Mussoorie zostało założone przez Brytyjczyków w górach okalających Dehra Dun. Podobnie jak Simla, letnia stolica Wicecesartswa Indii, miejscowość ta stanowiła wytchnienie od gorącego tropikalnego klimatu dla przyzwyczajonych do swojej pogody okupantów z Albionu. Jak zauważono w przewodniku dla indyjskich turystów, nieformalny charakter Mussoorie sprzyjał nieoficjalnym związkom międzyludzkim, zwłaszcza zaś romansom. Hindusi kontynuują po części tę tradycję. Mussoorie to dla nich jeden z ulubionych pomysłów na spędzenie miodowego miesiąca. Zaś wesele, czyli shadi, i wszystko co się wokół niego dzieje, jest dla mieszkańców Indii jednym z głównych tematów w sztuce i kulturze masowej.
Wyszliśmy z dworca drogą w górę, zgodnie z tym, co dyktowała nam nasza tęsknota. Minęliśmy podobny do małego przejścia granicznego szlaban, a niezbyt liczne, choć wyjątkowo zaborcze pojazdy niemal wcierały nas w mury pobliskich, bardzo zrujnowanych budynków. Oczom naszym ukazało się zrujnowane kino, które niegdyś musiało należeć do najpiękniejszych budowli swojego rodzaju. Wyglądało jak skrzyżowanie pałacu z wyjątkowo fantazyjnym dworcem kolejowym i może też świątynią. Nagle stan zaniedbania ustąpił miejsca czemuś zupełnie innemu. Otworzyły się karty historii, wkroczyliśmy do krainy British Raj, kolonialnej władzy Brytyjczyków. Byliśmy w ich wakacyjnym kurorcie, albo też w sanatorium, starszym od większości polskich instytucji tego typu, bo mającym swą genezą w latach dwudziestych XIX wieku.
Różnie się ocenia panowanie brytyjskie w Indiach. Moim zdaniem jedyna właściwa ocena musi być bardzo negatywna, przy uwzględnieniu kilku zalet, tonących w morzu okrucieństwa i zbrodni, porównywalnych z tymi dokonywanymi w Europie Wschodniej przez nazistów, choć rozłożonych w czasie, głównie z uwagi na mniejszą skuteczność techniki w XIX wieku w porównaniu z tą, jaką miał do dyspozycji Hitler. Jego „Mein Kampf” jest nota bene w Indiach bestsellerem, można go kupić wszędzie, w różnych wersjach językowych i to wcale nie z uwagi na antysemityzm Hindusów, którego raczej nie stwierdzono (pomijając niedawne przejawy barbarzyńskiej przemocy wobec Żydów popełnione przez indyjskich muzułmanów w Mumbaju, które były raczej mniej lub bardziej pośrednim efektem Bushowej „wojny z terroryzmem” i jej katastrofalnego wpływu na tę część świata). Gdyby nie Hitler British Raj trwaliby być może nadal w Indiach, a już z pewnością nie skończyłoby się to na latach 40 XX wieku, na co wskazuje choćby dokonana wkrótce po II Wojnie Światowej francusko – brytyjska inwazja mająca na celu ratowanie kolonialnego charakteru Kanału Sueskiego. Faktem jest, iż osłabiając europejskie imperia kolonialne niemieccy naziści dali szansę na wolność krajom trzeciego świata. Z pewnością nie było to ich celem, ale w perspektywie globalnej tak właśnie się stało, co stwierdzam w drastycznym skrócie, przy ogromnym pominięciu milionów niuansów znanych nawet wojennej polityce. Faktem jest, że Brytyjczycy zbudowali w Indiach imponującą sieć linii kolejowych, a także zakazali barbarzyństwa sati, palenia wdów na stosie, co nie udało się wcześniej muzułmańskim władcom (choć nieraz próbowali). Nie można też pominąć całkowitego chaosu w którym zjawili się Wyspiarze. Indie przed nimi rozdarte były krwawą wojną Mogołów z Maratami, do czego jeszcze na Północy (czyli u Mogołów) doszła inwazja Afgańska, co spowodowało totalny bałagan w ich włościach. Całkiem możliwe, iż w odniesieniu do tego tragicznego okresu, Brytyjczycy przynieśli mimo wszystko odrobinę ładu, jakiś cień poprawy na lepsze. Zwłaszcza, że po pierwszym, całkowicie nieformalnym jeszcze okresie ich władzy, który cechowała skrajna korupcja i zamiłowanie do zbrodni, potrafili wszcząć dochodzenie przeciwko najbardziej okrutnym ze swoich urzędników. Chodziło wtedy jeszcze o Kampanię Wschodnioindyjską, nie zaś o oficjalne rządy Londynu i Królowej. Ale, ów toczący się pod koniec XVIII wieku sławny proces, obfitujący w buńczuczne, oświeceniowe deklaracje ludzkiego braterstwa, dobrych rządów etc., sprowadził się głównie do słów. Powiedziano wiele, aby poprawić sobie humor, zaś to co nastąpiło później nie było wiele lepsze od tego, co krytykowano. Nie chcę teraz za bardzo się nad tym rozwodzić, gdyż siłą rzeczy nie mogę podać zbyt wielu faktów, nazwisk i dat, jako, że siedzę w Delhi, odcięty od reszty świata. Starczy mi, dla dodania nie tylko może ozdobnych barw tej opowieści, iż – zanim zrobimy pierwsze kroki w Mussoorie, ukażę moje subiektywne odczucia i wątpliwości dotyczące kolonializmu w Indiach, zdecydowanie zbyt dobrze traktowanego przez wielu znawców tematu. Nie prawdą jest choćby przypisywane najeźdźcom rozwijanie edukacji i kultury w Indiach, albo zmniejszanie podziałów społecznych spowodowanych systemem kastowym. Najważniejszy zaś zarzut leży w samej istocie kolonializmu. Najeźdźcy, tacy jak Mogołowie, szybko sami stawali się Hindusami. Babur był jeszcze najeźdźcą, lecz już jego wnuk, wielki i mądry władca Akbar był w pełni i tylko Hindusem i troszczył się o Indie. Tymczasem ojczyzną Brytyjczyków pozostawała Wielka Brytania. Istotą ich obecności w Indiach było grabienie tego obszaru, jego eksploatacja. To co cenne, płynęło do Londynu. Jeśli w Indiach coś budowano, to z myślą o metropolii. Jeśli kształcono Hindusów, to tylko i wyłącznie jako niższych szczeblem pomocników w nadzorowaniu kolonii (nie tylko zresztą Wicecesartswa Indii, indyjskich pomocników wykorzystywano przy nadzorze kolonii w Afryce, Gandhi był jednym z nich). Hinduscy żołnierze, którym do lat trzydziestych XX wieku nie przysługiwał nigdy stopień oficerski, robili za mięso armatnie. Armie brytyjskie, działające na całym świecie, opłacały swoje działania w dużej mierze krwią indyjskiego żołnierza, który walczył jak najemnik, nie za swoją sprawę. Dlaczego jednak Hindusi się na to godzili? Cóż, w biednym kraju, gdzie Brytyjczycy celowo ukrócali przedsiębiorczość samych Hindusów, było to jedno z nielicznych pewnych źródeł utrzymania obok rolnictwa (sytuacja społeczna rolników jednakże pogorszyła się znacząco pod panowaniem British Raj). Po drugie, godziła się minimalna mniejszość Hindusów – 99,99 % społeczeństwa nie miało nic wspólnego z niższymi urzędami i wojskiem. Mówi się też, iż Brytyjczycy kontrolowali rodziny walczących za królową na odległych frontach żołnierzy. W razie aktu dezercji żołnierz nigdy już nie miał okazji ujrzeć swojej żony i dzieci. Na pierwszy rzut oka takie barbarzyństwo ze strony narodu Szekspira wydaje się całkowicie absurdalnym pomówieniem, lecz czy nie podobnie było z Niemcami w czasach nazistowskich? Sądzę, iż nie należy tej kwestii a priori odrzucać, lecz raczej starać się dotrzeć do źródeł i sprawdzić, czy nie kryje się w tym całkiem spore ziarenko prawdy.
Indolodzy zauważą oczywiście, iż to właśnie Europejczycy zapoczątkowali poznawanie kultury Starożytnych Indii i nadal wiodą w tym prym (wraz z Amerykanami etc.). Gdyby nie my – rzekną indolodzy, – być może nikt nie poznałby Mahabharaty, Ramajany, malowideł w Adżancie, lecz tylko nędzne trawestacje tego dawnego piękna. Całkiem możliwe – odrzekłbym, – lecz czy i u nas zamiłowanie do nauk historycznych nie zaczęło się od niedawna? Czy nie wystartowało właśnie wtedy, kiedy Brytyjczycy ostatecznie zawładnęli Indiami? Czy wolni Hindusi nie zajęliby się własną historią w XIX wieku? A jeśli nie, to jaka jest tego cena? Czy, w końcu, żywa tradycja, owocująca licznymi mutacjami dawnych tradycji, nie ma też wielu zalet? Czy historyzm tak miły naszej kulturze nie zabija współczesności? Dlaczego futuryści krzyczeli „spalić muzea”? Czy to było czyste szaleństwo z ich strony, czy jednak mieli odrobinę racji? Dlaczego zachodni miłośnicy muzyki klasycznej słuchają przede wszystkim kompozycji sprzed 100 i 200 lat, a tego, co powstaje teraz w większości swej w ogóle nie znają? Dlaczego tyle indologii i książek o Indiach kończy się na okresie średniowiecza? Przecież tam gdzie one się kończą, zaczyna się klasyczna muzyka indyjska jaką znamy obecnie, zaczyna się wiele najbardziej cenionych w Indiach ruchów filozoficznych i religijnych, zaczynają się obecne języki Indii, zaczyna się najwspanialsza tamtejsza architektura i rzeźba (choć nie tak stara)! I tak dalej, i tak dalej. Wkroczmy do Mussoorie.
Jeśli ktoś zna piękną prozę J.R.R. Tolkiena, który też nota bene przyszedł na świat w kolonii (jako biały przedstawiciel „rasy panów”, rzecz jasna), z tym że w Południowej Afryce, z pewnością łatwiej wyobrazi sobie Mussoorie. Tolkien zasłynął swoim prozatorskim eposem, zatytułowanym „Władca Pierścieni”. Stał się on źródłem przeważnie dużo mniej wartościowej literatury fantasy. We „Władcy Pierścieni” stworzył Tolkien swój własny świat, który zasiedlił wymyślonymi przez siebie, lub przekształconymi z dawnym mitów istotami i narodami. Istotą utopii Tolkiena było marzenie o pięknie zbudowanym z rozmiłowania w romantycznych ogrodach, w prerafaelickiej estetyce malarskiej oraz opartym na nawiązaniach do wyidealizowanego średniowiecza wraz z jego feudalizmem, pełnym znaków, symboli. W samym środku estetyki Tolkiena znajdowały się elfy, istoty nieśmiertelne, zamieszkujące prastare lasy, przekształcające naturę na podobieństwo chcących zachować dzikość pejzażu (a nawet ją spotęgować) romantycznych projektantów parków. Połączeniem elfiego smaku z górami było u Tolkiena Rivendel, podobnie jak Mussoorie wyłaniające się niepostrzeżenie na przedpolu naprawdę wielkich gór, mimo to strome, malownicze, pełne ukrytych zaułków i zaskakujących perspektyw. Tolkienowskie wrażenia były dla mnie nieuniknione, gdy wędrowałem po Mussoorie. Były tam niezwykle piękne wille, hotelowe pałace i pawilony, rozlokowane na samych czubkach szczytów gór, na stromych przełęczach, lub oplatające masywne garby gór niezwykłymi neopalladiańskimi kolumnadami lub neogotyckimi koronkami. Niewyobrażalnie stare i ogromne drzewa znajdowały się wszędzie na wyciągnięcie ręki. Wąskie ścieżki wiły się w zaskakujący sposób, zaś ich otoczenie było starannie przemyślane, gdzie trzeba znajdowały się wiszące w powietrzu, żeliwne, pięknie zdobione altany, w innych miejscach wycięte w dżungli polanki o starannie zaprojektowanych brzegach i nasadzonych rzadkich roślinach. W wielu miłych zaułkach świeciły się piękne latarnie. Po odejściu Anglików Hindusi wpisali się w ten styl swoją architekturą, potęgując jeszcze efekt malowniczości i niezwykłości. Wiele hoteli w Mussoorie, zarówno tych nowych, jak i tych starych, miało najpiękniejsze na świecie górskie pejzaże za oknami. Wydawało się, iż każdy pokój wisi w powietrzu, unosząc się wśród chmur. Wschody i zachody słońca, jakie można było obserwować nie ruszając się z pokoju, należały z pewnością do jednych z najpiękniejszych na ziemi.
Za zrujnowanym kinem zaczął się dla nas ten wielki, zaczarowany ogród. Nie tylko dla nas. Hinduskie młode pary przechadzały się wokół nas, zarówno w dzień, jak i w nocy, kiedy gwiazdy płonęły niezwykle jaskrawo w przejrzystym powietrzu. W centralnej części Mussoorie nawet indyjski bazarowy chaos musiał się ukorzyć przed podskórnym porządkiem ogrodu romantycznego i zrobił to, czemu do dziś nie mogę się nadziwić. W przeciwieństwie do Rishikeshu białych turystów tutaj prawie nie było, widziało się góra kilka osób przez cały dzień, czasem nikogo. Tym niemniej dotarła tu swego czasu ekipa Lionely Planet, czym się chwaliły niektóre szczególnie godne medialnego wyróżnienia restauracje. Gdy zatem zobaczyłem wskazanie na „Madras Cafe” poczułem się, jakbym już wiele o tym miejscu wiedział, choć już dawno rozstaliśmy się z telewizją. Jako, że wyjechaliśmy z Dehra Dun jak szybko się dało, odczuwaliśmy dwie potrzeby – jedzenia i sprawienia ulgi naszym pęcherzom, zwłaszcza po autobusie mogącym śmiało rywalizować z kolejką górską w wesołym miasteczku. „Madras Cafe” okazała się z zewnątrz niepozorna, nie była też wcale duża. Usiedliśmy w niej i zamówiliśmy jedzenie. Okazało się, że serwuje się tutaj dania kuchni południowej, jak wskazywała nazwa. Naszą drugą potrzebę postanowiliśmy załatwić na zmianę. Wpierw do publicznego WC pobiegła Kaja, nie myśląc nawet, jakim ów szalet może się okazać. Gdy nadeszła moja pora, kucharz wyszedł z kuchni i zaczął mnie błagać, abym nie wychodził, gdyż moja dosa już jest przygotowana. Znów poczułem się jak w powieści Tolkiena, gdzie jeden z głównych bohaterów, Hobbit Bilbo Baggins, miał również tak poważny stosunek do jedzenia. Nie chcąc zranić uczuć kucharza heroicznie zostałem. Dosa okazała się przepyszna i to nawet w porównaniu z naprawdę dobrymi restauracjami południowymi z kosmopolitycznego Delhi. Nie mogłem się nacieszyć jej smakiem i dopóki jadłem, nie pamiętałem ani przez moment o drugiej potrzebie mojego organizmu. Po ostatnim kęsie wybiegłem jednakże natychmiast, nie czekając oczywiście na herbatę. Wychodek był położony w tak malowniczym miejscu, iż nawet jeśli moje nozdrza powinny były się zbuntować, to moje oczy zajęły moją percepcję bez reszty. Za WC malownicze schody schodziły do położonego w dole meczetu. Dobry muezin śpiewał azan, niezwykle wolno i tajemniczo. Owe wolne azany dziwiły mnie zresztą do końca pobytu w Mussoorie. W Stambule, gdzie obok Kairu działają najlepsi na świecie muezini, taki wolny, wymagający wyjątkowego artyzmu azan śpiewa się tylko i wyłącznie o świcie w trakcie dni Ramadanu. Być może w Mussoorie słychać było jakieś szyickie azany, związane z nieznanymi mi świętami? W każdym bądź razie miło było wracać do „Madras Cafe” przy tak wspaniałym akompaniamencie, zwłaszcza w Indiach, gdzie bywa iż muezin wyje upiornie, zupełnie niemuzykalnie (choć odkryłem, iż również w Agrze nie jest z tym źle).
Do „Madras Cafe” jeszcze wrócimy… Póki co mieliśmy za zadanie znaleźć jakiś nocleg. Po drodze zaobserwowaliśmy, iż oferta handlowa Mussoorie adresowana jest w 100% do Hindusów i w ogóle nie uwzględnia potrzeb typowych białych turystów. W przeciwieństwie do Rishikeshu nie było tu sklepów z egzotycznymi rzeczami z Indii, natomiast były sklepy z egzotycznymi rzeczami z Europy, które nam wydawały się dość normalne. Ucieszył mnie na przykład wspaniały szwajcarski krowi dzwonek (w wersji powiększonej), który tak dobrze wykorzystano w genialnym i kochanym przez Hindusów (i przez nas) filmie „Żona dla zuchwałych”. Można też było kupić, zgodnie z tą samą logiką, mandolinę, na oko całkiem niezłą. Ale największą uwagę przyciągały oczywiście wspaniałe widoki. Z głównej drogi Mussoorie widać było tu Dolinę Dehraduńską, przesłanianą co rusz pasmami niższych gór. Nie widzieliśmy zatem jeszcze białych szczytów wysokich Himalajów, ale nic nie szkodzi. Te indyjskie Tatry, zwane tutaj „wzgórzami” też były wspaniałe! Poza widokami w dalszej perspektywie, cieszył oczy bliższy plan. Stanowiły go przepiękne rezydencje i hotele z czasów wiktoriańskich i spleciony z nimi las, w którym niektóre drzewa zadziwiały wysokością i szerokością pni. Niektóre rezydencje były tak bardzo indyjskie w stylu, iż z pewnością musiały należeć do kolaborujących z okupantami przedstawicieli indyjskiej arystokracji i do nielicznych autochtonicznych kupców, którym wolno było uprawiać odrobinę korupcji przy okazji wiernopoddańczego pilnowania londyńskich monopoli. Nie mieszkali przeważnie w tych pałacowillach ludzie mili i godni pamięci, lecz same budynki były wspaniałe. Dziedzińce, dachy, przybudówki, pergole, werandy, loggie, kolumnady – wszystko mieniło się w oczach, zaś liczne tutaj małpy makaki pląsały wesoło po tych przywieszonych do niemal pionowych stoków budowlach. Architektura bliższa naszym czasom nie była już tak ozdobna, jak wszędzie na świecie, ale swoją skromność nadrabiała jeszcze bardziej karkołomnym usytuowaniem w przestrzeni. Można się było w tym pogubić – z jednej strony dach, a z drugiej pięć wysokich pięter… Od strony urwiska główną drogę zamykały żeliwne balustradki i kioski, stanowiące punkty widokowe. Przyglądając im się uważniej, można było łatwo odnaleźć odlewane z metalu nimfy, herby, dekoracje roślinne, oraz oczywiście lwy Albionu. Co jakiś czas tylko surowa skała, nie pożarta przez las, wyłaniała się swoim ostrym zębem, zaś domy i wszelkie ozdoby przytulały się do niej posłusznie, nie usiłując jej zatrzymać.
Zgodnie z duchem egzotyki dla Hindusów na końcu pierwszego odcinka tej ciągnącej się daleko, malowniczej alei, znajdowała się księgarnia wydawnictwa Cambridge, które ma na szczęście swoją filię indyjską, dzięki czemu książki, które w funtach sięgają ceny tony polskich książek w rupiach spadają do kwot, jakie u nas się płaci za tani papier do drukarki. Księgarnia okazała się jeszcze karkołomniej zapchana woluminami niż te w Rishikeshu. W zasadzie żadnej książki nie dawało się wziąć w rękę bez pomocy sprzedawcy. Oferta była bardzo ciekawa. Obok starannie przemyślanej klasyki literatury zachodniej znaleźć można było dzieła o Indiach widziane z innej niż indyjska perspektywy. Sporo też było dzieł poświęconych Hindusom, którzy znaleźli się w naszej kulturze. Udało nam się na przykład znaleźć tłumaczoną z niemieckiego autobiografię wielkiego dyrygenta rodem z Mumbaju, Zubina Mehty. Co ciekawe, wydawnictwo Penguin wystawiło swoją planszę z kilkunastoma książkami indyjskiego pisarza o angielskim pseudonimie, na które można było zdobyć jego podpisy wieczorem w każdą środę. Był on więc z Mussoorie… Co ciekawe, sądząc po zdjęciu, widzieliśmy go w naszym autobusie. W pewnym momencie wszedł do niego wesoły jegomość w okularach, w barwnej, nieco hipisowskiej kurcie i choć nie miał żadnego biletu, wesoło gadał ze wszystkimi w jego pobliżu.
Hotel, w którym znaleźliśmy pokój, znajdował się trochę tylko dalej, za zakrętem. Z jednej strony miał trzy piętra, z drugiej nie wystawał nawet dach. Cały był oszklony i zwał się „Górski Widok”. I rzeczywiście, z pokoju widziało się świat z lotu ptaka i czułem się, jakbym spał w samolocie. Pokój poprzedzał wąski taras, na którym były krzesła. Można było tam siedzieć i patrzeć na położoną kilometr niżej Dolinę Dehraduńską, albo na pasy barw na niebie w czasie zachodu słońca. My jednak ruszyliśmy szybko dalej. Chcieliśmy się upewnić, czy możemy stąd zobaczyć wysokie Himalaje. Poszliśmy dalej główną aleją, która z każdym krokiem stawała się coraz bardziej malownicza. W pewnym momencie minęliśmy kolejkę linową na Gun Hill, działająco na dość krótkim odcinku. Gdy dotarliśmy do kościoła, który wyłaniał się ze stromizny nad nami, weszliśmy w jakąś drogę. Okazało się, iż nad nami istnieje cała sieć ścieżek, pnących się stromo jak schody, starannie umocnionych, gdyż pora monsunów zmyłaby każdą ziemną tylko drogę. Nie jestem sobie w stanie nawet wyobrazić, jak właściciele tych wszystkich przyklejonych do stromizn budowli radzą sobie ze zniszczeniami związanymi z lejącą się z nieba rzeką pory wiosennej. A w zimie z kolei bywa śnieg… Niemal po dwóch krokach wzlecieliśmy na wysokość kościoła, który jeszcze przed chwilą był jakieś trzydzieści metrów nad nami. Brytyjczycy pobudowali w Mussoorie całkiem sporo świątyń chrześcijańskich, zwłaszcza, że należeli do różnych wyznań. Anglikanie, luteranie, katolicy, baptyści etc. Owe kościoły nie były wielkie, ustępowały zarówno pod względem rozmiaru, jak i ozdobności wielu willom, hotelom i pałacykom. Mimo to utrzymane przeważnie w umiarkowanym neogotyku bardzo dobrze się wpisywały w ogólną estetykę. Miały w sobie też pewien bardziej niepokojący akcent. Każdy z nich miał w sobie wiele z kaplicy cmentarnej. Tolkienowskie elfy były nieśmiertelne, Anglicy w Indiach wręcz przeciwnie. Patrząc na spadziste hełmy niewielkich dzwonnic odkrywaliśmy drugie dno Mussoorie. Choć zacząłem tę kartkę mojego pamiętnika od krytyki brytyjskiego kolonializmu, nie oznacza to oczywiście z mojej strony nienawiści do XIX wiecznych Brytyjczyków. Wielu z nich było tak samo ofiarami, jak okupowani przez nich Hindusi. Wielu głównych winowajców, autorów British Raj, nigdy nawet nie widziało Indii… Ci którzy tu przyjeżdżali byli tylko wyrobnikami od brudnej roboty. Wyjazd do Indii dla wielu Anglików był karą, albo ostatecznością. Wielu z nich, gdy już się tu znaleźli, szybko kończyło swoje życie. Niszczył ich surowy indyjski klimat, oraz tropikalne choroby. XIX wieczna medycyna w wielu wypadkach nie mogła w żaden sposób pomóc. Miejsca takie jak Mussoorie, Simla, Dardżyling stanowiły coś na pograniczu szpitala ostatniej szansy i hospicjum, gdzie udręczonemu Indiami oficerowi, czy białemu urzędnikowi przysługiwało prawo do mniej bolesnej, niż w piekielnym żarze Kalkuty, śmierci. Przeciętny Anglik w Indiach też był tylko i wyłącznie pionkiem w rękach polityków i finansjery. Czasem nie miał wyjścia, czasem ryzykował swoistą rosyjską ruletkę – w Indiach można było się bowiem dorobić, choć najczęściej za cenę stałej utraty zdrowia. Brytyjczyków w Indiach wcale nie było tak wielu, wręcz przeciwnie – mawia się wszakże o okresie kolonialnym w Indiach, iż „nigdy tak niewielu nie rządziło tak wieloma”. Przyczyny tego zjawiska są proste. Po pierwsze system kastowy – wystarczyło opanować kastę rzeczywistych zarządców, malutki promil ogółu Hindusów, a wszyscy musieli się podporządkować tym, którzy zajęli ich miejsce. Musieli nie tylko przez skostniały system społeczny, lecz głównie z uwagi na konotacje filozoficzno – religijne. Każdy wszakże ma swoją karmę, swoją drogę przez los i źle jest brać na siebie karmę przysługującą innemu. Chłop nie powinien rządzić, władca nie powinien uprawiać roli. Chłop zrobi lepiej znosząc złe rządy, niż samemu siadając na tronie. Podobnie żona lepiej zrobi znosząc okrutnego męża, niż zmieniając swoją sytuację. Oczywiście Hindusi nie są tylko hinduistami i nie dziwi bardziej niepokorna odpowiedź na British Raj indyjskich muzułmanów (na co Anglicy odpowiedzieli sprytnie, choć nie do końca skutecznie preferując (gdy w grę nie wchodził jawny bunt) muzułmanów nad pokornymi z uwagi na prawo karmiczne hinduistami). Drugą przyczyną rządów niewielu nad wieloma była słaba skuteczność armii hinduistów. Politeiści lubią rytualizować wojnę, traktować ją jako swego rodzaju obrzęd ofiarny. Oczywiście brytyjscy najeźdźcy chcieli po prostu wygrywać i z łatwością przełamywali opór zaszokowanych radżów, a także wspierających się w dużej mierze na hinduistach władców muzułmańskich.
Co ciekawe, również XIX wiecznych Brytyjczyków można nazwać społeczeństwem kastowym. Ułatwiło im to z pewnością doskonałe wpisanie się w społeczność indyjską i sprytne wyzyskiwanie jej słabości. Jeśli chodzi o brytyjską kastowość, starczy poczytać powieści Thackeraya, czy Dickensa. Mamy w nich doskonale zorganizowaną hierarchię społeczną. Każdy jest dokładnie wyceniony z uwagi na majątek i pochodzenie. Całą plejadę tytułów szlacheckich można nabywać, kwoty są dokładnie ustalone, inne z prawem do dziedziczenia, inne bez tego prawa. Miejsce w hierarchii kupuje się krok po kroku, schodek po schodku. Towarzyszą temu też różne gadżety, czyli rzeczy, które wypada robić, ale bez przesady. Na przykład tytuły oksfordzkie zdobywa się z trudem, chyba, że jest się płacącym nieco więcej szlachcicem, który po prostu musi brać udział w życiu towarzyskim uczelni i tylko na tej podstawie zdobywa tytuł bez żadnych zobowiązań i egzaminów. Do niektórych funkcji wymagane są takie dekoracyjne tytulatury. Oczywiście trzeba być chrześcijaninem, bez tego nie ma mowy o niczym, również resztka indyjskiej arystokracji musiała zmienić wyznanie, aby cokolwiek uzyskać. Zatem mit przeciwstawiający wolnego Europejczyka bezwolnemu Azjacie jest tylko mitem. Indiami zarządzali straceńcy usiłujący przesunąć się o oczko w dokładnie ustalonej hierarchii społeczeństwa brytyjskiego, której numeracja (albo też wycena) były wydawane co roku w specjalnych annałach. Nawet w opowieściach o Sherlocku Holmesie Conana Doyle znajdziemy to wszystko. Zarówno tropikalne choroby, zniszczonych Indiami młodych ludzi (Watson jest tu znakomitym przykładem, choć był również ranny na wojnie, to jednak powrót do pełnej sprawności przebiegał źle, z uwagi na indyjski klimat, co uczyniło go młodym rencistą), jak i annały z dokładną numeracją i wyceną poddanych królowej Wiktorii, z nią samą i jej krewnymi na czele.
Dlatego, im większa okazywała się Arkadia, w której przebywaliśmy (choć tak niewielu było tych Brytyjczyków…), tym bardziej byłem zdumiony ową drugą, ciemną stroną medalu. Ilu bowiem brytyjskich zarządców miało nadzieję na powrót do życia w tym wielkim sanatorium, a ilu siedziało tylko w owych romantycznych altanach i zażywając opium starało się przejść bezboleśnie w krainę bez powrotu? Coraz bardziej rozmazane widoki barwnego, lecz obcego kraju były ich ostatnimi towarzyszami w tej drodze… Jak to wszystko musiało wpływać na relacje z podbitą ludnością! Gdy ktoś sam cierpi i czuje się przegrany, nie zawsze bywa wyrozumiały dla tych, którzy chcąc jakoś przetrwać zawracają mu głowę…
Gdy wzlecieliśmy ostatecznie nad kościołem, weszliśmy na Wielbłądzią Ścieżkę, szczególnie malowniczą w Mussoorie. I rzeczywiście, natychmiast zapomniałem o wszystkich czyhających w tej Arkadii wężach. Piękna, absolutnie piękna dróżka z latarniami wiła się wśród lekko zmodyfikowanej górskiej dżungli. Otaczały ją wyjątkowej urody romantyczne rezydencje, wśród których przodował Evelin Hause. Były to w zasadzie dwa pałacyki, jeden nad drugim. Pierwszy neopalladiański, drugi zaś neogotycki. Wokół nich przyroda stawała się szczególnie bujna i urozmaicona, tak jakby rozsiano tu najwspanialsze drzewa i kwiaty z całego Imperium Brytyjskiego. Dolny pałacyk był trochę zaniedbany i zamieszkany przez Hindusów nie sprawiających wrażenia bardzo bogatych, ale owo delikatne zapuszczenie potęgowało tylko urok tego miejsca. Zaś z drugiej strony, na starannie zmodyfikowanych tarasach wyrastających z naturalnych progów skalnych, można było usiąść i patrzeć na zupełnie już dzikie „wzgórza” i na majaczące nad nimi białe, ostre jak zęby rekina szczyty. To były wysokie Himalaje, które pierwszy raz oglądaliśmy na własne oczy, nie zaś za sprawą albumów, telewizji, czy monitorów komputerowych.
Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego – kliknij tutaj