Warto spędzić część weekendu w Narodowym Forum Muzyki, z muzyką oczywiście. Niedziela 5 listopada 2017 roku była nie tylko słoneczna po wielu dniach deszczowych, ale i bardzo muzyczna. Znów (po mniej więcej miesiącu!) odwiedziła Wrocław znakomita japońska skrzypaczka Midori, zaś wcześniej w NFM odbył się koncert muzyki świata, którego kierownikiem artystycznym był Jerzy Adam Nowak.
Jerzego Adama Nowaka poznałem na wykładach o muzyce indyjskiej, jakie odbywały się w Instytucie Grotowskiego. Już wtedy te wykłady bardzo mi się podobały, ale od kiedy miały one miejsce, moje badania muzyki Subkontynentu posunęły się znacznie do przodu, w domu pojawiło się wiele nagrań i tym bardziej doceniam to przedsięwzięcie w Grotowskim. Jerzy Adam Nowak podkreślał przede wszystkim symboliczny, filozoficzny i improwizowany aspekt muzyki Indii, głównie północnej – hindustańskiej. Ta preferencja nie dziwi, gdyż pan Nowak gra na sitarze, lutni długoszyjkowej, która pojawiła się w Indiach najpewniej pod koniec XVIII wieku, zaś w połowie wieku XX stała się głównym instrumentem koncertującym w repertuarze muzyki indyjskiej. Przyczyniło się do tego przejęcie na sitar technik związanych z Roudra Veeną (cytrą), do czego przyczynił się w znaczący sposób Ustad Allauddin Khan, którego uczniem był wielki sitarzysta Pandit Ravi Shankar. Z tego co pamiętam, dla Adama Jerzego Nowaka jeszcze ważniejszym estetycznym punktem odniesienia jest sztuka innego ucznia Allauddina Khana – Pandita Nikhila Banerjiego.
Nikhil Banerjee grający na sitarze
Jednakże koncert „Góry Świata” nie był recitalem sitarowym, czego oczywiście się spodziewałem dziarsko płynąc na rowerze w stronę lśniącego w słońcu gmachu NFM. Sitar Jerzego Adama Nowaka był tylko jednym z głosów w dość dużym zespole różnych instrumentów, nad którym dominowały głosy młodych śpiewaczek, posługujących się przede wszystkim techniką wokalną przywodzącą na myśl Bułgarię i nowoczesne podejście do tego typu emisji głosu rozwinięte przez wokalistę zespołu Dead Can Dance Lisę Gerard (którą ostatnio często słyszymy również w muzyce filmowej). Jedynie Aiko Biaye (afrykańska pieśń ludowa) była zaśpiewana z zupełnie inną estetyką wokalną, stała się zresztą materiałem na bis ku radości tłumnie zgromadzonej w Sali Czerwonej publiczności. Natomiast nawet Dolina (polska pieśń ludowa z Podhala) była wykonana w transowy sposób, z wysokim zaśpiewem, bardzo czysto. Nad pieśniami panowały dwa żywioły – z jednej strony kompozytorska harmonizacja głosów dokonana przez Jerzego Adama Nowaka mającego doświadczenia z komponowaniem muzyki teatralnej, z drugiej strony odniesienia do bułgarskiego wielogłosu, ze schodkową i ekspresyjną zmiennością głosu fundamentalnego, mającą swoje korzenie w muzyce bizantyjskiej. Bułgarzy byli wielkimi przeciwnikami Bizancjum, ale summa summarum przesiąkli ich kulturą, podobnie jak Ormianie, których Dle Yaman też była wykonana.
Od strony muzycznej niekwestionowaną gwiazdą całego przedsięwzięcia była moim zdaniem znana specjalistka od pieśni archaicznej Aleksandra Gronowska. Śpiewała naprawdę pięknie, wiodąc pozostałe śpiewaczki. Grała też na lirze korbowej. Obok technik kojarzących mi się z Bułgarią i Lizą Gerard posługiwała się też śpiewem alikwotowym, który był delikatnie dodawany to tu, to tam.
Ogólnie podobało mi się. Nie był to banalny folkowy mix, lecz swego rodzaju suita, którą spajała wrażliwość i refleksyjność Jerzego Adama Nowaka. Cała ta wielobarwność miała drugie dno, była całościowym dziełem. Wadami był słabszy poziom niektórych muzyków – bardzo nie podobały mi się cymbały w Śnie o Fuji (muzyka: Jerzy Adam Nowak). Osoba grająca na nich miała do ukazania japońską skalę, zagraną w prosty i wolny sposób, zrobiła to jednak bardzo niedbale, a w muzyce im łatwiej – tym trudniej. Jeśli mamy grać powoli skalę, musimy szczególnie mocno dbać o każdy dźwięk. Przy wolnym metrum agogika musi być szczególnie staranna. Również zróżnicowanie wokalne poszczególnych tradycji było nieco za słabe, co też jest pewną wadą. Ale projekt Jerzego Adama Nowaka ma potencjał i mam nadzieję, że odbędzie się jeszcze wiele koncertów, na których słabsze elementy wyrównają do dobrego poziomu całości.
Po Górach Świata udaliśmy się na recital skrzypcowy Midori. Towarzyszyła jej na fortepianie Ieva Jokubaviciute, kształcona także w Curtis. Okazała się być znakomitą akompaniatorką, finezyjnie cieniującą dźwięk swego instrumentu i bardzo uważnie podążającą za lub obok solistki. Z sonatami skrzypcowymi granymi przez wielkich skrzypków zawsze jest ten problem, że w wielu z nich fortepian jest równorzędnym partnerem skrzypiec, jeśli nie wręcz instrumentem dominującym. Osoba grająca na fortepianie musi zatem znaleźć równowagę między drugim planem a logiką samej kompozycji, która wystawia ją co jakiś czas (albo niemal cały czas) na plan pierwszy. Ieva Jokubaviciute dała sobie z tym radę znakomicie, nie marginalizując swojej roli a jednocześnie eksponując znakomitą skrzypaczkę.
Midori / fot. Timothy Greenfield-Sander
Koncert zaczął się od Sonaty C-dur na skrzypce i fortepian Paula Hindemitha (1895–1963). Wykonanie było rewelacyjne – wspaniałe barwy skrzypiec, nieziemskie piana, ogromna dokładność rytmiczna, bardzo ważna w Hindemithowskiej złożoności. Midori przypominała ponownie postać z teatru No, zmarszczoną, owiniętą w przestrzeni wokół skrzypiec, poruszającą się po scenie jak w transie. Ale każde jej ekspresyjne „skłębienie się” wokół instrumentu służyło pięknie wymodelowanej, sugestywnej frazie, która na długo po wybrzmieniu w powietrzu dźwięczała w wyobraźni. Surowy, betonowy (ale pięknie betonowy!) świat Hindemitha w ujęciu Midori okazał się bardzo barwny, bogaty, secesyjny w stylu Gaudiego. Zamiast surowej szarości ścian muzycznej budowli były wielobarwne płytki, gięte linie, a wszystko to oblane światłem skrzypiec. Krótko mówiąc – genialna i niestandardowa interpretacja. Swoją drogą Hindemith należy obecnie do najczęściej grywanych w NFM kompozytorów. Kameralistyki Strawińskiego prawie nie ma, a Szostakowicza jest porównywalna ilość – taka obserwacja jeśli chodzi o neoklasyków.
Paul Hindemith, portret Rudolfa Heinischa z 1931 roku
Następnie usłyszeliśmy II Sonatę A-dur na skrzypce i fortepian op. 100 Johannesa Brahmsa (1833–1897). Brahms stanowi epicentrum klasycznej kameralistyki, jego sonaty rozbrzmiewają wszędzie, chwytali za nie najwięksi muzycy. Jednocześnie nie można się nimi znużyć – melodyka Brahmsa jest niesamowita i jedyna w swoim rodzaju. Midori zagrała ten utwór bardzo łagodnie, nie skąpiąc wspaniałych pian i bardzo moderując atak na struny, gdy potrzebna była ekspresyjna ekspozycja wchodzących tematów. Brahms w wydaniu Midori okazał się bardzo oryginalny, pięknie zagrany, ale też trudny, nieco pod włos wobec oczekiwań, jakie zazwyczaj wiążą się z kameralistyką Brahmsa. Przypuszczam, że wielka skrzypaczka chciała przede wszystkim powiedzieć w tym utworze coś nowego, a nie tylko nas zachwycić. No i powiedziała, choć wciąż zastanawiam się nad tym, co konkretnie. Dodam na marginesie, że po koncercie Midori podpisywała płyty obok sklepu muzycznego „Meloman” w NFM (z uwagi na obecną mizerię fonograficzną Empików, stał się on chyba najbogatszym źródłem nagrań muzyki klasycznej we Wrocławiu). Tam pojawił się w sprzedaży bardzo atrakcyjny komplet Sony z nagraniami skrzypaczki sprzed dekady czy dwóch i cały głównonurtowy repertuar oczywiście znalazł się na tych płytach. Polecam.
Po przerwie Midori zagrała Sonatę g-moll na skrzypce i fortepian D. 408 Franza Schuberta. Znakomicie podkreśliła niezrównaną śpiewność Wiedeńczyka, zaś pianistka osiągnęła wybitny poziom zgrania się z solistką, dzięki czemu architektoniczne, grane unisono łuki melodyczne po prostu zniewalały urodą i potęgą brzmienia. Obok Hindemitha był to absolutnie genialny moment tego koncertu i zapewne całego sezonu w NFM. A Schubert – choć nadal szokuje mnie moda stawiania kameralistyki Schuberta ponad Beethovenem (swoją drogą wielki Cherubini też domaga się odkrycia, też pewnie będzie stawiany ponad Beethovenem…), to mimo mojego zaszokowania Midori wskazała nieskończenie sugestywnie, że melodystą Schubert był całkowicie niezrównanym. Do tego dodała przypis, grając na drugi bis Ave Maria Schuberta, gdzie skrzypce nie tylko śpiewały, ale można było też usłyszeć poszczególne łacińskie słowa.
Na koniec artystki zagrały III Sonatę a-moll na skrzypce i fortepian op. 25 George Enescu (1881–1955). Tak jak Polacy mieli Szymanowskiego a Węgrzy Bartoka, tak Rumuni Enescu. Bardzo czekałem na tę sonatę, bo z uwagi na skrajną, wyzywającą wirtuozerię skrzypcowe utwory Enescu nie są zbyt często wykonywane. Midori grała świetnie, niemal łamiąc smyczek na swoim Guarnierim (poszarpane włosie od smyczka na koniec przypominało grzywę hippisa). Oddała też nakazaną przez kompozytora estetykę Romów rumuńskich. Podobnie pianistka, choć nieco słabiej. Fortepian nie brzmiał w pełni jak cymbały (a miał). Tym niemniej było świetnie, ale ja jednak zacząłem zastanawiać się nad samym utworem. Wydaje się, że cała ta skrajna wirtuozeria nie jest w nim pełni uzasadniona. A może powinien go grać Cygan z Rumunii, oczywiście znakomicie radzący sobie ze skrzypcami? Wydaje mi się, że Enescu powinien był też napisać jakąś „międzynarodową” wersję tego dzieła, gdyż pomimo znakomitego wykonania niektóre efekty wiolinistyczne zacierały piękną strukturę tej sonaty, zamiast jej służyć.
Po koncercie widzowie zgotowali Midori długą owację, za którą artystka podziękowała dwoma pięknymi bisami – najpierw jednym z Tańców Węgierskich Brahmsa, później Ave Maria Schuberta. Ja zaś popadłem w uzależnienie. Czy Midori odwiedzi nas ponownie za miesiąc?
Na jakiej podstawie twierdzi Pan, że z sonatami skrzypcowymi jest problem schodzenia na dalszy plan?
Jak gwiazdą jest skrzypek, a sonata zakłada, że ważniejsza jest rola fortepianu, wtedy jest problem. Jest mnóstwo nagrań sonat Beethovena, gdzie zaburzone są te role i dobry skrzypek przebywając za mocno na pierwszym planie psuje całościowy efekt, choć gra świetnie.
A które to wiele sonaty zakłada, że ważniejsza jest rola fortepianu?
Niemal wszystkie sonaty przed późnym Brahmsem tak zakładają. Wydobycie na pierwszy plan skrzypiec kosztem fortepianu wymagało mocnego rozwinięcia środków wyrazu w tego typu grze skrzypcowej.
Na jakiej podstawie tak Pytam twierdzi? Skrzypiec nie trzeba wydobywać kosztem fortepianu i nie trzeba do tego rozwijania techniki gry skrzypcowej, która też rozwinęła się znacznie przez późnym Brahmsem. Stradivarius przez każdy fortepian się przebije, a dysponowali nimi już i Beethoven i Mozart. Twierdzenie, że przed Brahmsem sonaty skrzypcowe były bardziej fortepianowe, brzmi jak mokry sen niespełnionego pianisty.
To nie jest tylko moje zdanie. Ja bardzo lubię sonaty skrzypcowe i jestem zadowolony z wykonań, które posiadam na płytach. Chodzi nie o sam dźwięk skrzypiec, ale o złożoność ich partii i partii fortepianu.
Tak samo twierdzenie, że tak nie jest, to też nie jest tylko moje zdanie. Nie ma większych różnic w złożoności obu partii w sonatach Beethovena, czy Mozarta, poza tymi wynikającymi z naturalnych różnic w fakturze instrumentów. Jakie konkretnie różnice w złożoności partii Pan widzi w takiej, dajmy na to, sonacie kreutzerowskiej? Albo dowolnej innej Beethovena. Najlepiej proszę wspomóc się zapisem nutowym dostępnym na imslp.org.
W początkowych sonatach jest inaczej że względu na to, że na fortepian się łatwiej komponuje i łatwiej się na nim gra (od tego też instrumentu większość zaczyna).
Czy mógłby Pan podać przykład takiego nagranianagrania?
Choćby Kreisler gdy grywał ze słabszymi pianistami, czasem nawet Heifetz. Moim zdaniem dopiero Dawid Ojstrach na dobre zapoczątkował zwyczaj nie przykrywania pianisty, nawet jeśli się jest legendarnym skrzypkiem.
"Dopiero Ojstrach" w kontekście fotografii brzmi komicznie.