16 stycznia 2019 roku byliśmy świadkami niesamowitego wydarzenia we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki. Miasto odwiedziła kolejna orkiestra słusznie uchodząca za jedną z najlepszych na świecie, czyli London Symphony Orchestra. A jeszcze nie minęły przecież wrażenia po koncercie Royal Concertgebouw Orchestra! LSO to także jedna z najpracowitszych orkiestr świata. Znamy jej brzmienie z tysięcy płyt, nowych i starych, obok muzyki klasycznej brzmienie LSO rozpoznają świetnie również miłośnicy kina. London Symphony Orchestra ma obecnie swoją własną firmę fonograficzną nazwaną LSO, która brzmienie orkiestry udostępnia w nowoczesnych formatach dźwięku, od SACD po – nawet –Hi-Endowe BluRay Audio.
LSO ma już długą historię –powstała w roku 1904, były to czasy nagłego bumu muzyki symfonicznej w potężnym Albionie, który w XIX wieku zaniedbał nieco tę dziedzinę. Początek XX stulecia przyniósł błyskawiczne nadrobienie tych opóźnień i kilka brytyjskich orkiestr, z LSO na czele, stanęło śmiało do artystycznej rywalizacji z najlepszymi zespołami z Wiednia, z Lipska i z Berlina. Później do tej podróży w celu uzyskania jak największego symfonicznego piękna dołączyli spektakularnie również Amerykanie, a także Holendrzy, Czesi i Włosi.
Sir Simon Rattle / fot. Sheila Rock
LSO koncertowała w połowie stycznia, w całkiem ciepły zimowy dzień (termometr wskazywał szczęśliwą siódemkę), z jednym z najbardziej znanych i aktywnych dyrygentów naszych czasów, Sir Simonem Rattle’m. Rattle wkroczył do świata najlepiej wykonywanej muzyki klasycznej dzięki współpracy z latach 1980–1998 z City of Birmingham Symphony Orchestra. Dzięki jego pracy brytyjski zespół stał się jedną z najlepszych orkiestr świata, śmiało rywalizującą z zespołami stołecznymi. Zasługi Rattle’a zostały zauważone przez melomanów, nie było zatem zaskoczeniem powołanie dyrygenta na szefa artystycznego Berliner Philharmoniker w latach 2002–2018. Z oboma zespołami, jak i z innymi doskonałymi orkiestrami Sir Simon Rattle koncertował po całym świecie, jak i zrealizował setki nagrań, głównie dla przejętej obecnie przez Warnera firmy EMI. Sam posiadam liczne jego płyty z muzyką rosyjskiego romantyzmu, ze Strawińskim, z muzyką brytyjską, czeską i z dziełami Karola Szymanowskiego, który w dużym stopniu dzięki Rattle’owi stał się ostatecznie popularnym na świecie, o czym marzyli polscy melomani przed epoką tego dyrygenta. Jakby dla uczczenia tego polskiego akcentu w swojej działalności Rattle uraczył nas zresztą bisem zgodnym z ideą Roku Moniuszkowskiego – po owacji na stojąco zagrał Tańce Góralskie z opery Halka Stanisława Moniuszki. Jeśli ktoś uważa, że trochę przesadzamy chcąc wypromować na świecie także Moniuszkę, powinien usłyszeć to wykonanie! Bardziej francuski niż niemiecki w stylu orkiestrowy fajerwerk pełen jest fantazji, inwencji, instrumentacja jest doskonała. Nie za często u twórców operowych spotyka się taką swobodę w operowaniu orkiestrą.
Ale zacząłem od końca, przed bisem był oczywiście cały koncert, z całkiem długim programem, zawierającym dwa arcydzieła – pierwszą połowę wypełniła Muzyka na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Beli Bartóka, drugą zaś VI Symfonia A-dur WAB 106 Antona Brucknera.
Arcydzieła Bartoka mieliśmy okazję usłyszeć we Wrocławiu w wykonaniu Budapest Festival Orchestra rok temu z Ivánem Fischerem. BFO też sytuowana jest przez wielu krytyków muzycznych w pierwszej dziesiątce najlepszych orkiestr świata, ale muszę przyznać, że interpretacja Londyńczyków (LSO) z Rattle’m bardziej jeszcze przypadła mi do gustu. O ile Węgrzy rok temu grali Bartoka z ogromnym egzystencjalnym patosem, o tyle LSO potraktowało arcydzieło Bartoka bardziej abstrakcyjnie, nie nurzając się w narzuconych mu nieco na siłę nastrojach, lecz skupiając się na śmiałym sonoryzmie tej znakomitej kompozycji. Dawno nie słyszałem tak plastycznie i malarsko ukazanego Bartoka, a sądzę, że to dobra droga dla oddania tego, co w jego muzyce najcenniejsze. LSO i Rattle ukazywali to arcydzieło z ogromną pewnością i wdziękiem, które przychodzą tylko wraz ze stałą, nieustającą wręcz muzyczną pracą. Słychać było ogromne doświadczenie dyrygenta i orkiestry w odczytywaniu muzyki jako muzyki, bez literackich naleciałości nie przypisanych jej przez samego twórcę. To była bez wątpienia wspaniała chwila w muzycznym życiu Wrocławia. Taki Bartok, bardziej jeszcze niż w wydaniu Bouleza, zbliżył się do nurtu przemian w sztuce, jaki płynął przez Europę w pierwszej połowie dwudziestego wieku. Był to Bartok architektonicznych modernistów, malarskich fowistów i trochę też kubistów, Bartok stojący ramię w ramię z innymi wielkimi artystami trzymającymi w rękach pędzle, dłuta i deski kreślarskie obok schwyconego przez niego papieru nutowego. Tęskniłem za takim Bartokiem (niestety nie słyszałem go na żywo z Boulezem), a nie za Bartokiem w stylu „ojej, jaki ten świat jest zły i zaraz będzie wojna”. Tęskniłem i doczekałem się prawdziwego, barwnego Bartoka, który w dźwięku widzi przede wszystkim dźwięk, a nie przypowieść czy anachroniczną historyczną alegorię.
Z równą naturalnością LSO z Rattle’m wykonało także Szóstkę Brucknera. Tu jednak nie było to jedyne możliwe podejście, jak w przypadku Bartoka, po którym po prostu oniemiałem z zachwytu. Brucknerowi służy czasem nienaturalność, rozciągnięcie go niemiłosiernie w czasie jak u Celibidache, do którego zachęcił mnie wybitny krytyk i przyjaciel Jakub Puchalski, czy też pogrążenie go w wyzywającym wręcz patosie, jak czynił to Furtwängler, zwłaszcza w nagraniach zrealizowanych w trakcie II Wojny Światowej, a nie po niej. Bruckner obecnie przeżywa kolejny wykonawczy renesans, ale od samego początku jego muzyka borykała się także z druzgoczącą krytyką. Jego sposób narracji przyrównywano do zaklinania węży. Sam mam radżastański bin, rodzaj indyjskiego aulosa, na którym trzeba grać wciąż powracającymi sekwencjami, aby to w ogóle miało sens (i wąż nie ukąsił). Muzyka Brucknera, choć należący do świata specyficznego neogotyku i romantyzmu, ma w sobie coś niebywale współczesnego. Wgrywa się w naszą świadomość sekwencjami, gdzie nagłe urwanie się jednej sekwencji i przejście do drugiej owocuje często resetem emocjonalnego i narracyjnego narastania. Sekwencja – narastanie – cisza, kolejna sekwencja – narastanie – cisza, trochę inaczej. Pakiety po kilkanaście sekwencji też powtarzają się sekwencjami, które nieco się zmieniają w powolnym modułowym ruchu. Ludzi z XIX wieku, przyzwyczajonych do demiurgów muzycznej opowieści, takich jak Wagner czy Brahms, owe preinformatyczne pętle i algorytmy Brucknera miały prawo zacietrzewiać do palącej czerwieni na twarzach. W obrębie tychże pętli dyrygentura w stylu „zen” uprawiana przez Celibidache miała jak najbardziej celową i trafioną formę. Czy zatem Rattle’owska naturalność się tu sprawdziła?
Moim zdaniem sprawdziła się. Przypomniały mi się moje pierwsze chwile z muzyką Brucknera, które przeżywałem jeszcze w dzieciństwie. Dopiero odkrywałem muzykę klasyczną, bez zbędnych uprzedzeń ani oczekiwań. Ta naiwność i świeżość muzycznego spojrzenia służyły mojemu rozumieniu muzyki „zaklinacza węży”. Rozumiałem wtedy, choć nie umiałem tego jeszcze nazwać, że Bruckner rzeczywiście zaklina, ale nie węże, tylko wyobraźnię melomana. Jego nawracające sekwencje przypominają naturalność spojrzenia wędrowca. Wyobraźmy sobie taką wizję – idziemy przez las w stronę tajemniczego, neogotyckiego (oczywiście) zamku. Nie patrzymy cały czas na ten zamek – nad nami jest księżyc, wokół nas drzewa i wilki. Dążymy do zamkowego celu przez stary las, niepokoją nas świecące w mroku ślepia. Zatem odrywamy wzrok od jednego obiektu do drugiego – zamek, wilki, las, księżyc, zamek, wilki, las, księżyc i tak dalej. Wszystko się zmienia, ale powoli. My mijamy kolejne drzewa, wilki podchodzą coraz bliżej, zamek się zbliża, księżyc sunie powolnie po niebie, czasem zakrywają go częściowo lub całkowicie chmury. Gdy przekładam muzykę Brucknera na taki naturalny sposób patrzenia w gąszczu obiektów neutralnych (gęstwina), pożądanych (zamek) i niepożądanych (wilki), powracam w jej rozumieniu do świeżości dziecięcego spojrzenia i wtedy jest ona dla mnie zaiste wspaniała, bez żadnych ale, bez Brahmsa czy Wagnera obok. Moim zdaniem naturalność Rattle’a w tej muzyce pozwala przywrócić takie pierwotne, nieco naiwne, ale i bardzo piękne odczuwanie dzieł Brucknera. A do tego oczywiście dodać trzeba rewelacyjnie brzmiącą blachę LSO w kulminacjach, tysiące odcieni smyczków i całą feerię barw budowaną przez drewno.
To był wspaniały koncert! Doskonale też było delektować się brzmieniem LSO w idealnej akustyce Sali Głównej NFM. O ile wydarzenie zakończyło się Moniuszkowskim bisem, o tyle na początku uczciliśmy minutą ciszy, wraz z LSO i szefem NFMu Andrzejem Kosendiakiem zamordowanego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Z tego co słyszałem, w przeciwieństwie do wielu innych prezydentów miast, często bywał on na koncertach muzyki klasycznej w swoim mieście i sądząc po obecnym rozwoju gdańskich festiwali muzyki klasycznej, zasłużył się także na tym polu.