I oto w weekendowym numerze „Gazety Wyborczej” znalazłem odpowiedź na to nurtujące mnie pytanie! Bo wreszcie ktoś, a konkretnie wybitny nasz historyk idei prof. Andrzej Walicki, napisał o tym wyraźnie. Pisze on, że „Słowo „liberalizm” zostało zawłaszczone przez wyznawców liberalizmu jednostronnie ekonomicznego, dla którego właściwym podmiotem wolności nie jest człowiek, lecz rynek, demokracja zaś traktowana jest jako „populizm”, próbujący wymusić na ustawodawcach ograniczenie wolności rynku w imię respektowania „roszczeń” i „przywilejów”, takich czy innych grup społecznych – choćby nawet były to postulaty społecznie i moralnie mocno uzasadnione. Do kluczowych słów tak pojętego „liberalizmu” należą oczywiście „prywatyzacja”, „reprywatyzacja” i „deregulacja”. Pisze dalej: „Celem „liberalizacji” jest demontaż instytucji liberalnego państwa opiekuńczego, traktowanego bezpodstawnie jako ograniczenie wolności. tak jakby wolność możliwa była bez minimum bezpieczeństwa”, jakby sprzyjała jej niepewność jutra, strach i nieustanna rywalizacja z innymi ludźmi. Poglądy tego typu nazywać należy nie liberalizmem, lecz „neoliberalizmem”, czyli wolnorynkową prawicą […]. I dodaje rzecz ważną, że mianowicie myśl neoliberalna w USA nazywana jest bez osłonek neokonserwatywną, która zerwała z troską o zabezpieczenie równowagi między interesami pracy i kapitału, stała się narzędziem pozbawionej skrupułów ofensywy kapitału finansowego pretendującego do narzucenia swych warunków państwom terytorialnym. Nawet tak wielkim jak USA, a cóż dopiero mówić o takich jak Polska, którego rząd przy każdej regulacji gospodarki czy zasad polityki społecznej trwożliwie spogląda na ceduły ratingów ustalanych przez globalne agencje.Bo a nuż się któraś rozgniewa i plusik zamieni na minusik, a literkę A na B, co w konsekwencji spowodować może perturbacje w sprzedaży obligacji. Oczywiście, profesor Walicki zdaje sobie sprawę, że „internetyzacja” systemów komunikacji i w pewnym sensie będąca jej wynikiem globalizacja sprzyjają supremacji żarłocznych rynków finansowych i trudno jest rządom poszczególnych państw wyrwać się z ich kleszczy. Ale – dodam od siebie – warunkiem podjęcia prób powrotu do liberalizmu w jego pierwotnym, klasycznym znaczeniu jest zrozumienie stanu rzeczy. Najlepiej przez rządzących. Ale jeśli zrozumieją to szerokie rzesze obywateli, wsparte przez związki zawodowe (Ach, gdybyż ich przywódcy chcieli zrozumieć, ile mogliby dobrego zdziałać, gdyby porzucili własne ambicje polityczne!), to przy pomocy demokratycznych narzędzi mogą doprowadzić do zrozumienia tego problemu przez polityków.
Artykuł został pierwotnie opublikowany na: http://stefankubow-stefan.blogspot.com/2013/12/liberalizm-neoliberalizm.html
słuszny i potrzebny tekst. pozdrawiam