Seria Andrzeja Kosendiaka i Wrocław Baroque Ensemble poświęcona muzyce dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów rozrasta się w imponujący i niezwykły sposób. Jednocześnie może ona zawstydzić niejednego melomana, nawet takiego będącego zagorzałym fanem baroku (a przecież takich melomanów nie brakuje!). Słuchając naszej dawnej muzyki z okresu pomiędzy XV a XVI wiekami nie możemy się nie zdziwić. Tyle wspaniałej muzyki, często nieznanej, często słabo znanej lub też źle znanej dzięki niedbałym wykonaniom. Tymczasem piękno, oryginalność i rozmach polskiej muzyki barokowej odpowiadają naszej historii i wielkości samej Rzeczpospolitej. Nic dziwnego, że również najlepsze zespoły zagraniczne coraz chętniej sięgają po muzykę Korony i Litwy, a wśród nich szczególnie warto wymienić zespół The Sixteen prowadzony przez Harry’ego Christophersa, który nie boi się tworzyć monograficznych płyt z muzyką Pękiela czy Gorczyckiego dla własnej wytwórni płytowej Coro.
Andrzej Kosendiak wytycza więc szlaki, którymi wkrótce wędrować będą inni muzycy z całego świata. Sądzę, że powoli, dzięki wspólnej pracy wszystkich, muzyka Rzeczpospolitej zajmie należne jej miejsce w katalogach muzyki nowożytnej i to mimo licznych wojen i nieszczęść, które przetrzebiły jej archiwa. Jak się okazuje, ocalało całkiem sporo i Kosendiak zbiera te wszystkie rozrzucone karty partytur i nadaje im nowe życie, dbając zarówno o niezwykle wysoką jakość wykonania, jego naukowość gdy chodzi o styl i ewentualne rekonstrukcje, jak i o wspaniałą stronę edytorską. Z każdej płyty poświęconej dawnej muzyce Rzeczpospolitej można się wiele nauczyć i stanowią one już teraz konieczny element każdej liczącej się biblioteki czy kolekcji muzycznej na świecie.
Jakie jednak było moje zaskoczenie, gdy w programie ostatniej Wratislavii Cantans znalazła się muzyka Mikołaja Dyleckiego (Mykoly Dylesky’ego) wykonana przez Andrzeja Kosendiaka i jego Wrocław Baroque Ensemble! Byłem niezmiernie ciekaw, jak świetny wrocławski zespół poradzi sobie z muzyką cerkiewną, tak przecież odległą od naszej czy francuskiej, włoskiej, niemieckiej… Niestety, nie mogłem być w tych dniach we Wrocławiu, więc moja ciekawość pozostała niezaspokojona. Jedynym, ale ważnym pocieszeniem, był fakt, że wykonaniom utworów Dyleckiego towarzyszyła sesja nagraniowa i zapowiedź płyty. No i teraz mam okładkę płyty, pachnącą jeszcze farbą drukarską, w rękach, zaś w gramofonie cyfrowym kręci się już któryś raz z rzędu krążek z muzyką ukraińskiego twórcy.
Jak się okazuje, kompozytor studiował w jezuickiej Akademii Wileńskiej i choć jego dzieła wybrzmiewają w języku starocerkiewnosłowiańskim, to są silnie zanurzone w weneckiej polichóralności, która była bliska innym kompozytorom Rzeczpospolitej, takim jak Pękiel czy Zieleński. Jak zauważa w książeczce do płyty Kosendiak, gdyby nie język wykonywanych dzieł i konieczny dla unickich i prawosławnych cerkwi brak instrumentów, nie bylibyśmy z muzyką Dyleckiego tak daleko od innych twórców europejskich z XVII wieku. Najistotniejszą notą naukową w książeczce płyty jest jednakże wypchany informacjami po brzegi esej Iryny Gierasimowej (Bazylowej), kładący nacisk na wysoką wiedzę teoretyczną Dyleckiego. Był on między innymi prekursorem badań nad muzyką tonalną. Swoje traktaty pisał początkowo w języku polskim i staroukraińskim, jednak zachowały się ich redakcje rosyjskie, gdyż tam działał kompozytor w drugim okresie swojego życia. Natomiast zapewne najbardziej formatywna dla Dyleckiego była praca dla metropolity unickiego w Rzeczpospolitej. Był to zapewne metropolita kijowski Gabriel Kolenda, po którego śmierci Dylecki musiał szukać pracy na wschodzie, gdyż kolejny metropolita – Cyprian Żochowski zatrudnił na stanowisku dyrygenta kapeli metropolitalnej Tomasza Szewerowskiego.
Samo powstanie nowatorskiego traktatu muzycznego Mikołaja Dyleckiego „Gramatyka muzyczna” miało miejsce w Wilnie i mogło być związane z utworzeniem w 1667 roku katedry muzycznej w Akademii Wileńskiej. Żyjący w latach 1660 – 90 Dylecki mógł więc tam nie tylko studiować, ale też wykładać. Co za szczęście, że z samymi utworami czas i niespokojna historia obeszły się lepiej niż z biogramami mieszkańców Rzeczpospolitej!
Jaka więc muzyka wybrzmiewa z płyty? Jest wspaniała. Nie odbiega jakością i pomysłowością od wielu twórców weneckich. Każdy miłośnik Monteverdiego, zwłaszcza piszącego w „starej praktyce”, powinien zakochać się w tej płycie, podobnie jak w płytach poświęconych dziełom Zieleńskiego i Pękiela. Wykonanie jest doskonałe. Indywidualne głosy Wrocław Baroque Ensemble nadają dziełom Dyleckiego wielobarwności i ekspresyjności, nie rozmazując jednocześnie konstrukcji dzieł ukraińskiego kompozytora. Emisja głosów i stosowane ozdobniki są całkowicie zachodnie, nie stanowiąc żadnego wyzwania dla osób nie znających muzyki cerkiewnej. Okazuje się, że język starocerkiewnosłowiański dobrze odnajduje się w wywodzących się z Italii elementach konstrukcji muzycznej.
Gorąco polecam tę arcyciekawą płytę. Jej jedyną wadą jest czas trwania – zaledwie 39 minut. Gdy słuchałem równie godnych polecenia płyt z muzyką Pękiela, Gorczyckiego czy Zieleńskiego sygnowanych logami NFM i wytwórni płytowej CDAccord miałem wrażenie powolnego budowania od nowa świata naszej muzycznej wyobraźni. Każda kolejna płyta dodawało do tego świata kolejną ścieżkę, kolejne miasto, kolejny gaj. Jednak Dylecki to prawdziwa rewolucja – widzimy wreszcie fascynującą wielobarwność sztuki Rzeczpospolitej i niepowtarzalne przenikanie się wpływów. Nie wiem, w jakim nakładzie wydano tę płytę, ale musi być on duży, bo nie wyobrażam sobie miłośnika baroku nie posiadającego tego fonogramu w swojej kolekcji, a jak wspomniałem na początku, barokowych melomanów wielu jest…