolejnych utworów, tym razem odsunął się w cień, jakby grał rzeczywiście z księciem Radziwiłłem i w dowód szacunku nie chciał go w żaden sposób przesłaniać srebrzystym dźwiękiem fortepianu.
W Triu fortepianowym g-moll op. 8 fortepian zajął zgoła odmienne miejsce i stał się ewidentnym liderem. Na scenie pojawił się Konstanty Andrzej Kulka, jeden z najbardziej od lat znanych polskich skrzypków. Muzycy zagrali wczesne Chopinowskie trio z ogromną elegancją, przypominając nam, że jest ono bliskie koncertom fortepianowym mistrza z Żelazowej Woli. Rozmarzone, gadatliwe, pełne fakturalnych lśnień i pasaży…
Krzysztof Jabłoński / fot. Łukasz Rajchert
Krzysztof Jabłoński miał okazję zaprezentować głównonurtowego Chopina na początku koncertu, przedstawiając swoją interpretację Poloneza As-dur op. 53. Był to zamaszysty, władczy niemal polonez, z dużą ilością przestrzeni i z silnym użyciem pedału. Pasowało to do tego arcydzieła, zaś Sala Główna NFM udowodniła, że można w niej organizować recitale na fortepian solo, byleby tylko pianista był na tyle dobry, aby zapełnić ją publicznością. Jabłoński z pewnością do takiej grupy pianistów od dawna już należy. Niełatwo jest, zwłaszcza w XXI wieku, wykrzesać z siebie odpowiednią ilość romantycznego ognia, aby nie okaleczyć Chopinowskich polonezów. Jabłoński, dzięki dobremu frazowaniu i płynności narracji, ów konieczny żar w sobie odnalazł.
Na koncercie spotkaliśmy też Chopina u schyłku życia, kiedy wkroczył on na nowe muzyczne ścieżki, gęste, celowo jakby odarte z urody niezapomnianych melodii i ich nieziemskich modulacji. Długo spierano się, czy te kilka dzieł bardzo późnego Chopina nie jest jednak świadectwem załamania się geniusza pod presją niszczącej go choroby i nagłej samotności w życiu osobistym. Obecnie coraz częściej dominuje przekonania, iż Chopin zaczął wytaczać nowe kierunki, wiodące wprost do Brahmsa i Wagnera, lecz nie zdążył odbyć tej drogi do końca. W Sonacie g-moll na fortepian i wiolonczelę op. 65 wykonawcy dobrze pokazali nowoczesność tych celowo twardych i egzystencjalnych muzycznych rozmyślań.
Oprócz dzieł Chopina koncert wypełniły dwa stosunkowo drobne utwory, dające możliwość popisania się skrzypkowi. Konstanty Andrzej Kulka nieodmiennie zachwycał świetnym i eleganckim uchwyceniem stylistyki, choć momentami zdarzały się błędy intonacyjne. Polonez koncertowy D-dur na skrzypce i fortepian op. 4 Henryka Wieniawskiego zabrzmiał, mimo drobnych potknięć, jak archetypiczne niemal wcielenie szlachetnej wirtuozerii i zadziornego, a jednocześnie melancholijnego tańca. Również pianista miał tu sporo do powiedzenia i – za pomocą białych i czarnych klawiszy – powiedział co trzeba. Kaprys D-dur na skrzypce solo Karola Lipińskiego przypomniał o niezwykłej wyobraźni twórcy, którego sam Paganini uważał za równego sobie. Grana ciągle na dwóch i więcej strunach forma brzmiała wręcz egzotycznie, a także archetypicznie, jakby została skradziona jakimś naprawdę zamierzchłym czasom. Konstanty Andrzej Kulka bardzo mądrze uchwycił równowagę w tym muzycznym ruchu z czasu do bezczasu i aż miało się ochotę na więcej jeszcze Karola Lipińskiego. Może następnym razem w NFM?