Historie z ruchu i z przestrzeni. Dziennik indyjski 52

 

 

   Życie nie jest usłane różami. Gdy stanąłem w drzwiach Ganga Nivas, Kowshal przepraszającym tonem poinformował mnie, iż dokwaterowano nam trzeciego lokatora. Było to spore wyzwanie, gdyż robiło się coraz cieplej, zaś w naszym pokoiku bez okien ciężko było się poruszać, gdy byli w nim wszyscy, i każdy rozrzucał swoje rzeczy w swoim stylu. Żeby było zabawniej, jedyna wtyczka od elektryczności powoli odrywała się ze ściany, zaś potężne iskry miotane na wszystkie strony przy podłączaniu wszelakich urządzeń zapewniały nas o tym, iż dni naszych laptopów są policzone. Pojawiły się też komary, radzące sobie jakoś bez okien. Mieszkaliśmy niedaleko Jamuny, zatem te obecne w naszym pokoju były jedynie namiastką tych czyhających na zewnątrz. Jeśli ktoś chciał stanąć na zewnątrz akademika by zaczerpnąć wieczorem powietrza, w przeciągu kilku sekund wbijało się w jego skórę co najmniej dwadzieścia żądnych krwi komarzyc.

 

 

   Oczywiście, jak tylko wróciłem do Delhi, pochłonął mnie koncertowy rytm miasta. Większość wydarzeń muzycznych i tanecznych miała miejsce w okolicach Lodi Gardens, w India Habitat Center i w India International Center. Przyjemnie było odwiedzać ponownie wspaniałą nekropolię Lodich, zmienioną przez Anglików, a konkretnie przez lady Willingdon, żonę gubernatora Indii, w romantycznych park. Z kompleksem wiązała się historia ostatnich muzułmańskich dynastii, władających Delhi przed Mogołami i w krótkim interludium pomiędzy śmiercią cesarza Babura i odzyskaniem jego dziedzictwa przez syna – Humajuna. Rządy powiązanych ze sobą dynastii, Sajjidów i Lodich,  przypadały na okres pomiędzy latami 1414 a 1526. Po śmierci ostatniego przedstawiciela dynastii wielkiego Firoza Shaha, Muhammada Shaha, który został na krótko wygnany z Delhi przez samego Timura, rządy nad Sułtanatem Delhijskim przejął Khizr Khan, zapoczątkowując dynastię Sajjidów, który to przydomek oznaczał potomków w prostej linii proroka Muhammada. Khizr Khan nie posługiwał się jednakże na co dzień językiem arabskim, tak jak autor Koranu, lecz jednym z rozwijających się języków Afganistanu. Delhi zaczął władać w imieniu syna krwawego Timura, Shah Rukha, który uczynił stolicą potężnej części Azji miasto Herat. W tym okresie znaczenie Delhi na Subkontynencie zdecydowanie osłabło. Dorównywali mu, lub je przewyższali potęgą sąsiedzi – władcy muzułmańscy w Jaunpurze, Gudżaracie i Malwie, oraz hinduistyczni w Mewarze, Alwarze i Doab.  Centrum ówczesnego Delhi był Siri Fort, położony kilka kilometrów na południe od Lodi Gardens. Khizr Khan miał w swych rządach związane ręce poprzez niewielki rozmiar swego państwa, skurczonego do Delhi i okolic, oraz przez ogromną rolę polityczną należącej do niego wówczas arystokracji afgańskiej. Syn Khizra Mubarak Shah starał się zmienić smętną sytuację Sułtanatu Delhijskiego uniezależniając kraj od zwierzchności lennej Timurydów i planując założenie nowego miasta Delhi. Zabił go jednakże jeden z jego magnatów – Sarwarul Mulk, a miało to miejsce w wybudowanym przez Sajjida nowym meczecie. Sarwarul nie zdołał zasiąść na tronie z uwagi na zawiść innych arystokratycznych rodów, posłużył się zatem w roli marionetki adoptowanym synem Mubaraka Shaha, Muhammadem Shahem.

   Muhammad nie miał zamiaru żyć w cieniu i wypowiedział swojemu podstępnemu protektorowi wojnę, w której szybko odniósł zwycięstwo. Pozostali arystokraci nie mogli pogodzić się z tym stanem rzeczy, zarzucając Muhammadowi Shahowi ustami wywodzących się spośród nich imamów wyjątkową rozwiązłość, pijaństwo i lenistwo. Zwrócili się do sprawdzonego w bitwach Mahmuda Khalji, władcy Mandu, aby przejął tron. Muhammad Shah skierował prośbę o wsparcie do ówczesnego władcy Pendżabu, Bahlola Lodi. Jak widać, Sułtanat był naprawdę słaby i bez wsparcia z zewnątrz nie mogli sobie poradzić ani władca, ani rebelianci. Gdy jednak Bahlol przybył na miejsce akcji, zorientował się ku swojemu niezadowoleniu, iż Muhammad Shah doszedł do porozumienia z Khaljim, oddając uzurpatorowi większą część terytorium Sułtanatu, sobie zaś zatrzymując maleńkie królestwo składające się jedynie z miasta Delhi. Ciężko tutaj określić przynależność etniczną niektórych naszych bohaterów. Powołujący się na korzenie arabskie Sajjidzi mówili raczej po turecku, Lodi z pewnością był indoeuropejskim Afganem (byli i są również „tureccy Afganowie”). Pomimo, iż następny i ostatni Sajjid stał się obiektem kpin współczesnych z uwagi na sprowadzenie idei Sułtanatu Delhijskiego do roli żartu, dynastia ta zostawiła po sobie całkiem okazałe, oktagonalne grobowce w Ogrodach Lodi i Kotla Mubarakpur. Nawiązywali oni w tym do stylu poprzedzającej ich, znacznie potężniejszej dynastii, wsławionej przez światłego Firoza Shaha, protektora nauki i dobrego prawa. Wiele śladów po nim pozostało w nekropolii Hauz Khas, oraz w ruinach grodu Firoz Shah Kotla. Firoz przyczynił się też do odnowienia co ciekawszych zabytków w dawniejszych delhijskich miastach i nekropoliach, do której to tradycji mieli nawiązać później Mogołowie, odciskając swój budowlany ślad również w Lodi Gardens.

 

 

   Bahlol Lodi przejął Delhi z rąk swojego niedoszłego sojusznika w roku 1451. Przyczynił się do odzyskania części terytoriów Sułtanatu utraconych przez Sajjidów i Firoza Shaha, który swą wielkość zawdzięczał rozbudowie gospodarczej i kulturalnej kraju, nie zaś sukcesom militarnym. Wielkim sukcesem Bahlola było przejęcie Państwa Jaunpuru, rywalizującego wówczas z Delhi. Jego syn, Sikander, miał ogromne ambicje, podobnie jak wnuk Ibrahim. O ile Bahlol rządził swymi możnymi jak „pierwszy wśród równych”, o tyle jego następcy znacząco umocnili swoją władzę. Aby podbić potężne hinduistyczne Królestwo Gwalioru,  Sikander przeniósł swoją stolicę z Delhi do blisko przy Gwaliorze usytuowanej Agry. Mimo to zażyczył sobie, aby jego grobowiec stanął w Ogrodach Lodi, stając się najpiękniejszą budowlą założenia. Ibrahim przeliczył się ze śmiałą polityką, wprowadzając do teatru działań pierwszego Mogoła, spadkobiercę Timura – cesarza Babura. Lokalni władcy, których mógł się obawiać Ibrahim, lub których ziemie starał się w powolnych bitwach przejmować, okazali się przy wielkim tureckim strategu i intelektualiście polnymi myszami. Babur bez większego trudu zdobył większą część Subkontynentu, żadna zaś muzułmańska, czy hinduistyczna armia nie mogła mu sprostać. Światły twórca autobiografii „Baburnama” nie zdążył jedynie umocnić przed śmiercią swoich włości, dzięki czemu Lodi mieli jeszcze swoje pięć minut przypadające na rządy Humajuna, który w końcu odzyskał dziedzictwo ojca. Informacje o fascynującej historii Delhi w dużej mierze zawdzięczam książce Lucy Peck „Delhi. A Thausand Years of Building”, Brytyjce zamieszkałej od ponad dziesięciu lat w Delhi, architektce i urbanistce, autorce równie ciekawej książki o Agrze – „Agra: The Architectural Heritage”. Wychodzi na to, iż każdy, kto pokochał Delhi, nie może nie myśleć o Agrze i na odwrót.

   Decyzja Sikandra Lodiego, umocniona przez Mogołów, sprawiła, iż kulturalnymi stolicami Indii stały się dwa miasta – Agra i Delhi. I choć obecnie życie muzyczne, taneczne, literackie etc. w Agrze godne jest głębokiej prowincji, to nawet bez tego miasto Taj Mahalu fascynuje i służy za symbol całych Indii.

   Lato w czasie, gdy byłem w Udajpurze nabrało siły i rozpędu, dlatego, gdy znów znalazłem się w Ogrodach Lodi, ujrzałem zupełnie inne miejsce, niż parę tygodni temu. Ilość barwnych kwiatów była wręcz oszałamiająca! Ciężko było porzucać wspaniałą harmonię całej natury na rzecz ludzkiej tylko muzyki. Cieszyłem się zatem, iż park zamykano o godzinie dwudziestej, inaczej bowiem nie mógłbym uczestniczyć w życiu kulturalnym Delhi, co było jednym z głównych celów mojego wyjazdu.

   Na szczęście Habitat przygotował dla mnie udany powitalny koncert. W dolnej sali śpiewała khayal Priyadharshini Kulkarni. Zastanawiałem się, czy indyjska artysta może być spokrewniona z największym flecistą młodego pokolenia Rupakiem Kulkarni. Chyba raczej nie. Tysiące i miliony osób noszą w Indiach te same nazwiska, które wciąż świadczą o przynależności kastowej i regionalnej. Nie raz natkniemy się na Banerjee’ch, Mukherjee’ch, Subramaniamów i Kulkarnich… Nie wiem, jak sobie z tym radzą indyjscy listonosze, gdyż również adresy bywają chaosem w chaosie. Od ulic wiodą uliczki, a od nich jeszcze węższe korytarze mieszkalne. Często żaden mieszkaniec nie wie, jak określić ma adres swojego mieszkania. „Napisz moje nazwisko” – mawiają. A jednak listy czasem dochodzą…

 

 

   Priyadarshini śpiewała w stylu Gharany Jaipurskiej, wyjątkowo dokładnym, gdzie cała melodia poddana jest swoistemu rozbiciu na drobne odcinki, które śpiewa się szybko i przejrzyście. Obecnie ta szkoła khayal posiada chyba największą armię utalentowanych wokalistek i wokalistów. Oczywiście z samym Jaipurem zerwał już jej założyciel, Allauddiya Khan, który przeniósł się do Maharasztry. Również z tamtych okolic pochodzi Priyadarshini. Zaśpiewała ona dwie ragi hybrydowe, powstałe z połączenia rag dawniejszych – Yamani Kalyan i Tilak Kamod. Pierwsza z nich należała do żelaznego repertuaru działającego na przełomie wieków legendarnego mistrza i fundatora Gharany – Allauddiyi. Byłem oczarowany tym występem.

   Następnego dnia Habitat zaoferował miłośnikom sztuki indyjskiej prawdziwą ucztę taneczną. W ramach odbywających się co miesiąc spotkań z wielkimi artystami, zobaczyliśmy zasłużoną gwiazdę kathaku – Jayanta Kastuara i wschodzący talent odissi – Ayonę Bhaduri. Ayona Bhaduri tańczyła rewelacyjnie. Choć nie imponowała posągową dokładnością Madhavi Mudgal, fascynowała bogactwem swoich tanecznych opowieści. A nie były one sztampowe. Odważnie krytykowała hinduistyczną mitologię, zwracając uwagę na postaci niegodziwie potraktowanych kobiet, zgodnie z nacechowaną męskim szowinizmem aryjską wizją świata. Nie bała się wyrażać emocji rzadkich w przesłodzonych często spektaklach tanecznych. Pokazywała grozę, strach, rozpacz. Najpiękniejsza z jej opowieści mówiła o demonicy, siostrze znanego nam z Lanki demona Rawany, która zakochała się w bogu Ramie (awatarze Wisznu) i została ukarana przez jego brata obcięciem uszu, piersi i nosa. Ta wstrząsająca historia jest oczywiście powtarzana bez cienia wątpliwości przez wyznawców Ramy, a przecież stanowi ogromną zachętę do okrucieństwa i poniżania kobiet za sam fakt odczuwania miłości niezwiązanej z obowiązkami kastowymi i rodowymi.

   Jayant Kastuar to postać ogromnie ważna dla kultury delhijskiej i ogólno indyjskiej. Pełni od wielu lat funkcję sekretarza Sangeet Natak Akademi, oraz jest jednym z głównych przedstawicieli Gharany Jaipurskiej tańca kathak, cechującej się nastawieniem na abstrakcyjny i wyrafinowany rytm. Snucie tanecznych opowieści jest z perspektywy tej szkoły mniej istotne, choć oczywiście występuje. Jayant przedstawił nam jak najbardziej klasyczny recital taneczny, przeplatany anegdotami, prezentacją rytmów poprzedzającą taniec do nich, a także poezją. Istotą mistrzostwa Jayanta jest mieszczenie się w najbardziej złożonych rytmach i podkreślanie końcówek ich cyklów z ogromną, poetycką finezją. Artysta zgodził się wystąpić w Habitacie za darmo i poinstruował nie zawsze dobrze przygotowaną publiczność, iż ma do czynienia z najczystszym dziedzictwem Jaipuru, bez żadnych ukłonów w stronę jakiegoś fuzyjnego show. W pewnym momencie dynamicznemu artyście pękły ghungru, dzwonki na stopie. Miałem do czynienia z naprawdę wielką sztuką i cieszyłem się, iż dane mi było ujrzeć na przestrzeni niecałego miesiąca tak wielu wielkich tancerzy kathak – Jayanta, Birju Maharaja, Saswati Sen, Rajendrę Ganghaniego… Jayant Kastuar posiadał z nich wszystkich największą tuszę, lecz nie przeszkadzała mu ona tańczyć. Jedynie co jakiś czas schodził na chwilę ze sceny i wracał ocierając się z potu eleganckim, białym ręczniczkiem. Forma poetycko  – tańczono – instruktażowego recitalu narodziła się w Lucknow, zrywając z wizerunkiem tancerza jako osoby wiernie i z gracją powtarzającej złożone układy choreograficzne, lecz niezbyt twórczej i inteligentnej. Pierwszymi przedstawicielkami tego ruchu intelektualizacji tańca były kurtyzany, wiernie wspomagane przez nawabów z Lucknow. Te kobiety, bezwzględnie pogardzane przez „normalnych” członków społeczeństwa, miały znacznie większą szansę na humanistyczne wykształcenie niż ich grzeczne i nie budzące żadnych sprzeciwów siostry, przeważnie skazane na los matek i żon i nikogo więcej…

   Jeśli chodzi o Habitat, w najbliższych dniach miałem też okazję wysłuchać recitalu przygotowanego przez śpiewaków z lokalnych ośrodków, a poświęconego ghazalom wykonywanym w bollywoodzkich filmach. O ile wykonanie było takie sobie, o tyle omówienie było naprawdę starannie przygotowane. Poznałem też muzykę do trudnych do zdobycia, znakomitych dzieł filmowych. Była to bardzo wartościowa muzyka, lepsza od niejednego czystego ghazalu skomponowanego dzisiaj. Największe wrażenie wywarła na mnie Pamela Singh, bardzo wiekowa artystka pochodząca z Pendżabu, która, choć nie zachwycała intonacją, to jednak znała różne zwroty melodyczne i stylistyczne pochodzące z dawnych, łaskawych dla sztuki ghazalu czasów. W sali Habitatu tego dnia było wyjątkowo tłocznie, po raz kolejny przekonywałem się, iż lekko klasyczny ghazal stanowi silniejszy magnes na Delhijczyków, niż muzyka w pełni klasyczna.

   Ogólnie, sztuka słowa była w Delhi znacznie bardziej ceniona, niż ta operująca dźwiękiem. India International Center zrehabilitował się wreszcie, proponując trochę koncertów. Zaproszono Sawani Mudgal, córkę robiącego karierę eleganckiego śpiewaka Madhupa Mudgala, jednego z niewielu uczniów legendarnego Kumara Gandharvy, który podobnie jak Bartok, czy Szymanowski włączył odważnie do muzyki klasycznej inspiracje płynące z przebogatych tradycji ludowych. Sawani śpiewała znakomicie i z ogromną erudycją. Na jej recital nie przyszło jednakże wiele osób, zaś całość odbywała się w małym amfiteatrze IIC, nie zaś w audytorium. Choć przygotowano prawdziwe stosy środków odstraszających komary, letni wieczór był duszny i upalny, co oczywiście utrudniało uczestnictwo w koncercie, zarówno od strony wykonawcy jak i słuchacza. Cóż jednak można było robić? W audytorium znów rządził język mówiony. Tym razem znani pisarze czytali fragmenty swoich powieści. O ile Jaipur Gharana wystrzeliła prawdziwym fajerwerkiem dynamicznej, ekspresyjnej muzyki, o tyle szkoła Kumara Gandharvy broniła intelektualizmu opartego na śmiałych improwizacjach muzycznych i wysoce dysonansowych (na miarę indyjską) kompozycjach. Wyszedłem z koncertu zachwycony, widząc przy okazji, iż młoda jeszcze artystka jest głęboko rozczarowana niską frekwencją i nieobecnością muzycznych autorytetów, które mogły ułatwić jej dalszą karierę.

   Dowiedziałem się w międzyczasie, iż budynek IIC jest przełomowy dla nowoczesnej architektury Delhi. Powstał on w latach sześćdziesiątych w stylu zwanym empiryzmem. Twórcą budowli był sławny Joseph Stein, który zostawił w okolicach Delhi więcej śladów. Empiryzm wyrastał z tak zwanego rewiwalizmu. O ile rewiwalizm stawiał sobie za cel łączenie funkcji budowli z jej tradycyjnym zakorzenieniem w indyjskiej kulturze i w ten sposób przypominał na przykład europejski neogotyk, o tyle empiryzm odrzucał historyczną anegdotę i skupiał się na samej funkcji. Takie właśnie stało się IIC – zostało ono  zakomponowane z galerii i półotwartych, zadrzewionych dziedzińców, oraz ścian tworzących ciekawe fakturalne efekty, przy użyciu dekoracji architektonicznej. Rozmieszczenie sal i klatek schodowych jest w tym kompleksie nad wyraz eleganckie. Wędruje się po nim z uczuciem przyjemnej wygody, zaś to co chce się znaleźć, nigdy nie wymaga szczególnych poszukiwań. Logika i kubiczność form kontrapunktowana jest przez starannie wplecioną we wszystko roślinność.

   Oczywiście ja na co dzień borykałem się ze znacznie mniej wygodną przestrzenią, niż ta w IIC. Na szczęście nasz trzeci sublokator okazał się wyjątkowo mało ekspansywny. Był delhijczykiem, jednakże pracował daleko od swojego domu. Był młodym człowiekiem, który wykładał bodajże marketing (wszystkie tego typu sprawy opisuje się w Indiach brytyjskimi skrótami, typu LDG, MBT, SFY etc.). Zrywał się o bladym świcie, wracał zaś późnym wieczorem, po czym natychmiast zasypiał. Nie miał ze sobą żadnych rzeczy, ubrań na zmianę etc, mimo to wyglądał niezwykle elegancko – buty lakierki i strój reprezentacyjny, mający w sobie coś z indyjskiej wariacji na temat garnituru. Na szczęście nie zwracał też uwagi na to, czy pali się światło, mogłem zatem pisać w nocy na laptopie wiersze i pamiętniki, przygarbiony na coraz bardziej rozklekotanym łożu, które, jakby nie patrzeć, chcąc nie chcąc dzieliłem z dwoma facetami.

   Tymczasem doświadczenia Kowshala z przedstawicielkami płci przeciwnej przybierały na sile. Któregoś dnia przedstawił mi swoją przyjaciółkę ze studiów. Wyszedłem przed akademik (kobietom wstęp wzbroniony) i zamieniłem trzy słowa z Hinduską niezbyt urodziwą, ale za to jak przypuszczam, bardzo inteligentną. Gdy Kowshal wrócił późnym wieczorem z randki,  wyjaśniał mi, iż używane przez niego słowo „girlfriend” nie znaczy wcale tego co znaczy. Gdy zwróciłem mu uwagę na to, iż może w takim razie używać słowa „friend” nie mógł się na to zgodzić. W końcu zrezygnowany stwierdziłem, iż może sobie używać jakich chce pojęć po swojemu, jednakże osoby anglojęzyczne (być może poza Hindusami) pod słowem „girlfriend” rozumieją czyjąś ukochaną, i dopatrują się w takiej relacji choć odrobiny seksu. Usłyszawszy słowo „seks” mój sublokator niemal wskoczył na sufit, ja zaś stwierdziłem, iż pora iść spać, po czym wróciłem do stukania w klawiaturę komputera. Mieszkańcy Północnych Indii są naprawdę skomplikowani.

   Tymczasem Nepalczyk Rajkumar pomógł mi włączyć w moim telefonie wszystkie funkcje Internetu, wybrał mi też serwer wewnętrzny Airtelu, niedostępny dla zwykłych śmiertelników. Następnie przekazał mi mnóstwo kodów, pozwalających między innymi na omijanie blokady telefonu, czy wpisywanie się do sieci wi – fi bez użycia hasła. Dostały mi się też kody wewnętrzne firmy Samsung, pozwalające na testowanie działania telefonów tej firmy w profesjonalny sposób. Miałem teraz w postaci mojego telefonu naprawdę wspaniałe narzędzie pracy. Mogłem zamieszczać zdjęcia wprost na facebook, używać GPRS i udzielać się na moich ulubionych forach dyskusyjnych gdy akurat byłem w metrze. Bardzo miło było przeglądać zdjęcia satelitarne miejsc, gdzie się akurat znajdowałem, sprawdzać trasy, bilety kolejowe, kinowe etc. Strona indyjskiej kolei wyświetla stan każdego pociągu – na ile jest spóźniony etc. Wiele połączeń trwa ponad dwie doby, zatem warto mieć przy sobie takie udogodnienie, by wiedzieć, kiedy warto wybrać się na dworzec, jeśli ma się już bilet na określony pociąg.

   W Delhi tym razem spędzałem dziesięć dni. Po powrocie z Radżasthanu szykowaliśmy z Kają wyprawę do Varanasi. Miała ona do dyspozycji mniej zatłoczone dworce niż ja w Delhi, zatem posługując się moim telefonem udzielałem jej precyzyjnych wiadomości dotyczących konkretnych biletów i ich dostępności (czy są sprzedane, czy są waiting list, czy otwarli już tatkal etc.). W tym czasie, poza koncertami w okolicach Delhi, czekały na mnie wydarzenia artystyczne w Kamani Audytorium zbudowanym przy Copernikus Margh, na północno – zachodnim krańcu Nowego Delhi  Edwina Luytensa.

   Decyzję o przeniesieniu stolicy z Kalkuty do Delhi Brytyjczycy powzięli podczas Durbaru w latach 1911 – 12. Narastające ruchy niepodległościowe w Bengalu skłoniły bowiem Wicekróla Indii, Lorda Curzona, do nadania odrębnego statusu niektórym prowincjom Subkontynentu, nie było już zatem wygodnie posiadać stolicę w jednej z takich prowincji. Sam Curzon początkowo był nieprzychylnie nastawiony do wyboru Delhi jako nowej stolicy. Nazywał miasto „martwym siedziskiem muzułmańskich władców”. Rzeczywiście, miasto, którego żywa część sprowadzała się do fundacji Shahjahana w okolicach Czerwonego Fortu, było poza tym morzem ruin i grobowców, częściowo zakrytych przez osadnictwo wiejskie. Lord wolał, aby pieniądze konieczne do reanimacji tego miasta wydać na rozwój przemysłu i kolei. Również Gandhi, pomny na to, iż wielu ludzi w Indiach umiera z głodu i nie ma dachu nad głową, w swoich artykułach prasowych wskazywał na arogancję pomysłu wybudowania Nowego Delhi.

 

 

   Plan nowego miasta był zatem przez długi czas skrzętnie ukrywany przed opinią publiczną. Głównym architektem był Edwin Luytens. Nie miał on dotychczas doświadczeń związanych z wielkoskalową urbanistyką, słynął natomiast z projektów willi i domów jednorodzinnych w Wielkiej Brytanii. Nowe Delhi miało być w dużej mierze okazałym symbolem wspaniałości Imperium Brytyjskiego, nawiązującym do stylistyki Imperium Rzymskiego, którego kontynuatorami czuli się Brytyjczycy. Oczywiście pośrednikiem pomiędzy obydwoma, odległymi w czasie, imperiami był styl neopalladiański. Na budowę wybrano niskie wzgórze nieopodal miejscowości Raisina, jak wszystko w Delhi otoczone ruinami dawnych miast i grobowcami. Inauguracja najważniejszych elementów nowego Delhi przypadła na rok 1931. Dbano w nim o przestrzeń, której zabrakło chaotycznie rozwijającej się Kalkucie i Mumbajowi. Dziś ta część miasta wydaje się wręcz nonszalancka. W samym centrum ogromnej metropolii mamy obszary, w których nie da się usytuować zbyt wielu sklepów, biur, etc. Widzimy głównie przestrzeń i białe kolumny. Większość przestrzeni handlowo – biurowych indyjskiej stolicy mieści się zatem w obręczy okalającej rozległy projekt Luytensa. Być może dlatego niektórzy podróżnicy opisują Delhi jako miasto którego nie ma. Moim prywatnym zdaniem takie rozwiązanie jest bardzo ciekawe w kraju wyraźnie przeludnionym. Zielono – rzymskie serce stolicy przekazuje wszystkim jej obywatelom komunikat o sile i tradycji ogromnego państwa, jakim są przecież Indie.

   Tam też, w Kamani Audytorium, miałem okazję wysłuchać wpierw recitalu Prateeka Chaudhuri, który w końcu za swoje fuzje otrzymał naprawdę zaszczytną nagrodę. Znów, podobnie jak jakiś czas wcześniej, usłyszałem popową wersję ragi Miyan – ki – Malhar, wiązankę tańców ludowych i kilka nowych projektów. Artysta z zadowoleniem powtarzał, iż „fusion is not a confusion”, wspominając złe reakcje innych klasycznych muzyków na słowo „fuzja”. Ja nie podzielałem jego optymizmu. Nie rozumiem, dlaczego Prateek nie może pójść w ślady Raviego Shankara, który skomponował choćby dwa koncerty na sitar i orkiestrę. Nie ma nic wielkiego w łączeniu wyrafinowanej muzyki z popowym stukotem i brzmieniami. Znacznie trudniej łączyć jedną muzykę klasyczną z drugą, należącą do innej tradycji. Wtedy rzeczywiście nie ma konfuzji.

   Drugie wydarzenie w Kamani było znacznie bardziej udane. Ipsita Behhora, znana i niemłoda już tancerka odissi, przygotowała gigantyczny spektakl choreograficzny pod tytułem Matribhumi. Tańczyli w niej jej uczniowie oraz zaprzyjaźniona grupa  chhou, czyli poetyckiego tańca wojowników, w którym używa się czasem masek (lecz nie tym razem). Spektakl mówił o tolerancji. Mieliśmy w nim Matkę Indie i jej mieszkańców, tańczących w harmonii i szczęściu. W pewnym momencie pojawili się wojowniczy prorocy i wieszcze, którzy sprawili, iż ludzie zaczęli wyznawać różnych bogów. Tancerze i tancerki odissi pokazali piękne choreografie ukazujące hinduistów, muzułmanów i chrześcijan. Do tego dobrana była ciekawa muzyka związana z tymi niepodobnymi do siebie tradycjami. Po raz pierwszy ujrzałem tancerzy świątynnego, hinduistycznego tańca naśladujących modlitwy muzułmańskie i chrześcijańskie. Początkowo, mimo podziału, poszczególne grupy szanowały siebie nawzajem. Lecz znów pokazali się prorocy, przedstawiani przez wyjątkowo dynamicznych tancerzy chhau i skłonili wyznawców swoich religii do prześladowania i zabijania innych. Spektakl kończył się pieśnią Gandhiego, stanowiącą obecnie jeden z hymnów Indii, a mówiącej o jednakim absolucie wszystkich mieszkańców Indii, który każdy może nazywać jak chce. Po tej pieśni ludzie, nienawidzący się za wzajemne prześladowania, ponownie zaczęli się do siebie zbliżać. Nastąpiło święto, w trakcie którego tańczono ukazując style różnych stanów Indii. Źli nagabywacze religijni co jakiś czas usiłowali wpaść w krąg bawiących się szczęśliwie, pogodzonych Hindusów, lecz, dzięki staraniom wszystkich, nie udawało im się to. Było to mądre i piękne przedstawienie. Główna twórczyni tańczyła też z ogromną ekspresją w roli narratorki przekształcającej się niekiedy w Matkę Indie.

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego  

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *