Budapest Festival Orchestra we Wrocławiu

 

6 grudnia miał miejsce w Narodowym Forum Muzyki koncert na który czekało wielu melomanów. Ja sam poprosiłem o akredytacje dziennikarskie nieco za późno i po raz pierwszy musiałem obserwować koncert z oddali, czyli z trzeciej galerii NFM, z której orkiestra wydaje się być oddziałem niewielkich postaci, których twarze trudno już rozpoznać. Co jednak ciekawe, nawet tak daleko od sceny akustyka NFM jest niesamowita, spokojnie słychać z tego dystansu nie tylko piana orkiestry, ale nawet klawesyn.

 

Ciesząc się, że nie mam lęku wysokości, jeszcze za nim zaczęto grać, zacząłem rozmyślać nad Budapest Festival Orchestra. Węgry jeszcze w czasach Franciszka Liszta były muzyczną pustynią. Złożyły się na to różne elementy – położenie na pograniczu imperium Habsburgów i przejmowanie sporych obszarów zamieszkanych przez Węgry przez Imperium Otomańskie. Pod władzą Turków muzyka rozwijała się źle i kraje bałkańskie, takie jak Bułgaria, Grecja, Chorwacja, Serbia czy Rumunia musiały od podstaw budować swoje życie muzyczne. Chodzi oczywiście o muzykę klasyczną, gdyż różne tradycje ludowe były w tym tyglu kultur obecne. Liszt zaczął budować muzykalność Węgrów w oparciu o muzykę cygańską, która stała się niejako „gościnnie” muzyką węgierską aż do czasów Bartoka i jego pokolenia, inspirującego się rzeczywistym folklorem Węgier i budującego wraz z kolegami wspaniałą edukację muzyczną w ojczyźnie.

 

O ogromnym powodzeniu umuzykalnienia Węgrów, które przypadło na pierwszą połowę XX wieku świadczy nie tylko plejada znakomitych kompozytorów, gdzie po Bartoku był choćby wspaniały Ligeti (inna rzecz, że musiał emigrować), świadczy nie tylko plejada wielkich dyrygentów takich jak Szell, Ormandy czy Reiner, którzy w dużej mierze rozwijali życie muzyczne w USA, ale i istnienie orkiestry, którą na początku grudnia gościł wrocławski NFM.

 

Iván Fischer, fot. Ákos Stiller

 

Założycielami Budapest Festival Orchestra byli między innymi dyrygent Iván Fischer, który i tym razem prezentował nam swój zespół, jak i wielki pianista Zoltán Kocsis, który zmarł niestety niedawno, zaś wsławił się między innymi genialnymi nagraniami wszystkich dzieł na fortepian Bartoka. W 2008 roku znani krytycy muzyczni na łamach pisma Gramophone przyznali BFO dziewiąte miejsce w rankingu światowych orkiestr. Orkiestra węgierska prześcignęła w tym zestawieniu najlepsze zespoły rosyjskie, a także Bostończyków, Nowojorczyków, Drezdeńczyków czy wiekowy Leipzig Gewandhaus. Pierwsze miejsce w tym zestawieniu zajął holenderski Royal Concertgebouw, zaś drugie i trzecie Berlińczycy i Wiedeńczycy. Z orkiestr naszej części Europy na dwudziestym miejscu uplasowali się jeszcze Czescy Filharmonicy.

 

Koncert zaczął się jednak od pozycji nieco kontrowersyjnej dla licznie przybyłych dziennikarzy i krytyków muzycznych, którzy, wykazawszy się lepszym niż ja akredytacyjnym refleksem wypchnęli mnie na bocianie gniazdo NFM. Zaczęło się bowiem od III Koncertu brandenburskiego G-dur BWV 1048 Jana Sebastiana Bacha i to zagranego na instrumentach dawnych! Kilkunastu wydzielonych z orkiestry muzyków stanęło przed gotowym już do grania następnego dzieła zespołem i wraz z dyrygentem przy pozytywie wykonali ten bardzo smyczkowy i zespołowo koncertujący Koncert brandenburski. Nie grali tak dobrze jak rasowe zespoły muzyki dawnej, brakowało im swobody i indywidualizmu, ale z drugiej strony spodobało mi się ich kolektywne brzmienie. Tego typu eksperyment przypomniał mi wielkiego dyrygenta Abbado, który też pod koniec życia zaczął także wykonywać muzykę dawną nie pozbywając się swojego klasycznego, dyrygenckiego doświadczenia. Jednak, póki co, Iván Fischer nie osiągnął jeszcze efektu na miarę legendarnego Włocha.

 

Następny utwór w programie był „pewniakiem”. Usłyszeliśmy Muzykę na instrumenty strunowe, perkusję i czelestę Béli Bartóka (1881–1945), czyli utwór, który Budapesztańczycy wraz z Ivánem Fischerem zaczynają zapewne grać odruchowo zbudzeni nagle w środku nocy. Wykonanie było absolutnie doskonałe. Wspaniała plastyczna perkusja (będąca ważnym żywiołem dla Bartóka), olśniewające, równe jak intymne myśli smyczki. Niezwykle inteligentne i wyrafinowane pokazanie rozwoju formy muzycznej tego arcydzieła Bartóka. Tak doskonałe wykonanie zdarza się bardzo rzadko na koncertach, gdy już się zdarzy, mamy wrażenie, iż istniejemy w jakiejś zupełnie innej, muzycznej rzeczywistości. Doznajemy muzycznego katharsis. Natomiast oczywiście nadal można się zastanawiać nad samym dziełem i drogą jego interpretacji. Iván Fischer zdecydował się na bardzo obiektywne oddanie tej partytury, matematyczne wręcz. Bartók wielokrotnie sam sugerował taki obiektywizm wykonawczy, zwłaszcza w dziełach będących też logicznymi labiryntami, takimi jako to. Lecz w mojej, prywatnej wizji Muzyki na instrumenty strunowe, perkusję i celestę jest nieco więcej emocji i soczystych barw.

 

Najbardziej zatem zachwycił mnie trzeci utwór na tym koncercie, a była to  III Symfonia F-dur op. 90 Johannesa Brahmsa. Miałem jeszcze świeżo w myślach II Symfonię Brahmsa, którą nie tak dawno wykonali Wrocławscy Filharmonicy pod batutą rumuńskiego dyrygenta Nicolae Moldoveanu. Moldoveanu poprowadził Brahmsa w zawrotnych tempach, niemal na granicy szarży. Iván Fischer z kolei zdecydował się na tempa momentami ekstremalnie wolne. Zwłaszcza pierwsza część zmieniła się niemal nie do poznania na tle standardowych wykonań. Ujrzeliśmy jakiś niezwykły epicki krajobraz, zaś niektóre mikstury brzmieniowe Brahmsa upodobniły jego muzykę nieoczekiwanie do Brucknera (ale tylko w tej części!). Inne części też były niespieszne, ale ta powolność była znakomicie uzasadniana kulminacjami, kiedy gęsty język muzyczny Brahmsa gęstnieje do granic i widzimy w tej całej złożoności jeszcze coś innego, jakąś tajemnicę skrytą pomiędzy dźwiękami. Był to wspaniały Brahms, choć niezbyt ortodoksyjny i wymagający skupienia. Temu skupieniu pomagało wspaniałe brzmienie całej orkiestry.

 

Bardzo ciekawe były bisy, których gorąco domagała się zgromadzona tłumnie publiczność. Iván Fischer zapytał "wolicie Brahmsa czy Bartóka?". Gdy publiczność krzyczała "Brahmsa!", ja znów uświadomiłem sobie, że nazwisko Bartók jest prawie nie do wymówienia. To trochę "Bortok", tyle że pierwsze "o" (w zapisie "a") to jakiś niezwykły, twardy umlaut. Fisher stwierdził, że wykona dzieła obu twórców, po czym zamienił swoją orkiestrę w chór – w Bartóku z instrumentalistami, w Brahmsie a capella. Dzięki precyzji dyrygenta i muzycznym zdolnościom, muzycy zaśpiewali oba dzieła całkiem dobrze, zaś niektóre soprany brzmiały jak głosy profesjonalnych chórzystek. Niezwykłe! 

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *