W gmachu ministerstwa znajdowały się dwie piękne rzeźby. Pierwsza z nich, wykonana z białego marmuru, przedstawiała boginię Durgę na jej nieodłącznej lwicy, z najważniejszymi broniami głównych indyjskich bogów w dziesięciu dłoniach. Jak powiada „Devi Mahatmya”, najważniejszy dla wyznawców bogini fragment „Markandeya Purany”, bogowie zlepili Durgę ze swoich mocy w celu pokonania szczególnie groźnych demonów, z którymi sami nie mogli dać sobie rady. Gdy stworzona przez nich niezwykła kobieta wykonała już swoje zadanie, zorientowali się, iż nie byli jej twórcami, lecz była ona w nich zawsze. Durga, czyli – wedle indyjskiej teologii – najpotężniejsza szakti, napędzająca wszystko energia.
Można zatem było ujrzeć w białych kamiennych dłoniach dysk słoneczny świadczący o solarnym rodowodzie boga Wisznu, trójząb Sziwy, który Grekom i Rzymianom kazał utożsamiać indyjskie bóstwo zniszczenia z Posejdonem tudzież Neptunem, oraz związane z Brahmą oznaki wiedzy i medytacji. Durga niosła wraz z sobą niejako całą indyjską mitologię, zatem jej okazała figura w Ministerstwie Kultury i Edukacji zdawała się być na miejscu. Z drugiej jednakże strony, choć lubię mitologię hinduistyczną, poczułem pewien niesmak. Otóż nie było w ministerialnym gmachu równie okazałych wyobrażeń związanych z islamem, czy chrześcijaństwem, choć przecież były to spore mniejszości na Subkontynencie. O Sikhach i dżinistach nie wspomnę, są bowiem oni do pewnego stopnia (wciąż jeszcze dla mnie niejasnego) związani z symboliką hinduistyczną. Nie było też oczywiście w ministerstwie symbolu ateizmu, choć wielu wybitnych Hindusów podzielało i chyba podziela taki światopogląd. Jak zatem widać, prześladujące Polskę i Włochy problemy związane z narzucaniem ogółowi symboli jednej li tylko religii nie były też, niestety, obce Indiom.
Aby dopełnić tej nierównowagi, w głównych hallu znajdował się wyeksponowany na specjalnym podeście wizerunek Nataradży, czyli tańczącego w kręgu niszczących płomieni Sziwy. Faktem jest, iż Nataradża jest patronem indyjskich tancerzy, zatem jego związek z szeroko pojętą kulturą rzeczywiście istnieje. Tym niemniej znów było to narzucenie symboli hinduizmu w placówce służącej wszystkim obywatelom kraju.
Obiad też mnie trochę rozczarował. Był smaczny, lecz daleko mu było do tego serwowanego w Indyjskim Centrum Międzynarodowych Relacji w Azad Bhavan. Swoją drogą prześladowało mnie pochodzące najpewniej z arabskiego słowo „Azad”, nie mające nic wspólnego z Shuddh Hindi (czyli z hindi sztucznie oczyszczonym z wpływów irańsko – arabsko – tureckich za pomocą nowoutworzonych słów odsanskryckich). Gdy spojrzało się na mapę Delhi, na nazwy ulic, szpitali i innych instytucji, słowo „Azad” powtarzało się ze zdumiewająco wysoką częstotliwością. Zacząłem się zastanawiać, kim był ów Azad, który, przynajmniej w stolicy, zepchnął na plan dalszy samego Gandhiego, czy Nehru… Rozwiązanie tej intrygującej zagadki podsunęła mi Kaja. Słowo „azad” oznaczało po prostu „wolność”, tudzież „niepodległość”. Nie dziwne były zatem azady w stolicy Indii! Lecz i to nie wszystko! Jednym z liderów ruchu niepodległościowego był Moulana Azad, którego imię znaczy „Zbawca Wolności”. Gdy Indie stały się już zupełnie azadowe, Moulana Azad otrzymał tekę pierwszego w historii niepodległego Bharatu ministra kultury i edukacji. Fakt ten stanowił kolejny powód dla popularności słowa „Azad” w indyjskim, a zwłaszcza delhijskim nazewnictwie.
Po obiedzie wróciliśmy z Kają do siedziby India Airlines, a towarzyszyła nam Węgierka Beata, udająca się w tamte strony w podobnej sprawie. Znów upłynęło trochę czasu, jednakże pracownik biura okazał się na tyle miły, iż postarał się nieodpłatnie przenieść bilet na dalszy termin. Niestety, musieliśmy wrócić jeszcze nazajutrz, bowiem drugą część lotu obsługiwały PLL „Lot”, co oznaczało dobowe czekanie na konfirmację zmiany biletu.
Świadectwa ukończenia poszczególnych lat studiów CIH miały zostać wręczone w delhijskiej placówce tej instytucji. Mieściła się ona na Hauz Khas, wcale nie tak blisko stacji metra, w okolicy pełnej skał i porośniętej drzewami. CIH delhijski wciśnięty był pomiędzy inne, bardziej reprezentatywne budynki, tworzące tzw. Qutub Institutional Area. Rzeczywiście, sąsiadem był w tym wypadku sławny Qutub Minar, choć oczywiście poprzedzały go kilometry drzew, skarp i ruin.
Gdy wsiadaliśmy do metra, rozdzieliły nas drzwi wagonika. Przejechałem zatem kilka stacji sam na sam z jedną ze studentek ze Sri Lanki, która czuła się w metrze bardzo zagubiona i z żadne skarby świata nie była w stanie zrozumieć, jak należy korzystać z mapy trasy umieszczonej nad każdymi drzwiami. Pytała mnie zatem przy każdej okazji, czy już należy wysiąść. Nie dziwiłem się jej wcale. Doskonale pamiętałem powolne i zatłoczone autobusy z Colombo, oraz ogólną regułę ruchu drogowego, polegającą na nieprzekraczaniu magicznej granicy prędkości opiewającej na 30km/h.
W salce CIH delhijskiego panował chaos i rozgardiasz. Studentów było za dużo, pomimo tego, iż spora ich część nie przybyła na to spotkanie. Najpierw kilka osób wygłosiło w hindi swoje impresje na temat nauki hindi. Później nawiązywali do tego w obszernych przemowach nauczyciele i założyciele CIH. Mówili całkiem ciekawe rzeczy. Zwracali uwagę na słowotwórstwo językowe studentów z zagranicy, na ich odmienne maniery używania hindi i cieszyli się, iż ten marginalizowany przez angielski język mieni się tak wieloma, nieoczekiwanymi barwami. Przydawało to wszystko siły i żywotności mowie Tulsidasy.
Później wzruszyłem się niemal do łez, bowiem grono pedagogiczne przygotowało dla swoich studentów setki dyplomów za każdą ich bezinteresowną inicjatywę w obrębie szkoły. Były też do tego prezenty – figurki, barwne indyjskie pudełeczka etc. Każdy student, który coś śpiewał, coś tańczył, coś deklamował, dostawał upominek i z pietyzmem przygotowany dyplom. Pamiętano o wszystkim i o wszystkich. Większość zachodnich uczniów po jakimś czasie poczuła się nieco znudzona tą dyplomową wylewnością, jednakże Lankijki, które udzielały się wszędzie i zawsze, dbały skrzętnie o to, by odebrać wszelkie drobne upominki, które im przysługiwały. Nie dziwiło mnie to. Mało się różniły sposobem myślenia i odczuwania od pozostałych mieszkańców Subkontynentu.
Oczywiście najważniejsze były dyplomy końcowe. Kaja okazała się jedną z najlepszych studentek w swojej grupie, dziewczyny ze Sri Lanki najsilniejszą narodowościową grupą wśród prymusów. Nie czułem się tym zaszokowany, bowiem były one bardzo zdeterminowane, po drugie zaś hindi stanowił po angielskim najpopularniejszy język do nauki na Lance. Koshu Suum, jedyna Tamilka wśród Lankijek, nie czuła się tym urażona. Jej koleżanki nie znały wcale tamilskiego, ona mówiła biegle po syngalesku.
Wracaliśmy do hotelu wraz z Takshilą, która wraz z Uzbecką koleżanką chciała się zatrzymać w „Lankijskim Schronisku Buddyjskich Pielgrzymów”, również położonym koło stacji New Delhi. Ów budynek, który tysiące razy przyciągał moją uwagę swoją ciekawą, opartą na walcu sylwetką, był dla religijnych Syngalezów darmowy. Wynikało to z silnego promowania buddyzmu przez zmierzający ku dyktaturze rząd Sri Lanki.
Postanowiliśmy nagrać trochę muzyki w plenerach Delhi. Pomyślałem o pięknej akustyce grobowców Lodi. Gra w nich była utrudniona, albowiem oddawali się tam przyjemnościom indyjscy zakochani, którzy takie właśnie miejsce znaleźli z dala od wielkich rodzin i ciekawskich sąsiadów. Zazwyczaj kilka par uciekało w ten sposób przed pełną nieżyczliwych oczu przestrzenią publiczno – rodzinną. Z uwagi na aranżowanie małżeństw decyzje młodych dotyczące ich życia erotycznego i przyszłych związków nie były przez rodziny akceptowane.
Na pierwszy ogień poszedł heksagonalny grobowiec Muhammada Shaha Sajjida, umieszczony w zachodniej części parku i pięknie otoczony dorodnymi rzędami palm, nadającymi mu nieco arabski nastrój. Budowla owa miała piękną akustykę, z uwagi na wielką kopułę nisko opartą na masywnych, arkadowych ścianach. Kaja na chwilę odstraszyła część zakochanych robiąc ostentacyjnie zdjęcia (które raczej wychodziły słabo z uwagi na mrok panujący w budowli). Część par jednakże odważnie została i gromkie odgłosy cmoknięć i podnieconych głosów splatały się ze średniowieczną muzyką. Oczywiście to, co robili nieszczęśni młodzi Hindusi każda niemal para Europejczyków bez zażenowania czyniłaby w miejscu publicznym.
Następnie udałem się w samo serce parku, gdzie brytyjscy projektanci parków romantycznych dokonali najdoskonalszego splecenia swojej koncepcji z dawniejszą, muzułmańską. Na wielkiej polanie czekało tam na mnie Bara Gumbad. Do dziś nie wiadomo czym ono jest. Składają się nań dwie budowle przypominające grobowce umieszczone do siebie przeciwlegle. Pierwszą z nich poprzedza pięknie rzeźbiona madrasa otaczająca plac, na którym widać fundament potężnego minaretu, który już się nie zachował. Rzeźby to głęboko kute, misterne kaligrafie, jedne z najpiękniejszych na świecie. Budowla położona przeciwlegle nie posiada madrasy, lecz już ewidentnie jest grobowcem, choć jej plan jest niemal identyczny z gmachem przy madrasie, który został powszechnie uznany za opuszczony meczet. W grobowcu Bara Gumbad również całkowali się i pieścili młodzi Hindusi. Inaczej jednak niż w poprzednim wypadku, oderwałem ich swoją muzyką od przyjemnych intymnych zajęć i skupiłem ich uwagę na sobie. Akustyka tego miejsca była wspaniała i zacząłem przyciągać słuchaczy spoza grobowca. Gdy dokonałem trzech nagrań, na końcu zjawił się strażnik, zaszokowany tym, iż gram w grobowcu. Wyjaśniłem mu, że muzułmanie recytują Koran przy grobach zmarłych i to też jest, moim zdaniem, muzyka. Strażnik jednakże zapragnął postawić na swoim i stwierdził, iż Archeological Survey of India zabrania urządzania koncertów w zabytkach bez uprzedniego zezwolenia. Była to zapewne prawda, mnie zaś z kolei każda minuta grania w 46 stopniach Celsjusza męczyła niemiłosiernie. Ustąpiłem zatem bez walki, wiedząc, że czego jak czego, ale nakrytych kopułami grobowców w Delhi mi nie zabraknie.
Pora zatem było udać się do Hauz Khas, dawnych zbiorników miejskich, gdzie czekał na nas gigantycznych rozmiarów park pełen grobowców, madras etc. Chcieliśmy dotrzeć do jakichś budowli położonych najbliżej stacji metra, ale było naprawdę ciepło i każdy krok miał swoją cenę. Oczywiście okazało się, iż musimy iść i iść. Park był piękny i gigantyczny, jednakże niemiłosiernie podzwrotnikowe Słońce spływało na nas z całą mocą wraz ze śpiewem tysięcy papużek i zabawnymi, tęsknymi nawoływaniami licznych pawi, które hinduistom kojarzą się z bogiem Kriszną. Stąd wzięła się popularna opowieść o Radzie wyczekującej jak zwykle swojego mitycznego kochanka, o pawiach, które ją otoczyły i o tym, iż uwielbiający efekt zaskoczenia bóg – kochanek wcielił się w jednego z pawi. Owo zaskoczenie, przypominające behawior owych ozdobnych ptaków, spływających nagle z gałęzi i rozkładających swoje gigantyczne ogony, stało się popularnym elementem w sztuce indyjskiej, zaś taniec radżasthański, o którym już wiele razy wspominałem, należy do najpopularniejszych wykładni powyższej opowieści.
Hauz Khas było drugim miastem o nazwie Delhi na tych regionach, stolicą Sułtanatu Delhijskiego z czasów panowania wybitnego władcy Allauddina Khilji (1296 – 1316) i jego dynastii. Hauz Khas stanowiło dzielnicę Siri Fortu, znajdującego się jakieś trzy – cztery kilometry od miejsca, gdzie znajdowaliśmy się. Siri Fort zachował się przy tym znacznie słabiej, stając się gigantycznym parkiem, w którym tylko gdzieniegdzie można było odnaleźć ruiny średniowiecznych budowli. Hauz oznaczało po persku „Królewski Zbiornik Wodny” i jak już wspominałem, sercem owej części Delhi był nadal ów zbiornik, bardzo płytki i rozległy, na którego brzegach wznosiły się ruiny wielkiej madrasy z licznymi grobowcami, meczetem etc. Na tych terenach działał też intensywnie inny wybitny władca Delhi, znany miłośnik i renowator starszych budowli – Firoz Shah Tuglaq (1351 – 1388). Z jego dynastią związany był Tughlaqabad, znajdujący się dziesięć kilometrów na południowy – wschód od Hauz Khas, oraz fort Firoz Shah Kotla znajdujący się kilkanaście kilometrów na północny wschód od Hauz Khas na terenach sąsiadujących z późniejszych Shahjahanbadem (tzw. „Stare Delhi”). Przy madrasie dynastii Khilji złożono do grobu owego władcę erudytę, w grobowcu o kształcie litery „L”. Dzięki Firoz Shahowi zachowały się pobliskie kolumny Asioki, świadczące o starożytnej proweniencji terenów Delhi. Jeden z owych edyktów buddyjskiego cesarza, napisany dla ostrzeżenia wszystkich przed przemocą, Firoz Shah umieścił na specjalnej, piramidalnej konstrukcji w swoim forcie. Konstrukcję od kolumny dzieli, bagatela, 1700 lat…
Grobowiec, który w końcu znaleźliśmy, położony nieopodal parku jeleni, należał raczej do dostojnika działającego przy dynasti Tuglaqów, nie zaś Khilji. Dzielił go jeszcze spory dystans do zbiornika Hauz Khas, wydawał się zatem znajdować w głębi dżungli, jak na dawnych grafikach przedstawiających romantyczne ruiny spowite bujną wegetacją, jak to się działo, zanim Delhi znów wystrzeliło nową zabudową z ciasnego więzienia Shahjahanbadu. Gdy grałem w nim, towarzyszył mi hałaśliwy chór papużek i innych ptaków. Wyszła z tego niezwykła mieszanka odgłosów orientalnej dżungli i zachodniej muzyki klasycznej. Inspirowały mnie piękne kaligrafie na murach grobowca, dla których zachowały się jeszcze barwne, ceramiczne kartusze.
Kolejny dzień przyniósł znów wyprawę do Agry, gdzie Kaja chciała się pożegnać z wyjeżdżającymi już studentami CIH. Wcześniej dokonaliśmy nagrania koło Taj Mahalu. Trafiliśmy tam akurat o zmierzchu. Nie weszliśmy do samego kompleksu, gdyż nie stać nas było na bilet. Starczyło nam miejsce, gdzie najpiękniejszy grobowiec świata schylał się nad Jamuną. Jak zwykle, przybyło trochę ludzi, aby ujrzeć zachód słońca w tak wspaniałej scenerii. Nie przejmując się nimi zanadto grałem wpatrzony w rzekę do momentu, kiedy grupka ciekawskich dzieci nie zaczęła mi na dobre przeszkadzać.
Pożegnalne spotkanie odbyło się jak zwykle na placu przed fontanną, ku uciesze komarów, których jednakże było znacznie mniej, z uwagi na panujący wszędzie, niemiłosierny upał. Studenci CIH mieli różne plany, zależne od tego, jak długie wizy przyznały im ich ambasady. Poza terminem przydatności wizy, trzeba było też zmienić bilety lotnicze, które pierwotnie były zaplanowane tak, aby uczniowie wrócili do siebie zaraz po zakończeniu studiów. Nie zdały tylko dwie osoby, które pijane i strute starały się dobrze bawić. Na szczęście dostały one dyplomy „nie zdania” przez co nie musiały zwracać wszystkich kosztów poniesionych przez sansthan, o czym pierwotnie była mowa w razie takiej sytuacji. Pozostali zdali, choć niekoniecznie otrzymali bardzo wysokie noty. Szczególnie podziwiałem studentów z Dalekiego Wschodu – Chińczyków, Japończyków i Koreańczyków, dla których struktury zawarte w indoeuropejskim hindi nie były wcale intuicyjne, mimo wszystko jednak dali sobie radę pomimo tego, iż od początku trzeba było po prostu słuchać hindi i próbować go rozumieć, praktycznie bez żadnych objaśnień. Najsłabszym ogniwem studiów w CIH była bowiem wiekowa dama odpowiedzialna za gramatykę, w której kompetencje nie chcieli wchodzić inni nauczyciele, respektujący rdzennie indyjski podział obowiązków. Przedmioty jawiły się jak obowiązki kastowe, i przechodzenie pomiędzy nimi ewidentnie było naruszeniem pewnego tabu. Mieszane uczucia, wciąż jeszcze silne w umysłach studentów, wyraziła najlepiej sublokatorka Kai, Justina na Facebooku, pisząc – „przed tymi studiami nie znałam hindi, teraz nawet nie znam angielskiego”. Rzeczywiście, rozmowy z Hindusami po angielsku wprowadzały chaos w stosowanie tego języka, nawet ja to odczułem, choć nie jestem bynajmniej asem jeśli chodzi o mowę Albionu. Niestety, na imprezie pożegnalnej pradeshi, czyli zagranicznych studentów, całkowicie zabrakło studentów indyjskich – swadeshi. Było to dla mnie smutne, tym razem winę zapewne ponosiły obydwie strony. Mentalność indyjskich studentów była zbyt trudna dla uczniów Zachodnich i Dalekowschodnich i w drugą stronę… Jednakże większość zagranicznych absolwentów CIH już teraz tęskniła za Indiami i nawet za agryjską szkołą, choć w trakcie zajęć większość z nich narzekała na rozmaite niedorzeczności i absurdy procesu edukacji. Wyjątkiem byli dzielni Czadyjczycy i Lankijki. Wielu z nich zostawało w Indiach jeszcze ponad miesiąc, czy też dwa. Lankijki miały zamiar kręcić się po Agrze z braku pieniędzy, zaś Czadyjczycy mieli do załatwienia wiele spraw w Delhi. Po pierwsze mieli tam krewnych, którym zamierzali dopomóc w ich interesach, po drugie chcieli jak najwięcej zrobić dla wzajemnych relacji kulturalnych obu państw poprzez ambasadę i ministerstwa indyjskie. Zarówno Lankijki, jak i oczywiście Czadyjczycy mieli ciemny odcień skóry, co zbliżało ich do siebie, okazywało się bowiem, iż dla większości Hindusów i ludzi z zagranicy ciemna karnacja wciąż jeszcze budowała dystans i sprzyjała spoglądaniu z góry. Było dla mnie niezwykłe, jak wciąż żywe są podziały rasowe uwarunkowane kolorem skóry. Zarówno Lankijki, jak i Czadyjczycy byli pięknymi, eleganckimi ludźmi, nie mogłem zatem zrozumieć, jak owo czarne piękno może budować dystans, zamiast zachwycać.
Wśród Lankijek nie wszystkie mogły zostać w Indiach bardzo długo. Na przykład Takshila tęskniła już ogromnie za swoim Nalinem i siedziała w zasadzie na walizkach. Starałem się jak najwięcej rozmawiać z dziewczynami z wyspy Rawany, które siedziały speszone nieco na uboczu bawiącej się grupy Latynosów, Europejczyków i ludzi z Dalekiego Wschodu. Jedynie Kowshalya i Sugandhi przełamywały nieśmiałość, a sprzyjały temu ich wybitnie ekstrawertyczne charaktery. Kowshalya będąc znakomitą tancerką, lubiła błyszczeć w każdym towarzystwie, Sugandhi zaś słynęła z tego, iż podczas wszelakich występów w CIH lubiła podkreślać swoje zamiłowanie do erotyzmu. Owego wieczoru zbliżała się do speszonych Czadyjczyków, którzy zapragnęli gorąco odwiedzić Lankę, lecz bali się, że będą musieli mieszkać u rodzin dziewczyn, z którymi nie wiązały ich relacje rodzinne, czy małżeńskie. Tym niemniej pytali mnie o ceny w tym kraju, o kuchnię etc. Okazało się, iż dwóch z moich czadyjskich przyjaciół należy do arystokracji, jeden zaś, ubierający się zazwyczaj w bogate, tradycyjne stroje ze swojego kraju, pochodzi z klasy kupieckiej. Jego nie były w stanie przerazić nawet wyśrubowane ceny hoteli na Sri Lance, choć podejrzewam, iż nieco przesadzał, aby nie stracić twarzy. Rozmawialiśmy po francusku, jest to bowiem oficjalny język Czadu obok arabskiego. Nie przeszkadzało to Czadyjczykom radzić sobie dobrze z angielskim i oczywiście arabskim i hindi.
Tym razem nie spałem w hostelu dla studentów płci męskiej, lecz w specjalnych hostelu dla gości. Miał on nawet klimatyzację, z czego z przyjemnością korzystałem, choć oczywiście później wyjście z pokoju przypominało łupanie głową w rozżarzoną ścianę dnia. Opiekun tego hostelu był wyjątkowo antypatyczną osobą. Zmuszał gości do wracania o bardzo wczesnej porze dla własnej wygody, bowiem, albo mieszkał w tym miejscu, albo nie chciało mu się pilnować drzwi. Praca w tym spokojnym miejscu nie wymagała od niego praktycznie niczego. Pokoi i gości było niewielu, zatem ów dbający o wygodę pracownik oglądał sobie po prostu telewizję w hallu, nie przejmując się tym, na ile to przeszkadza gościom. Oczywiście przybycie jakiegoś VIPa, od którego zależało zatrudnienie w CIH przeobrażało owego dozorcę we wcielenie pracowitości i szacunku wobec gości.
Wszyscy niemal studenci, którzy postanowili pozwiedzać Indie w okresie poprzedzającym i kończącym zakończenie szkoły, wybierali tereny górskie, gdzie było dużo chłodniej (co nie znaczy, że zimno…) niż w Agrze, czy w Delhi. My jednakże ponownie postanowiliśmy skierować swoje kroki do Radżasthanu, pustynnego stanu słynącego z najwyższych temperatur w Indiach. Tym razem naszym celem stał się Ajmer, przez wiele wieków pełniący funkcję najważniejszego ośrodka regionu, obecnie zaś zmarginalizowany do roli miasteczka znacznie mniejszego od nie tak znów dużego Udajpuru, o Dżajpurze nawet nie wspominając. Kupiliśmy wcześniej cały pakiet biletów, na cały miesiąc, obejmujących nie tylko wyprawę do Udajpuru, ale też nasz kolejny projekt, o którym jeszcze będę pisał. Warto było mieć ze sobą Internet, mogliśmy bowiem przekonywać się, czy nasze bilety zostaną potwierdzone, czy też będziemy mieć waiting list. Poza jednym połączeniem, nie jechaliśmy klimatyzowanymi wagonami, na które nabycie biletów było po prostu niemożliwe, pomijając fakt zbyt wysokiej ceny. Okazywało się, iż letni żar tak przeraża Hindusów, iż bardziej jeszcze niż osoby wyrosłe w chłodniejszych klimatach, starają się unikać nieklimatyzowanych wagonów.
A było czego unikać! Już 40 minutowa przejażdżka rikszą na dworzec Agra Fort nie była przyjemna tak jak zwykle, lecz oznaczała siedzenie w powiewach gorącego powietrza. Zupełnie inaczej niż wcześniej, robiło się w pojeździe chłodniej wtedy, gdy stawał, nawet jeśli czynił to w kłębowisku rozgrzanych od słońca i pracujących motorów pojazdów. Jadąc bałem się o integralność mojego laptopa, i drogiego, bambusowego fletu bansuri, który mógł popękać od zbyt wysokiej temperatury. W pociągu było nie lepiej. Wiatraki przy suficie pompowały tylko upiornie gorące powietrze. Miejsca przy otwartych oknach były tylko dla odważnych, gdyż nawet gdy nasze wagony rozpędzały się do setki, powietrze płynące z zewnątrz nie było przyjemne. Wieczór też nie przyniósł ochłody. Mimo to próbowaliśmy spać na naszych pociągowych pryczach. Co ciekawe, pociąg, na który były całkiem wysokie listy oczekujących, okazał się dość pusty. Wielu podróżnych rezygnowało z podróży w ostatniej chwili…
Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego