Wielbłądzią ścieżkę odwiedziliśmy jeszcze nie raz. Dzięki stromym serpentynom dróżek wijących się nad i pod główną drogą Mussoorie, w wiele pięknych miejsc było całkiem blisko. Wielbłądzia ścieżka podchodziła pod sam szczyt znajdujący się nieopodal Gun Hill. Następnie opadała stromo w przełęcz dzielącą obydwa szczyty. Na pierwszym, wedle map bezimiennym szczycie, znajdował się wspaniały pałacyk z nawiązującymi do nowożytnej architektury indyjskiej podcieniami. Sama przełęcz zajęta była przez nowoczesne, ajurwedyjskie (wedle plansz reklamowych) osiedle. Nie mam pojęcia, czy służyło ono tylko co majętniejszym młodym parom w trakcie miesiąca miodowego, czy też stanowiło swego rodzaju luksusowy ośrodek nauczania medycyny ajurwedyjskiej.
Lekarstwa ajurwedyjskie potrafią być bardzo skuteczne na drobne schorzenia, takie jak przeziębienia, zatrucia etc. Rozmaite masaże olejami potrafią też leczyć poważne kontuzje mięśni. Zapachy i smaki są w stanie oddziaływać na psychikę lepiej, niż niejedne lekarstwo antydepresyjne. Ajurweda zawiera z pewnością wiele bezcennej wiedzy. Jednakże w przypadku operacji oka, czy choćby wyrostka robaczkowego nic oczywiście nie dorówna klasycznej medycynie. Skromne najczęściej opakowania lekarstw ajurwedyjskich świadczą o niedoinwestowaniu tej gałęzi przemysłu indyjskiego, co wskazywałoby raczej na związane z przemysłem ślubnym pochodzenie osiedla, które, by uczcić sąsiadujące z nim dawne rezydencje Brytyjczyków, nazwano "Avalon". Gdy poszło się z przełęczy najbardziej stromą drogą, oddalającą się od Avalonu, dość szybko można było osiągnąć Gun Hill. Jego wyznacznikiem była górna stacja kolejki linowej. Droga wiodąca na ową górę należała do skrajnie spadzistych i wijących się. Rozliczne formacje skalne, oraz kilka wysoce romantycznych willi z tarasowymi ogrodami urozmaicały spacer w niezrównany sposób. W stromych okolicznych turniach otwierały się niekiedy przełęcze pozwalające podziwiać dalekie górskie pejzaże. Przed samym szczytem cieszyła oczy założona na skale świątyńka małżonki Sziwy, Parwati. Choć mała, pełna była smakowitych detali, zaś posąg córki gór należał do bardzo udanych, choć zasłaniały go w dużym stopniu suknie, w które przyodziano murti. U podnóża skały znajdowały się dwie małe bramki, na którym zawieszono małe dzwony, które poruszali składający ofiarę. Nie było tutaj wielu ludzi, choć od czasu do czasu można było się natknąć na indyjskiego turystę, raz zaś spotkaliśmy grupkę Polaków. Droga kończyła się swego rodzaju ciągłym pasem czegoś budowlopodobnego. Dopiero po przedostaniu się przez ową tajemniczą zasłonę, zorientowaliśmy się, iż jeden z najwyższych szczytów Mussoorie wypełnia bazar, osadzony na dwóch placach. Zza straganów i kilku restauracji widać było góry – z jednej strony wysokie Himalaje i poprzedzające je pasma, z drugiej zaś Kotlinę Dehraduńską. Większy plac bazaru zawierał w sobie również swego rodzaju mały amfiteatr, na którym znajdował się posąg Sziwy, albo utożsamionego z nim lokalnego boga. Było coś niezwykle surrealistycznego w takim zwieńczeniu naszej wędrówki.
Po wspaniałościach Evelin House i głównej drogi Mussoorie bazar wydawał się swego rodzaju ekstrawagancją. Zwłaszcza, iż brakowało klientów, kończył się sezon i panowała na nim atmosfera niepewności i rezygnacji. Pierwszy raz dotarliśmy do niego wcześnie rano, o świcie, aby porobić zdjęcia. Ci sprzedawcy, którzy mieszkali w swoich kramach, myli się właśnie obok publicznej toalety, a za nimi różowiły się w dali lodowce Himalajów. Niektórzy z nich, widząc iż już są klienci, próbowali sennie coś otworzyć. Co ciekawe, było też kilkoro indyjskich turystów. Innym razem w dzień zaryzykowaliśmy paranthę w restauracji ze wspaniałym widokiem, w której prawie nikogo nie było. Jadanie w pustych restauracjach zawsze jest aktem odwagi, gdyż nie wiadomo jak długo (gdzie i z jakimi zwierzątkami) czekały na nas spożywcze półprodukty. Owa restauracja, skromna i zaniedbana, stanowiła filię firmy robiącej bezalkoholowe piwo jabłkowe. W Mussoorie było więcej rozmaitych lokalnych produktów. Zakochałem się na przykład w cukierkach robionych na bazie masła ghee i szafranu. Z uwagi na ten ostatni składnik nie były one raczej tanie, ale ich smak należał do niezapomnianych. Z Gun Hill istniało szybkie zejście do głównej ulicy, stanowiące jedną z najbardziej stromych i zakręconych serpentyn w mieście. Schodziło się nim do kawiarni znajdującej się w przypominającym latarnię morską budynku. Wokół niego był taras, zapewne dach jakiegoś hotelu, i oczywiście urwiska. Nieopodal tego udanego przejawu współczesnej architektury znajdowało się akwarium, do którego wjeżdżało się po schodach ruchomych. Z tego, co zrozumiałem, była to zarówno restauracja, jak i ekspozycja organizmów wodnych. Na alei przy akwarium znaleźć można było szczególnie bogatą kolekcję egzotycznych dla Hindusów (czyli niekoniecznie dla nas) drzew i krzewów, a wszystkie starannie opisane. Na skalistych urwiskach drogi, w okolicach akwarium, podziwiać można było ceramiczne, wielkoformatowe płaskorzeźby. Przy samym akwarium nie dziwiły ryby. Dalej ujrzeć można było symbole związane z Wielką Brytanią, z lwem Albionu na czele. Wydaje mi się, iż owe przedstawienia plastyczne były ostatnim dziełem sporządzonym przez Anglików w tej miejscowości, zapewne już w latach czterdziestych XX wieku. W całym mieście można było zakupić wyjątkowo piękne shawle w atrakcyjnych cenach, w sam raz na indyjską zimę. Kaja oszalała na ich punkcie i spędziliśmy sporo czasu w sikhijskich przeważnie sklepach. W większości z nich stała jakaś plastikowa figurka nucąca zapętloną bhangrę przyspieszonym głosem. Na co większych dróżkach odchodzących od Mall Street rozkładali się ze swoimi towarami inni sprzedawcy, często pochodzenia nepalskiego, czy tybetańskiego. Przypomnieliśmy sobie, iż Dalajlama swoją pierwszą siedzibę na wygnaniu chciał założyć właśnie w Mussoorie. Pozostało tu po nim trochę lamaistycznych świątyń, kilka tajemniczych i niezwykle okazałych rezydencji (ów idealizowany przez ludzi Zachodu mąż stanu wywiózł ze sobą większość tybetańskich pieniędzy), oraz całkiem spora diaspora tybetańska.
Pierwszą z owych świątyń, wyjątkowo malowniczo położoną, znaleźliśmy za sprawą Sikha, właściciela restauracji Madras Cafe. Okazało się bowiem, iż nasz pierwszy wybór kulinarny był bardzo dobry. Niektóre restauracje w Mussoorie posiadały bowiem ceny niezwykle wysokie jak na Indie, a przodowała w tym restauracja pendżabska, z której dobiegała oczywiście zapętlona bhangra. Dania, które można było nabyć za trzykrotność przeciętnej ceny delhijskiej, w wielu barach nie miały w sobie nic szczególnego. Same bary też nie wyglądały jakoś wspaniale. Kusiły za to cukiernie, zwłaszcza robiące ciastka w stylu europejskim. Szczególnie apetyczne słodycze eksponowano przed Clerc?s Hotel, jednym z najstarszych i najpiękniejszych tego typu budynków w Mussoorie. Zauważyliśmy jednak, iż wszystkie ciasteczka są z kremem, a przez kilka dni nie widzieliśmy, aby ktoś je kupował. Właściciel Madras Cafe, Davinder Singh, wraz ze swoją żoną Minni okazali się przesympatyczni. Byli oni szczerze przywiązani do Mussoorie i rozkochani w jego pięknie. Co rusz wyruszali w swoje ulubione miejsca i robili tam dobre zdjęcia. Podobnie jak francuskich impresjonistów inspirowała ich gra świateł o świcie i zmierzchu, znali miejsca, gdzie szczególnie warto by było zasiąść ze sztalugami, często nie wzmiankowane w żadnych przewodnikach, jak na przykład piękny, choć zaniedbany, dom Everesta, od którego nazwano najwyższy szczyt Ziemi. Gdy tylko nawiązaliśmy z nimi kontakt, obdarzyli nas za darmo całym naręczem przewodników po stanie Uttarkhand. Jeśli chodzi o Mussoorie i jego okolice, zawsze służyli nam radą. Miło było jeść wspaniałe dosy w towarzystwie tak uprzejmych i wrażliwych ludzi! Gdy dostrzegli zamiłowanie językowe Kai, wyjaśnili jej wiele różnic pomiędzy hindi i pendżabskim, zarówno w słowach, jak i w zapisie, który jest troszkę inny, choć też oczywiście bazuje na dewanagari.
Pierwszą wycieczką zaproponowaną nam przez Davindera była trasa na najwyższy szczyt w okolicy, noszący różne nazwy, a słynący z wieży widokowej prezentującej najrozleglejszą panoramę wysokich Himalajów. Mieliśmy pójść do Landour, stanowiącego rozległą strukturę podporządkowaną w jakiś dla mnie nieuchwytny sposób Mussoorie. Swoją drogą, dzięki rozprzestrzenieniu się na "wzgórzach", Mussoorie obejmowało teren równy, jeśli nie większy od Wrocławia. Tym niemniej jego obecność nie była po indyjsku gęsta. Czasem wchodziło się w Mussoorie w tereny bez żadnych domostw, innym razem zabudowania pojawiały się sporadycznie. Obszarów rzeczywiście zwartej zabudowy było jedynie kilka. Dwa najbardziej istotne znajdowały się za szlabanami odgradzającymi najbardziej arkadyjską część miejscowości od reszty świata. Z jednej strony mieliśmy plac z oszałamiającym budynkiem w stylu pierwszych konstrukcji żelaznych i z piękną, położoną nad przepaścią, świątynią Lakshmi Narayany, czyli poświęconą parze boskich małżonków – Lakszmi i Wisznu. W tej części miasta następował wybuch najbardziej okazałych sklepów, aby przejść w skromne sklepiki z warzywami i serem paneer. Dalej szło się do miejskiej dzwonnicy, która majaczyła gdzieś w dali na horyzoncie, lub, inną drogą, do Ogrodów Miejskich, świątyni tybetańskiej z częścią skarbca Dalajlamy, oraz do Kempty Falls, imponujących wodospadów odległych o kilkanaście kilometrów. W drugiej części, której dworzec autobusowy ujrzeliśmy w pierwszych chwilach naszego pobytu w Mussoorie, znajdował się pas najbardziej zwartej zabudowy. Choć był on po indyjsku zaniedbany, należał do ulubionych miejsc Davindera. Ciężko się z nim było nie zgodzić. Było tu szczególnie wiele dawnych budynków, począwszy od świątyń dżinijskich, hinduistycznych, sikhijskich i muzułmańskich, a skończywszy na pałacykach jakichś żyjących na wygnaniu, zdeklasowanych radżów i nawabów. Nie brakowało też bardziej zwykłych kamieniczek, łączących styl haweli z europejskim domkiem szwajcarskim. Owa zupełnie już zwarta, śródmiejska zabudowa pięła się w niewyjaśniony sposób pośród urwisk i stykała się ze sobą wymieszanymi jak rozrzucone karty piętrami. Każdy krok ukazywał nam to całe kłębowisko form z zupełnie innej perspektywy. Czuliśmy się jak w architektonicznym kalejdoskopie. Tu wreszcie odnaleźć można było sklecone naprędce szałasy slumsów, bardzo w Mussoorie niewielkich. Ów brak zaborczości architektury ludzi najuboższych związany był oczywiście z trudami klimatu górskiego. Klimat, jakiego w Indiach szukali Anglicy, zabija oczywiście Hindusów, których nie stać na to, aby się zimą ogrzać. Dodatkowym utrudnieniem były szlabany. Pomiędzy nimi transport wszelakich dóbr (a zwłaszcza materiałów opałowych), musiał być niewyobrażalnie drogi. Z okien naszego pokoju często widzieliśmy tutejszych tragarzy, dźwigających z dolin ważące dziesiątki kilogramów ładunki. Ich ciężka praca była dla bogatych bardziej opłacalna, niż wykupienie wjazdu przez szlaban. Główna ulica bazaru w Landour, gdyż na nim właśnie byliśmy, była zupełnie po indyjsku zatłoczona. Stromizny dopełniały chaosu przedzierających się z trudem ambasadorów i dżipów. Wokół nas piętrzyły się stare, ozdobne i zaniedbane kamieniczki. Na dole każdej z nich znajdowały się artykuły pierwszej potrzeby, czyli bransoletki i kolczyki dla kobiet, sery i wyroby mleczne, ryż, fasola dal, chili, pieprz, kostki do prania, cukier, herbata, niekiedy w dwudziesto kilowych workach (jako miłośnik herbaty popieram ten zwyczaj, choć wolę odmianę chińską owego ziela), oraz telefony komórkowe. Były też ciasteczka i girlandy na pudżę, jak też i muzułmańskie kaligrafie. Przed nami i za nami kotłował się tłum kobiet w sari, lub pendżabi, oraz mężczyzn w luźno założonych flanelowych koszulach. Motory, dżipy, ambasadory i karłowate ciężarówki trąbiły jak żywe stworzenia. Ich klaksony, przeważnie pneumatyczne, były w miarę znośne, po jakimś czasie nawet stawały się przyjemne, układając się w swoistą melodię ulicy. Niestety, nowe samochody miały nieprzyjemne, elektroniczne sygnały, znacznie bardziej hałaśliwe i nie pasujące do niczego. Zachowywały się też bardziej niezdarnie od innych pojazdów, wydawały się szersze nawet od ciężarówek. Wśród wielu sklepów zaszokował mnie pod sam koniec bazaru Landour antykwariat ze starymi książkami angielskimi. Wskazywał on chyba na to, iż nie wszyscy Brytyjczycy opuścili te strony, jako, że w Indiach można kupić za grosze niemal całą anglosaską literaturę i trzeba mieć wyjątkowe zapotrzebowanie na "angielskość", aby potrzebować antykwariatu. Oczywiście biali turyści, których nie było w tych stronach wielu, lepsze antykwariaty znajdą u siebie w domu. Naszą uwagę w pewnym momencie przyciągnęła przepiękna świątynia zoroastriańska. Choć Parsów jest ponoć kilkadziesiąt tysięcy w całych Indiach, niemal wszędzie można się natknąć na ich świątynie. Albo więc na jednego Parsa przypada kilka świątyń, albo lubią oni zaniżać swoją liczebność.
Naprzeciwko świątyni Zaratusztry leżała mała kotlina o stromych ścianach, przypominająca dno jakiegoś tajemniczego krateru. Wypełniały ją skromne, nieco slumsowate kamieniczki i jakiś pałac, wzniesiony zapewne przez jakiegoś radżę na wygnaniu. Suszące się gdzie bądź ubrania i płynące w tym parowie życie przypomniały mi kantorowskie Wielopole. Jakże niezwykły świat muszą tworzyć dla siebie ci ludzie, mieszkający w tak niezwykłym miejscu! Gdy zwarta zabudowa zaczęła się przerzedzać, ujrzeliśmy z dołu szczyt, cel naszej wędrówki. Nieopodal niego znajdowała się druga góra z wieżą telewizyjną. Droga stała się ogromnie spadzista, choć tym razem usiłowały jeździć po niej samochody. Wbrew naszym obawom, kierowcy okazali się nad wyraz ostrożni i szło się bardzo przyjemnie, jeśli nie liczyć zadyszki spowodowanej błyskawicznym nabieraniem wysokości. Aby odpocząć udaliśmy się do pierwszej altany widokowej, świadczącej o istnieniu kiedyś Anglików w tym miejscu. Spłoszyliśmy z niej dwóch młodzieńców, którzy żując betel omawiali jakieś ważne sprawy. Sądząc po zasłanej przeżutymi liśćmi o ostrym zapachu posadzce altany, nie było to jednorazowe miejsce ich narad. Gdy spojrzeliśmy z lotu ptaka na Bazar Landour, nie poznaliśmy tego miejsca. Na pierwszym planie widniała majestatyczna dagoba świątyni lamaistycznej, a obok niej nie brakowało świątyń sziwaickich. Sporo też było podwieszonych willi z wiszącymi ogrodami. Tego wszystkiego nie dostrzegliśmy z żabiej perspektywy… Ruszyliśmy dalej, a dżungla wokół wijącej się serpentyny szosy nabierała dzikości i rozmachu. Pojawiało się w niej coraz więcej dzikich zwierząt, zaś potężne drzewa stanowiły doskonałe ramy dla górskich pejzaży. W pewnym momencie minęliśmy jakąś wielką, tybetańską rezydencję. Pod nami urwiska były coraz bardziej spadziste, a na ich dnie dostrzegaliśmy małe wioski. Czasem droga krzyżowała się ze schodami wiodącymi w górę z tych osad. Gdy zmęczeni nie mieliśmy już siły aby iść, a przed naszymi oczami zaczynały majaczyć miraże jakichś lampartów (które naprawdę tu występują), naszym oczom ukazał się wielki kościół nie ukrywający już swojego cmentarnego charakteru. Obok niego były cztery budki ze sklepikami, w tym mały bar z doskonałymi omletami polecanymi przez właściciela Madras Cafe. Oczywiście mieliśmy w planach omlet, gdyż rekomendacji właściciela znakomitej restauracji raczej się nie lekceważy.
Wpierw jednak postanowiliśmy obejść szczyt, na którego najwyższe partie nie można było się dostać, gdyż wojsko indyjskie przejęło infrastrukturę brytyjskiej armii. Obok wspaniałych rezydencji brytyjskich oficerów powstały wówczas wyjątkowo udane wille indyjskiej generalicji, przeważnie zrobione z drewna, wraz z wszelkimi charakterystycznymi dla indyjskiej rzeźby architektonicznej kolumienkami etc. Wpierw minęliśmy brytyjski cmentarz, którego strażnik (albo grabarz?) suszył bieliznę swoją i swej rodziny w furtce. Obok romantycznych, neogotyckich kaplic widać było nowe groby Brytyjczyków, świadczące o tym, iż wielu z nich zostało w tych okolicach po odzyskaniu przez Indie niepodległości. Landour założył w okolicach posępnego kościoła irlandzki oficer, który wybrał dlań walijską nazwę. Położone jeszcze wyżej od Mussoorie stało się uzdrowiskiem ostatniej szansy dla schorowanych najeźdźców. Sądząc po rozległości cmentarza i smutnych epitafiach, niewielu z nich mogło z tej szansy skorzystać. Na drodze wokół góry było naprawdę zimno. W pewnym momencie zobaczyliśmy służącego jakiegoś VIP-a, który wyprowadzał na spacer większego od siebie bernardyna. Patrzył na nas z zakłopotaniem, gdy pies ciągnął go nie pytając się o zdanie w ślad za nami. Gdy znaleźliśmy się po drugiej stronie placyku z kościołem, dostrzegliśmy jeszcze bardziej rozległą i bliższą panoramę wysokich Himalajów. Dotarliśmy do miejsca z wieżą widokową i płacąc zachłannej Tybetance (wielu Tybetańczyków spotkanych w Indiach nie wydało mi się jakoś szczególnie sympatycznymi, dość często odnosiłem wrażenie, iż chodzi im głównie o pieniądze, choć niejednemu z nich powodzi się lepiej niż wielu Hindusom. Wiele wskazuje na to, iż niektórzy z poddanych Dalajlamy czują się dobrze w roli wiecznych ofiar na które należy łożyć pieniądze bez szemrania) wspięliśmy się na główną platformę. Była na niej nigdy nie czyszczona luneta, na którą to pani dozorczyni pobierała opłaty. Wyposażona w dwa okulary zapewniałaby trójwymiarowy widok, gdyby dawało się przez nią patrzeć. Wpierw próbowali tego urodziwi sikhijscy młodożeńcy, którzy byli już tam, gdy weszliśmy. W pewnym momencie zrezygnowali i zaprosili nas do obserwowania gór przez owe japońskie cudo. Próbowaliśmy dzielnie, lecz ostatecznie woleliśmy patrzeć na wspaniałą panoramę Himalajów nieuzbrojonym okiem. Warto wspomnieć, że za wieżą widokową leżał niezwykły skalny cypel, rozszerzający się na końcu. W owym rozszerzeniu jakiś Brytyjczyk zbudował wyjątkowo malowniczą willę. Same Himalaje oczywiście nas nie zawiodły. Stąd widać było wydające się nie mieć końca pasma, bez wysiłku dźwigające się na wysokość 6, 7, może nawet 8 kilometrów nad poziom morza. Nie spieszyliśmy się, więc w pewnym momencie znów ktoś przyszedł. Tym razem był to Hindus żyjący w Australii wraz ze starszą kobietą z owego kraju, oczywiście nie Aborygenką… Chcąc nie chcąc słyszeliśmy urywki ich rozmowy. "Za tymi górami leżą Chiny?" – pytała Australijka. "Nie, tam leży Tybet, nigdy nie mówi się w Indiach o Chinach po drugiej stronie Himalajów" – odpowiadał emigrant. "A ciekawe, jak w Indiach mówi się na Kaszmir, albo Manipur?" – dopowiadałem nieco złośliwie, choć tylko w myślach. Oczywiście niektórzy Kaszmirczycy i Manipurczycy nie czują się bynajmniej lepiej w Indiach, niż niektórzy Tybetańczycy w Chinach. Później dochodziły nas jakieś wynurzenia dotyczące duchowości, czystości etc. "Jesteś stąd, z tych gór?" – pytała Australijka. "Oczywiście" – odpowiadał Hindus, – "pochodzę z Nowego Delhi, to tylko 250 km stąd". Dopowiadałem – "a ja jestem z Wrocławia, też Euroazja, jakby nie patrzeć, ergo – prawie Himalaje". Później, aby podkreślić wspaniałość tego przedmieścia Delhi, na które spoglądaliśmy i do którego z Delhi jechało się dwie doby co najmniej, Hinduski emigrant kaleczył fragment Bhagawadgity, w którym Wisznu pod postacią Kriszny mówi o swej wyjątkowości. "A wśród gór jestem Kajlaszem?" – doleciało do moich uszu… Jeszcze bardziej zabawna była Australijka, choć nie da się oddać tego z pomocą słownego opisu. Wyobraźmy sobie osobę, która kompletnie nic nie wie o miejscu, w którym przebywa – to właśnie ona. A poza tym byli oni całkiem sympatyczni. Pośmialiśmy się trochę i ruszyliśmy na omlet, gdyż powoli zbliżał się zmierzch. Schodząc, chcieliśmy się napić herbaty, lecz cena podana przez Tybetankę nie przypadła nam do gustu. Z przyjemnością wyjąłem z kieszeni chińskiego papierosa z przemytu i wypuściłem gniewny kłąb dymu w stronę pani na włościach. Nie muszę chyba dodawać, iż wieża widokowa została zawłaszczona, w przewodniku wstęp na nią był wolny. Omlet smakował rzeczywiście wspaniale, wzięliśmy też tybetańskie pierożki, aby nie przesadzać z uprzedzeniami. Niestety, nie były z serem z jaka, lecz tylko z warzywami. Ale i tak były dobre. Droga powrotna polegała na zbieganiu ze stromizn z trudem wcześniej zdobytych. Zachód słońca, piękny w całych Indiach, choć tak dramatycznie krótki niestety, w tym miejscu wyglądał jak jakieś niezwykły spektakl z udziałem barw – aktorów. Nasze aparaty fotograficzne pracowały bez wytchnienia, choć niestety światło okazało się wyjątkowo dla nich trudne. Gdy wróciliśmy do naszego wiszącego w powietrzu hotelu, zorientowaliśmy się, iż zrobiło się upiornie zimno. W środku nocy obudziłem się szczękając zębami i przez wiele godzin wymiotowałem. Nie wyglądało to na zatrucie, raczej na jakieś dramatyczne osłabienie całego organizmu, który po prostu przestał trawić pokarm.
Następnego dnia nie mogłem zrobić ani jednego kroku. W życiu nie byłem tak słaby! Widać moja karma postanowiła, iż powinienem w pełni przyswoić sobie nastrój i klimat Mussoorie i Landour. Czułem się teraz tak jak niejeden brytyjski kolonista w XIX wieku. Nie mogąc się ruszyć patrzyłem bez emocji, z jakąś może nostalgią, na płynące za oknem barwy. Różne egzotyczne zioła wpływały do mojego gardła podawane przez troskliwą Kaję, a ja z ledwością mogłem pozbierać myśli. W pewnym momencie dostałem nawet Hindustani Times, gdyż Kaja uznała, iż artykuły o lokalnej polityce Uttarkhandu mogą mnie jakoś ożywić. Mogłem je przeczytać dopiero parę dni później. Dowiedziałem się o planowanych również w tych okolicach elektrowniach wodnych, związanych z tym wysiedleniach, protestach indyjskich ekologów etc. W pobliskim Nepalu tymczasem Indie ufundowały szpital, ale nie doprowadziły swej inwestycji do końca, przez co zamierzony dar stał się problemem. Najlepszy pakistański krykiecista zrezygnował ze swojego zajęcia i z obawy przed zbyt gorącą krytyką swoich fanów wyemigrował tymczasowo do Anglii. Krótko mówiąc "dużo się działo" Ale nie dla mnie owego dnia. W mojej głowie przewalały się wtedy tylko chmury nad przepaścią… Prawdę mówiąc do dziś po owym dniu choruję, a minęło już kilkanaście dni. Siedzę teraz sam w delhijskim hotelu bezgwiazdkowym, za to z dużą ilością bezkręgowców i zbieram siły na przeprowadzkę do Lakshmi Nagar. Aby jej dokonać, będę musiał przesiąść się w inne metro na Rajiv Chowk. Z plecakiem i laptopem w torbie! Tego co się dzieje obecnie podczas przesiadek na Rajiv Chowk nie można wyrazić za pomocą opisu literackiego. To prawdziwa wojna! Wielotysięczne grupy szturmują na siebie, wagony metra są gdzieś po środku. Wielu Delhijczyków zrezygnowało raz na zawsze z metra, turyści nie chcą o nim nawet słyszeć (nawet Jorge, Meksykanin, który w straszliwym pociągu do Lucknow zapewniał iż w jego kraju wiszenie na drzwiach to rzecz powszednia?). Jeśli uda mi się ocalić laptop (niech koreańscy bogowie czuwają nad moim Samsungiem!), będę pisał dalsze eseje z maleńkiego pokoju dzielonego wspólnie z dwoma Hindusami! A później czeka mnie załatwianie wizy do Sri Lanki i kilka dwudniowych podróży pociągiem (o ile nie będzie opóźnień!). Kontrolnie próbowałem pojechać metrem z gorączką, ale bez laptopa i plecaka. Udało się, choć później musiałem lecieć do apteki po nowe lekarstwa. Zobaczymy jak będzie dalej? Odważnie kupiłem nawet kartę do metra. Mieszkając na Lakshmi Nagar, by brać udział w kulturalnym życiu Delhi będę musiał jeździć metrem i za każdym razem przesiadać się na Rajiv Chowk. Na szczęście Europejczycy są przeważnie masywniejsi od Hindusów?
Wróćmy jednak do Mussoorie. Nazajutrz mogłem się już trochę ruszać, choć nadal nie mogłem jeść. Z pomocą Kai dowlokłem się do jakiejś rykszy i ruszyliśmy do Parku Miejskiego. Co zabawne, droga do niego była tak niezwykle malownicza, iż on sam nieco rozczarowywał. Pomimo miłej sadzawki i sztucznego wodospadu. Hindusi uznali chyba, iż park to trochę mało, i urządzili w nim sobie wesołe miasteczko, dość nieśmiałe, ale funkcjonujące. Najzabawniejsze były rowery wodne unoszące się na sadzawce. Lecz, jak już rzekłem, droga do parku stanowiła wspaniałą przygodę. Niezabudowana, lub zabudowana z umiarem, pięła się malowniczo w tej części Mussoorie, gdzie nie można było za bardzo założyć jakiejś romantycznej willi, czy wiszącego w powietrzu hotelu. Z naszej drogi, rozświetlanej przez niezwykłe latarnie, widać było (jeszcze za jasnego, gdyż noc indyjska naprawdę jest smolista) inne, bardziej jeszcze karkołomne szlaki, z wiszącymi pomostami. Nie dotarliśmy do nich tym razem. Następny dzień napełnił mnie stoickim spokojem. Nie miałem wprawdzie opium, jak schorowani założyciele Mussoorie, ale za to pisuję wiersze, co na jedno wychodzi (a zważywszy na cenę atramentu z pewnością jest tańsze). Postanowiliśmy wyruszyć do Kempty Falls. Początkowo czekało nas spore rozczarowanie. Okazało się, iż miejsce, które uznaliśmy za drugi dworzec autobusowy, jest ostoją dżipów i taksówek. Ich kierowcy jak z rękawa sypali jakimiś wielkimi liczbami, licząc chyba na to, iż po kursie z nami zakupią nowy pojazd. Co ciekawe, owe astronomiczne kwoty uwiecznione też zostały na oficjalnej tablicy z wykazem cen. Zapewne niektórzy młodożeńcy lubili się przed sobą popisywać za pomocą tego typu przejażdżek. W Indiach ślub oznacza maksymalną rozrzutność. Wynajmuje się pałac, daje się w prezencie samochody, zaprasza się na wesele najdalszą nawet rodzinę, fundując wszystkim elegancki hotel i podróż samolotem. Takie rzeczy potrafią robić osoby dużo biedniejsze od przeciętnego Polaka. Później życie upływa im na spłacaniu długów? Dlatego ceny dżipów, taksówek i ryksz mogły sobie być wygórowane? Czemu nie? W końcu spędzanie miesiąca miodowego w Indiach, a nie w Szwajcarii to i tak przejaw ogromnego rozsądku? Lecz my nie wybieraliśmy się do Szwajcarii, tylko do Kempty Falls. Gdy już zwijaliśmy żagle (ja ledwo, ledwo), zatrąbił nagle na nas autobus z wypisanym na sobie celem naszych starań. Okazał się on idealny. Nie tylko mogliśmy zobaczyć owe wodospady, ale też wrócić tym samym pojazdem, który czekał dwie godziny na swoich pasażerów. Po drodze zahaczał też o malowniczą świątynię Durgi, gdzie czekał na swoich pasażerów pół godziny. Jako, że dosiedliśmy się trochę na dziko, nie mieliśmy zbyt wygodnych miejsc. Ja siedziałem na skrzyni silnika i bez przekonania walczyłem z potężnymi wstrząsami pojazdu, który borykał się z drogą o wiele bardziej szaloną niż ta łącząca Dehra Dun z Mussoorie. Przed nami otwierały się jakieś otchłanie, zaś niemal wszyscy indyjscy turyści byli kompletnie zieloni na twarzach, nawet kierowca wydawał się być dość skupiony, o bileterze nie wspominając. Czuć było swąd palonych hamulców i otartej o skały blachy. Kilka samochodów nieomal nie spadło w przepaść, gdy się wymijaliśmy. Najzabawniejsze było oczywiście mijanie się z równymi nam przeciwnikami. Lecz choć wszystko to wyglądało bardzo groźnie, byłem pewien, iż jedziemy bezpiecznie. Indyjscy kierowcy są przeważnie prawdziwymi mistrzami. A ci od autobusów to prawdziwa elita. Wprawdzie pejzaże wysokich Himalajów urozmaicają liczne wraki autobusów, ale aby jeździć tamtejszymi drogami trzeba być po prostu szalonym? Drogi, którymi tu jeździliśmy, choć niepokojące z perspektywy Europejczyka i Hindusa z nizin, musiały się wydawać miłym relaksem kierowcom jeżdżącym też na wyższych szlakach. Ciąg dalszy nastąpi…
Zobacz inne rozdziały dziennika indyjskiego – kliknij tutaj