W kwietniową sobotę Ziemia przedzierała się przez kosmos, tak jak każdego dnia i w każdej chwili. Nie widzieliśmy tego zbytnio kierując się pod nawałą deszczu do pylonów Narodowego Forum Muzyki. Kamienne płyty Placu Wolności zdawały się giąć od ciężaru wody, szklane kartusze odsłaniające wnętrzności wrocławskiej architektonicznej przeszłości były zapewne za śliskie, aby bezpiecznie po nich stąpać.
13 kwietnia 2019 NFM Orkiestra Leopoldinum przygotowała nam prawdziwą muzyczną ucztę. Zespół był w znakomitej formie, muzyka wręcz iskrzyła się w powietrzu wywołując we mnie po prostu zachwyt. Dyrygował i grał jako pierwsze skrzypce, a później jako solista Jakub Jakowicz, który, jak wiemy, po latach spędzonych w Kwartecie Lutosławskiego zdecydował się w pełni na karierę solisty i z powodzeniem podąża w ślady ojca, jednego z filarów polskiej wiolinistyki. Na koncercie mogliśmy podziwiać też zdolności dyrygenckie Jakuba Jakowicza i były one ogromne, bo Orkiestra Leopoldinum grała inaczej niż ze swoim koncertmistrzem czy szefem artystycznym, a jednocześnie również bardzo dobrze i ciekawie.
Najpierw usłyszeliśmy Arbor cosmica (wybór) Andrzeja Panufnika. Polsko brytyjski kompozytor podążył w tym utworze w ślady Gustava Holsta jeśli chodzi o zamiłowanie do kosmicznych tajemnic (w nieco ezoterycznym sosie) i ogólną drogą Albionu jeśli weźmiemy pod uwagę miłość do drzew. Brytyjczycy jako pierwsi ujrzeli drzewo na sposób romantyczny, stąd wziął się pomysł na wspaniałe parki krajobrazowe. Miłość do drzew w Anglii poprzedzona była ich wyniszczeniem – najpierw na gigantyczną i niezbędną flotę, później z uwagi na przemysł, którego Wyspy były kolebką. Dzieło zostało napisane w 1984 r. na zamówienie Fundacji Kusewickich w Nowym Jorku i dedykowane pamięci Natalii i Siergieja Kusewickich. Siergiej Kusewicki był jednym z największych dyrygentów w dziejach fonografii, jego gra była organiczna i pełna pozornego chaosu (który uwielbiam w tych nagraniach!), stąd może również wątek drzewa u Panufnika.
Idąc za książeczką programową zacytuję Panufnika a propos jego drzewnego utworu:
„Po dziś dzień zachwyca mnie i pokrzepia indywidualne piękno każdego drzewa, nieskończona mnogość kształtów i barw. Zawsze rozkoszuję się widokiem tańczących na wietrze gałęzi, wsłuchiwaniem się w śpiewne łkania i westchnienia albo szelestem liści szepczących swoje tajemnice. Piękno, harmonia, siła i ład to wartości estetyczne, które według mnie biorą się z kształtu i życia drzew. […] Poza doznaniem estetycznym i zmysłową rozkoszą, jaką wywołuje we mnie ich widok, dotyk czy zapach, wydaje mi się, że wyczuwam nastrój i duszę, emanujące jakąś nieodgadnioną siłą. […] Choć u podstaw mojej muzyki leżały przyziemne, ludzkie wyobrażenia i korzeniami swymi tkwiła ona w ziemi, wciąż powracałem myślą do symbolicznego obrazu drzewa kosmicznego, które w sztukach plastycznych i literaturze jest często przedstawiane z koroną skierowaną do ziemi i korzeniami ku niebu”.
Te drzewa widział Panufnik po raz pierwszy spacerując z babcią po warszawskim parku. Wspomnienie kompozytora bardzo dobrze obrazuje jego kompozycję, której fragmenty wykonała Orkiestra Leopoldinum. Za pomocą prostych elementów i podziału ról w wybranej z orkiestry kameralnej grupie solistów udało się stworzyć kompozytorowi wrażenie meandrycznego wrastania w przepastną kosmiczną przestrzeń. Odczucie ruchu i narastania dzięki przemyślanej strukturze utworu Panufnik uczynił obiektem, czymś trwałym i stałym. Orkiestra Leopoldinum zagrała to dzieło znakomicie, wspaniale wyrysowując drzewo w Sali Głównej NFM, która stała się bardziej jeszcze niż przed koncertem częścią kosmosu.
Kolejnym dziełem było (1881–1945) Divertimento Sz.113, BB.118 Béli Bartóka, które kompozytor stworzył z myślą o wyjeździe do USA z Europy u progu II Wojny Światowej. Podobnie jak Schönberg w wielu swoich amerykańskich kompozycjach, również Bartok wrócił w divertimencie do tonalności, aby mieć większe szanse u Jankesów, których świadomość muzyki współczesnej w owych czasach była bardzo słaba. Kompozytorzy uciekający z pożeranej przez nazizm Europy mieli wtedy podwójnego pecha – nazizm zabraniał muzycznych eksperymentów pragnąc wrócić do estetyki romantyzmu. Ameryka, gdzie uciekało wielu muzyków i kompozytorów, nie pasjonowała się zaś wtedy muzycznymi rewolucjami, które tak ożywiały Europę w międzywojniu.
Bartok chciał uczynić swój utwór również lżejszym i udało mu się to zwłaszcza w części końcowej. Część środkowa – Molto adagio – jest natomiast wstrząsająca. W całym divertimencie słychać bardziej niż w wielu symfonicznych utworach Bartoka fascynację folklorem, lecz w molto adagio jest on spowolniony, rozpięty szerokim łukiem nad rzeką czasu i buduje niezwykłe, nieziemskie wręcz kulminacje. Orkiestra Leopoldinum zagrała to dzieło rewelacyjnie. Dźwięki srebrzyły się w powietrzu, ja oderwałem się zupełnie od rzeczywistości zanurzając się bez reszty w kosmosie muzyki. Niesamowite doznanie.
Drugą część koncertu wypełnił Koncert podwójny d-moll na skrzypce, fortepian i orkiestrę smyczkową MWV O4 Felixa Mendelssohna Bartholdiego. Dzieło to miało swoje prawykonanie 25 maja 1823 roku. Partię skrzypiec autor powierzył swojemu przyjacielowi i nauczycielowi Eduardowi Rietzowi, sam zaś zasiadł przy fortepianie. Urodzony w 1809 roku kompozytor miał wtedy czternaście lat. Powstała piękna, błyskotliwa perła, gdzie fortepian prześciga się ze skrzypcami w jasnym, wiosennym pędzie. Młody Mendelssohn składał w ten sposób hołd swoim inspiratorom – Johannowi Nepomukowi Hummlowi oraz Carlowi Marii von Weberowi. Czas na Beethovena i Bacha przyjść miał już niebawem, jednak i Weberowskie inspiracje dały dużo Mendelssohnowi, dały też wiele Wagnerowi, który nie przyznając się do tego wziął od Mendelssohna i od Webera via Mendelssohn wiele inspirujących pomysłów.
Jeśli chodzi o wykonanie, do reszty zespołu dołączył Paweł Wakarecy, świetny pianista, który dobrze odnalazł się w perlistym i klasycyzującym świecie tej kompozycji. Jakowicz stworzył z nim niezrównany duet, zaś orkiestra mogła odejść nieco w cień, bo jeśli można koncertowi podwójnemu coś zarzucić, to właśnie niezbyt śmiałe operowanie orkiestrą, co u Mendelssohna już za dwa lata miało się całkowicie zmienić. Ja wciąż w myślach miałem fantastyczne brzmienie kameralistów z Leopoldinum w Bartoku – to było naprawdę coś!
Zapewne później były bisy, jednak my musieliśmy pobiec na kolejny koncert i łyknąć kawy, bo jednak skrajnie deszczowa sobota usypiała mimo najwspanialszych muzycznych wrażeń. Po zadławieniu się w pośpiechu NFM-ową kawą polecieliśmy na koncert jazzowy. W Sali Czerwonej grał na fortepianie Enrico Pieranunzi. Przedstawiał materiał z albumu Unlimited, oraz zupełnie swobodne improwizacje. Przeprosił nas, że nie umie mówić po polsku, lecz wymienił nazwiska Chopina, Szymanowskiego i Lutosławskiego, jako tę polskość którą zna, mimo braku wiedzy o polszczyźnie. Uśmiechnąłem się, słysząc, że wymienia klasycznych kompozytorów, a nie polskich jazzmanów. Rzeczywiście, w kilku utworach pobrzmiewały dalekie echa fraz Chopina, Szymanowskiego i chyba nawet Lutosławskiego. Bardziej wprost pianista nawiązał do Domenico Scarlattiego. Jego gęsty i ciepły dźwięk w tym quasi-Scarlattim przypomniał mi innego Włocha, genialnego w takim repertuarze (i nie tylko) – Arturo Benedetti-Michalangelego.
Cały koncert sławnego jazzmana był po włosku gęsty i słoneczny. Miał w sobie też humor i elegancję, a także pewną lekką melancholię znaną choćby z esejów Umberto Eco, ale bez postmodernizmu. Jeden z utworów poświęcony był Felliniemu, i raczej taki żywioł wpływał na ciepły humanizm i egzystencjalny romantyzm wspaniałej gry Pieranunziego. Było to miłe zwieńczenie świetnego muzycznie wieczoru.