Hospicjum. Ostatni akord (oczami wierzącego)

 

Wydawać by się mogło, że nic ze strony księdza niezwykłego mnie nie spotka, ale się myliłem. To były ostatnie 2 dni pobytu w hospicjum onkologicznym w charakterze wolontariusza, gdy po powrocie z obiadu (jadaliśmy razem z obsługą- pracownikami przybytku posiłki, w zależności od zmian) zauważyłem radosnych ludzi kręcących się po korytarzu przylegającym do pokoi chorych.

– Co się stało- zapytałem się przechodzącej pielęgniarki?

 – Jedną starszą panią wypisują od nas- odpowiedziała uśmiechając się.

– Jak wypisują? – Musiałem mieć nietęgą minę, bo aż prychnęła rozbawiona.

– No, bracie- cud się stał jak wy to nazywacie- rak jej się cofnął na tyle, że może wracać do domu i będzie miała leki przepisane, ale już przez „normalnych” lekarzy.

I odeszła śpiesznym krokiem…

Zdawałem sobie sprawę, sam mając kogoś chorego na raka w rodzinie, czego jestem świadkiem- jakiego typu zdarzenia. Nie obligowałem tego w ramach cudu, bo zdążyłem dawno jeszcze przed przyjściem do zakonu mieć wiedzę taką, że nie widziałem wzorem pielgrzymujących do cudownych miejsc wszędzie tzw. Bożych cudów.

Jakoś dziwnie zadowolony szedłem do pokoju pielęgniarek wiedząc że na pewno spotkam tam księdza, a nie przy łóżku nagle ozdrowiałej i nie pomyliłem się. Tradycyjnie zabiegał o rozmowę z pielęgniarkami, a one tradycyjnie z wrodzonej chyba kultury tolerowały jego obecność w tzw. „Dyżurce”, gdzie podejrzewałem- chciały na chwilę ochłonąć w czasie swoich przerw od klimatu umierających.

– Ooooo- zobaczył mnie- w tym –oooo- było tyle ciekawej intonacji, że w normalnych warunkach dosłałby z „liścia”, ale musiałem pamiętać, że on jest księdzem a ja bratem zakonnym po pierwszych ślubach.

– Co tam …ojcze- sarkazm pamiętam do dziś, jest jak jad który sączył się wtedy i zostawił ślad w pamięci.

– Nic proszę księdza- odpowiedziałem grzecznie- wypisują panią YZ- fajnie się stało, mały cud się stał- dokończyłem specjalnie obojętnym tonem.

–Oj tam, zaraz cud- machnął lekceważąco ręką- zdarza się, przypadek- wy wszędzie widzicie niezwykłości- zakończył ironicznie i odwrócił się do mnie plecami.

Pielęgniarki miały dziwne miny, gdy wychodziłem z dyżurki idąc w kierunku pomieszczeń chorych.

Nie wiem jaki los spotkał nagle ozdrowiałą kobietę życzyłem, jej wszystkiego najlepszego, nie śledziłem specjalnie kariery księdza, choć wtedy jego imię i nazwisko było mi znane i dowiadywałem się, co piewca normalności w posłudze kapłańskiej porabia, podejrzewam, że spokojnie sobie gdzieś zbiera tacę 😉 W każdym bądź razie dla mnie hospicjum, a z tego co wiem i dla moich współbraci było swoistym sprawdzianem naszego człowieczeństwa i naszej wiary. Jestem wdzięcznym wtedy tamtym moim przełożonym za te doświadczenie, bo dzięki temu pozbyłem się wszelakich złudzeń związanych z wieloma sprawami. Podejrzewam, że po to było uczynione i bardzo dobrze się stało.

 

 

———

Podsumowanie.

Jak najbardziej z człowieka zrobić uległą, nieczułą na sprawy innych, ludzką plastelinę? Dać mu możliwość bycia pośrednikiem z tzw. Stwórcą. A jeszcze jeżeli uwierzy w to, że talent ten- zdolność- należy wyłącznie do niego, od niego i tylko on może zrobić z nim co chce. To wynik jest udany…

Mamy do czynienia z mocnymi w obowiązku wykonawcami posługi kościelnej którzy są niczym urzędnicy- żołnierze skierowani do batalii o dusze i portfele ludzkie. Dlatego ten ksiądz dla mnie stał się wtedy synonimem tego, co może mnie spotkać, jak zapomnę po co przyszedłem w te miejsce.

Dalszej kontynuacji nie będzie, wystarczy tego wspominania z Hospicjum. Ciekawe rzeczy działy się potem : P.

Cdn.?

O autorze wpisu:

2 Odpowiedzi na “Hospicjum. Ostatni akord (oczami wierzącego)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

cztery × jeden =