Tradycją festiwali Musica Electronica Nova są koncerty poświęcone prezentacji osiągnięć kompozytorów zrzeszonych we wrocławskim oddziale Związku Kompozytorów Polskich. Zawsze chętnie przychodzę na te koncerty, bowiem nie ma niestety wielu okazji, aby zapoznać się z tym, co czynią nasi miejscowi twórcy. Po koncertach ZKP zawsze wychodzę przejęty usłyszaną muzyką, powstającą przecież po sąsiedzku, jak i zmartwiony tym, że tak wielu melomanów boi się muzyki nowej, choć dostarcza ona wielu artystycznych wrażeń i z pewnością lepiej jest kibicować żyjącym w naszych czasach i obok nas kompozytorom, niż wybierać za wszelką cenę muzykę mającą co najmniej stuletnią metrykę, nawet jeśli wykonanie jest słabe a utworu słuchaliśmy już dziesiątki razy na przestrzeni ostatniego roku. A przecież, gdyby melomani współcześni Bachowi czy Beethovenowi bali się muzyki nowej, nie mielibyśmy dziś ich muzyki. Nawet Schubert, który podobnie jak choćby van Gogh, sprzedał jedynie kilka dzieł w całym swoim życiu, miał szerokie grono przyjaciół i, jakbyśmy dziś powiedzieli, fanów.
Inną atrakcją przeglądów twórczości nowej, wiążących ze sobą zespół twórców żyjących w danym miejscu i w jakimś sensie należących do swoich lokalnych szkół, czy też światów wyobraźni, wyrastających ze wspólnej edukacji i spotkań na lokalnej, muzycznej agorze, jest pewnego rodzaju spójność. Wynika ona nie tylko z podobnego, po części, zbioru technik i odniesień, ale też z wyboru konkretnego aparatu wykonawczego do przeglądowej prezentacji. Tym razem ów zbiór była to elektronika, jak przystało na elektroniczny festiwal i dwa instrumenty akustyczne – trąbka i puzon. Zarówno Piotr Nowak grający na trąbce, jak i dzierżący w swoich rękach złocisty puzon Wojciech Jeliński wywarli na mnie duże wrażenie. Grali bardzo plastycznie, wirtuozowsko i z ogromną wyobraźnią. Było to ważne, bowiem wszyscy kompozytorzy mimo swojego nowatorstwa nie zapomnieli o wirtuozowskim aspekcie sztuki, której tradycyjnym celem jest między innymi zadziwianie i wzbudzanie zachwytu. Braku tego elementu boją się melomani zatrzymujący się co najwyżej na twórczości Strawińskiego, jeśli chodzi o nowoczesność. Tymczasem on występuje i paradoksalnie największym estetyzmem mogą się pochwalić raczej twórcy będący bliższymi czy dalszymi dziedzicami rewolucji Weberna niż tej starszej, romantycznej, której głównym wodzem był Beethoven (w związku z czym w historii sztuki epokę nowoczesną otwiera już początek XIX wieku, nie wiem, na ile muzykolodzy zgodzą się tu z badaczami rzeźby, architektury i malarstwa).
Tego roku (15.05.23) kompozytorzy wrocławscy zjednoczyli swoje siły z kolegami z Poznania. I to goście rozpoczęli koncert. Słychać było zresztą znaczenie pewnej lokalności, mimo mocnej globalizacji świata, w którym żyjemy. Choć, dzięki podobnemu aparatowi wykonawczemu, cały koncert był stylistycznie spójny, to jednak blok poznański różnił się nieco charakterem od tego wrocławskiego. Najbardziej rasowo postwebernowskim dziełem był utwór Chamber Music V na puzon, trąbkę i elektronikę Michała Janochy. Instrumenty dęte weszły w tym dziele w piękny dialog, kreując w przestrzeni wymyślne dźwiękokształy oparte na seriach. Następnie urzekła mnie piękna, poetycka wizja we Frottage na puzon i elektronikę Katarzyny Taborowskiej. Należący do wielu epok dźwięk puzonu z charakterystycznym dla siebie majestatem zakreślił niezwykłe pejzaże dźwięku, zaś elektronika okazała się świetnym partnerem dla niego. Ten właśnie utwór obok dzieła Pawła Hendricha zrobił na mnie największe wrażenie, choć inne zachwyciły mnie niewiele mniej. Ponoć na niektórych koncertach bardziej popularnych zdarzało się, że już przy wyjściu można było nabyć płytę (i to analog) z muzyką wykonywaną podczas nich. Wychodząc z koncertu związku kompozytorów naprawdę żałowałem, że nie jesteśmy świadkami tego typu tradycji, choć z nośnikami cyfrowymi byłoby jeszcze prościej. Ostatni poznański utwór, czyli Hybryda na trąbkę i elektronikę Rafała Zapały był najbardziej odmienny stylistycznie. Kompozytor zdecydował się użyć efektów „kaczkowych” i stworzył strukturę dźwiękową przebiegającą w znacznie szybszym tempie i innym, niż u kolegów kolorycie tonalnym. Już muzyka Taborowskiej była na swój sposób organiczna, kojarząca się ze swego rodzaju dźwiękowym ekosystemem. U Zapały to zjawisko było jeszcze silniejsze, jednak jego ekosystem był jakby wewnętrznym niezależnym światem, przenoszącym nas niejako na inną planetę doznań i skojarzeń.
Blok wrocławski otwarł utwór Pawła Hendricha Dualabilis III na puzon i elektronikę. Z koncertu na koncert wrocławski twórca coraz bardziej mnie zachwyca i cieszę się, że jestem szczęśliwym posiadaczem jego monograficznej płyty, choć mam nadzieję, że wkrótce pojawi się ich znacznie więcej, bowiem artysta się rozwija, od dzieł znakomitych do ewidentnych arcydzieł. Na czym to polega? Jak ocenić klasę muzyki elektroakustycznej? Moim zdaniem ważnym elementem jest spójność tego co elektroniczne z tym co akustyczne, spójność na różnych płaszczyznach i w różnych aspektach. W końcu to co akustyczne w tej muzyce może być po prostu nagrane, może być nagrane i przekształcone, może być pocięte i zmiksowane, może być wreszcie obecne w postaci wykonawców posługujących się instrumentami akustycznymi, wziętymi in crudo, lub z przekształconym na żywo dźwiękiem. Zderzenie tych dwóch światów jest niezwykle fascynujące i najwięksi mistrzowie muzyki elektroakustycznej żyją właśnie na terenach tego pogranicza. Hendrich musi mieć tam piękną rezydencję z wielkim ogrodem…
Kolejny utwór, czyli Alchemia na trąbkę i elektronikę Mateusza Ryczka był właśnie prawdziwym kalejdoskopem obróbki dźwięku pierwotnie akustycznego. W tym samym duchu prezentowało się dzieło Cezarego Duchnowskiego cROSSFAdE na puzon, trąbkę i elektronikę, choć tu najsilniejsze było wrażenie powstawania muzyki na naszych oczach, tuż przy nas. Nic dziwnego, jest przecież Duchnowski także mistrzem muzyki improwizowanej. Z tym, że improwizacja w żywiole postwebernowskim jest bardzo uczona, jest to niejako improwizowane tkanie gobelinu, albo improwizowane budowanie kunsztownego labiryntu. Dlatego wciąż myślę o utworze Duchnowskiego i nie wiem, czy to jednak nie on oczarował mnie najbardziej. Aby to jednak odkryć, muszę dotrzeć do serca labiryntu.