Zaczęło się! Znów Wratislavia Cantans, tym razem 58 odsłona festiwalu. Gdy myślę o Wratislavii mam wrażenie zjawiska istniejącego niemal od zawsze. Pierwsze odsłony festiwalu przeżywałem jeszcze w szkole podstawowej. Czasem był to tylko jeden, dwa koncerty, czasem całość. Wrześniowy czas się zatrzymywał, a raczej zaczynał biec inaczej, w rytmie muzyki. Życie muzyczne we Wrocławiu jednakże bardzo się zmieniło od czasów późnego PRL. Teraz niektóre miesiące zwykłego sezonu filharmonicznego w NFM mogą rywalizować nie tylko z Wratislavią, ale również z innymi festiwalami. Tegoroczna Wratislavia Cantans była poprzedzona coraz bardziej znakomitym Forum Musicum, gdzie wystąpiła na przykład sławna i znakomita grupa mediewistek La Reverdie.
W związku z tym Wratislavia się zmienia. Nie wystarczy już zgromadzić na festiwalu znanych wykonawców i dać im grać cokolwiek, byleby były głośne nazwiska. Mam wrażenie, że coraz bardziej liczy się koncepcja i ogólny wyraz festiwalu. Tym razem hasło brzmi „Matka Natura”. Oczywiście robota programowa nadal spoczywa na głowie Giovanniego Antoniniego, który nieraz już dowiódł swoich rozległych horyzontów nie tylko artystycznych i wykonawczych, ale również organizacyjnych. Tym razem koncerty obramowujące festiwal zawierają znane i sławne nazwiska, ale integrują je bardzo mocno z wrocławskimi muzykami. Wratislavia zaczyna się zatem od sławnego dyrygenta i pianisty Christopha Eschenbacha z Wrocławskimi Filharmonikami, zaś kończy Andreasem Schollem, Thomasem Cooleyem i Johannesem Weisserem, którzy zaśpiewają z Wrocławską Orkiestrą Barokową i Chórem NFM pod batutą szefa wszystkich szefów, a przy tym znakomitego maestra Andrzeja Kosendiaka. Ktoś mógłby być zły, że Christoph Eschenbach nie przybył z Konzerthaus Orchester Berlin, z którą obecnie najczęściej chyba występuje, a Andreas Scholl z Accademia Bizantina (która zresztą była na WC całkiem niedawno). Ja jednakże pokładam spore nadzieje w naszych zespołach, które już niejednokrotnie dowiodły światowej klasy ze swoimi i z gościnnymi dyrygentami. Wystarczy sięgnąć po płytę z symfoniami Arvo Pärta dla ECM z Wrocławskimi Filharmonikami i Tönu Kaljluste, krążek który słusznie zdobył wiele prestiżowych nagród, czy przypomnieć sobie genialną współpracę Wrocławskiej Orkiestry Barokowej z Carmignolą czy Alessandrinim, a przecież i sam Kosendiak potrafi z tym zespołem zdziałać prawdziwe cuda. Tönu Kaljuste będzie zresztą występował na tej Wratislavii ze swoim znakomitym Estonian Philharmonic Chamber Choir.
Oczywiście na otwarciu festiwalu nie mogło zabraknąć przemów, pojawił się maestro Andrzej Kosendiak i prezydent Wrocławia Jacek Sutryk. Znów ucieszyło mnie zaangażowanie Sutryka w NFM, poprzedni prezydent bowiem praktycznie nie pojawiał się w naszej filharmonii XXI wieku. Jednakże słowa Sutryka i Kosendiaka w dużej mierze skupiły się na stojącym obok nich maestro Christophie Eschenbachu. Ma on już tablicę w alei sław przed NFM, zresztą jedną z wcześniejszych, bo z 2016 roku. Tym razem, jako urodzony w 1940 roku Wrocławianin dostał równie cenny skarb, czyli klucze do miasta. Uwielbiam moje miasto i sądzę, że takie klucze to jeden z najwspanialszych podarków, jakie w ogóle można dostać. A jako, że Eschenbach jest rzeczywiście dawnym wrocławianinem, jego wzruszenie było tym większe. Choć, jak się dowiedzieliśmy, pierwsze lata dzieciństwa nie były dla dyrygenta łatwe. Już w latach czterdziestych stracił oboje rodziców. Dlatego też Eschenbach w „tym właśnie miejscu i w tej właśnie chwili” postanowił zainaugurować projekt edukacyjny na cześć swoich tragicznie zmarłych rodziców, którego pierwszym bohaterem stał się młody gruziński dyrygent Mirian Khukhunaishvili mający zdominować pierwszą część koncertu swoimi wykonaniami. Ogólnie mam wrażenie, że leżące w cieniu Kaukazu Gruzja i Armenia stają się obecnie matecznikiem wielu zdolnych dyrygentów…
Jednakże Christoph Eshenbach nie mógł sobie darować poprowadzenia choć krótkiego dzieła Krzysztofa Pendereckiego, dlatego usłyszeliśmy wpierw w jego interpretacji Adagietta na orkiestrę z opery Raj utracony. Oczywiście zamieniłem się w słuch, zaciekawiony, jak odciśnie się na Wrocławskich Filharmonikach batuta sławnego muzyka. I od razu usłyszałem znakomicie brzmiące smyczki. Gradacja dynamiki i panowanie nad barwą to chyba najmocniejsza sygnatura naprawdę doświadczonych dyrygentów. Słabsi mistrzowie batuty często pozwalają aby forte fortissimo było dowolne, zaś ci lepsi określają z góry dozwolone dla orkiestry „stany dynamiczne” co też pozwala na znacznie bardziej subtelne tworzenie barw orkiestrowych. Smyczki więc były znakomite, jednakże blacha była nieco niesforna, na szczęście jednak kolejny utwór z Eschenbachem pokazał, że również sekcja dęta pod jego batutą brzmi rewelacyjnie.
Po Pendereckim i Echenbachu na podium dyrygenckim pojawił się Mirian Khukhunaishvili, który poprowadził wpierw Passacaglię: Secret of Wind and Birds Tan Duna. To utwór zainspirowany starożytną muzyką chińską, która z kolei, jak znacznie od niej późniejsze dzieła Messiaena, była mocno zainspirowana dźwiękami natury, zwłaszcza śpiewem ptaków. Polska Wikipedia podaje, iż Tan Dun jest chińskim kompozytorem. Na szczęście dla tego twórcy tak nie jest. To Amerykanin, który urodził się w Chinach Ludowych i rzeczywiście, ciesząc się swobodą swojej obecnej ojczyzny jest niejako ucieleśnieniem chińskiej muzyki nowej. Ale być może nie mógłby tego osiągnąć bez wolności, którą daje ludziom Nowy Jork, a odbiera Pekin. Może Tajpej byłby tu rozwiązaniem, ale muzyka tajwańska, choć ciekawa, nie wydała jeszcze kompozytorów chińskich na miarę Tan Duna. Ale słucham, poznaję, ostatnio Kaja była na Tajwanie i przywiozła nam trochę płyt z Orkiestrą Tajwańską grającą dzieła kompozytorów z Tajwanu. Innymi ośrodkami, gdzie chiński żywioł muzyczny może rozwijać się swobodniej niż w Pekinie są Singapur, Malezja i Kanada, państwa posiadające spore chińskie mniejszości zaangażowane w życie artystyczne. Był też Hongkong, lecz został zmiażdżony przez totalitarny czerwony reżim.
Utwór Tan Duna był dość nietypową Passacaglią. To nie była barokowa „śmierć krocząca przez bramy”, ale urzekający rozszczebiotany fresk przechodzący w kulminacjach w muzykę z noworocznych festynów, gdzie piękne papierowe smoki tańczą wśród bawiących się ludzi. W pewnym momencie mogliśmy nawet wspomóc orkiestrę puszczając ze smartfonów dźwięki ptaków przygotowane dla nas przez NFM. Cechy stylistyczne utworu były bardzo Tandunowskie. Czyli bardzo tonalny ogólny wyraz i wiele eksperymentów ze szmerami, westchnieniami, dźwiękami zabawkowymi, ptasimi, piskliwymi. Jakiś czas temu byłem nieco zbuntowany przeciwko muzyce nowej, która kompletnie nie chce oderwać się od tonalności, ale też z uwagi na to jest powszechnie lubiana. W tym względzie Tan Duna przypomina też Oliver Crumb – mimo śmiałych eksperymentów wciąż jesteśmy w dużym stopniu w systemie dur-moll. Ale może to dobra droga. W końcu neoromantyzm wygrał zdecydowanie z dziedzictwem Weberna i Bouleza, zaś tonalne eksperymenty to kolejna ścieżka oparta na podobnych przesłankach, co neoromantyzm, mogąca jednak opowiadać o innych rzeczach. Jakkolwiek by nie było, wykonanie było znakomite, zaś Tan Duna, ilekroć będę miał okazję, będę z radością słuchał i kupował na płytach. Ten Amerykanin, będący obecnie centrum żywiołu chińskiego w muzyce nowej, z pewnością już teraz zapisał się na stałe w annałach muzyki.
Podobnie, a może nawet jeszcze bardziej, pomnikowy jest Penderecki. Jego Kosmogonia to arcydzieło muzyki jeszcze nie neoromantycznej, ale raczej Webernowskiej. Można tu doszukać się dalekiego powinowactwa z arcydziełami Luigiego Nono, choć możliwe, że inspiracja szła raczej od Pendereckiego do Nono. Ale jednak, ta Kosmogonia jest czymś zupełnie niesamowitym. Tematy solarne, krążenie planet, lot – to wszystko wyrażone jest przez muzykę z taką mocą, że niemal zmiata jak wiatr słuchaczy. Wspaniałe arcydzieło, świetnie wykonane przez Wrocławskich Filharmoników, Polski Narodowy Chór Młodzieżowy, Iwonę Hossę – sopran, Rafała Bartmińskiego – tenor i Jerzego Butryna – bas-baryton.
Po VI Symfonii Beethovena z Christophem Eschenbachem natychmiast kupiłem płytę Alphy z Weberem. Polecam ten fonogram, Weber jest zbyt mało znany, zaś Eschenbach jest prawdziwym czarodziejem estetyki wczesnoromantycznej. Mało który zespół „historycznie poinformowany” sięga tak mądrze i dobrze w tę estetykę, która powinna nam być jeszcze bliższa z uwagi na to, że stanowi kolebkę estetyczną naszego Fryderyka Chopina.
Więc tak, VI Beethovena zabrzmiała wczesnoromantycznie. Precyzja smyczków, wirtuozeria drewna były niezrównane. Mam nadzieję, że krytycy z Warszawy słuchali tego przez radio, bo z tego co czytam i co rozmawiam, nie doceniają Wrocławskich Filharmoników, zapatrzeni w Warszawę i Katowice pomijają ważną rywalkę dla tych orkiestr.
Eschenbach świadomie zdecydował się na przekaz stosunkowo kameralny, wysmakowany, wielobarwny, poświęcający motorykę na rzecz śpiewności, acz nadal niezwykle precyzyjny. Była to nietuzinkowa interpretacja tego jakże przecież znanego utworu. Ponownie uświadomiłem sobie też, że w symfonice Beethovena kryje się wiele tajemnic. Nie jest to przecież tylko praca nad tematami. To także niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju architektura dźwięku, muzyka przestrzeni (ale nie po prostu echa). Do tego dochodzą jeszcze niezwykłe i bardzo abstrakcyjne formy oraz wzory tworzone przez wertykalne linie języka muzycznego Beethovena i znajdujące spojrzenia podobne tylko u Jana Sebastiana Bacha i u wielkich twórców renesansowej muzyki sakralnej. O Beethovenie powiedziano już tak wiele i jednocześnie tak mało. Christoph Eschenbach powiedział coś zdecydowanie nowego w piękny sposób. Było to znakomite otwarcie Wratislavii Cantans 58.