Na motorynce Mitali. Dziennik indyjski 49.

 

 

   Wieczorem odkryliśmy wspaniałą, choć drogą restaurację niedaleko głównego wyjścia z Pałacu Miejskiego. Miło było usiąść na wielkim tarasie, ozdobionym różnymi tkaninami w stylu radżpuckim i rozsmakowywać się we wspaniałej kuchni północnoindyjskiej i włoskiej, jaką dysponował tutejszy mistrz kuchni. Tak dobrą pastę, czy pizzę ciężko byłoby znaleźć w Polsce, a sądzę, że nawet włoski smakosz nie kręciłby na nie nosem. Ja co jakiś czas potrzebowałem odpocząć od smaku ostrego i wtedy brałem dania nie związane z kuchnią północnoindyjską, którą tak poza tym uwielbiam.

 

 

   Gdy wróciliśmy, patrzyłem przez jakiś czas na życie codzienne pod naszym hotelem. Przed naszymi oknami znajdował się placyk, gdzie kobiety prały czasem ubrania, wieczorem zaś, jak to w Indiach, gromadziły się tam psy i krowy, albo też młodzi chłopcy grający w krykieta. W pokoju było oczywiście bardzo gorąco, gdyż ściany rozgrzały się od słońca i miały takimi pozostać przez większą część nocy. Co jednak ciekawe, mieliśmy w łazience również ciepłą wodę, co na dłuższą metę jest zdrowsze, niż branie zimnych pryszniców w upalne dni.

  Nazajutrz wybraliśmy się barwnymi uliczkami Udajpuru nad jezioro, które tak ponętnie kusiło nas z okien Pałacu Miejskiego. Dotarliśmy do spadającej nad nie uliczki, na jej zakończeniu zaś zobaczyliśmy mały ghat poprzedzony urokliwą kamienną bramą. Tuż obok znajdowało się piękne Haveli, stara radżasthańska rezydencja, zamieniona na muzeum lalek. Po drodze nabyłem wspaniały radżasthański turban z muszelkami, co większość mijanych Hindusów i Hindusek witała z entuzjazmem. Kilka osób zapytało mnie o namiary sklepu, gdzie można takie cudo nabyć, gdyż wygrzebaliśmy je z głębin magazynów.

   Z ghatu rozciągały się piękne widoki na całe jezioro. Architektura tak pięknie zakomponowana z dużą, otwartą powierzchnią wody mogła się kojarzyć z Wenecją. Nie dziwiłem się radżom, iż założyli tutaj miasto. Przyjemny chłód płynący od falującej powierzchni sprawiał prawdziwą rozkosz. Nie było też prawie wcale komarów. Po drugiej stronie mieliśmy malowniczą fasadę zabytkowej Haveli. Natomiast wśród ghatów przykuwał uwagę muzyk ludowy w wielkim turbanie, pięknie grający na tutejszej wersji smyczkowego ektaru. Instrument miał tylko jedną strunę, pudło rezonansowe zaś tworzyła przypominająca kokos kula na przedłużeniu gryfu. Sam gryf był niezwykły, gdyż był nierówny jak niestarannie odarta z kory gałąź drzewa. Mimo to ludowy artysta wydobywał ze swojego instrumentu niezwykle czyste tony i z łatwością poruszał się po całej skali instrumentu, znajdując przeróżne barwy dla dźwięków. W obrębie prostej, podzielonej na sekwencje melodii bardzo dobrze improwizował. Na gacie znajdowało się więcej muzyków, lecz wszyscy wstrzymali się od grania i pozdrawiali starszego już mężczyznę jak wielkiego mistrza. Co ciekawe, to on pierwszy się mną zainteresował. Powodem był turban. Pochwalił mój nabytek, po czym z dumą stwierdził, iż jego wielki kłąb na głowie jest sporządzony z najprzedniejszego jedwabiu. Poza tym był bardzo biedny. Obok niego siedziała żona i obszarpany synek, z chciwością spoglądający na grę ojca, aby jak najwięcej się nauczyć.  

   Gdy zasłuchaliśmy się z Kają w radżasthańskim folklorze, mając przed sobą iście baśniową panoramę, muzyk zaproponował nam swoją płytę, której okładkę sporządziło jakieś dziecko, być może jego syn parę lat temu. Artysta wymienił dość wysoką cenę, ale nie targowaliśmy się, bo mieliśmy gwarancję, iż opłata za ten dokument fonograficzny trafi do samego twórcy, który był najwyraźniej w potrzebie. Muzyk pokazał nam różne zdjęcia z gazet, świadczące o tym, iż na swój sposób był całkiem sławny. Znaliśmy klasycznych wirtuozów, których nagrania krążyły po całym świecie, żyjących w bardzo skromnych warunkach, nie zdziwiło nas zatem, iż ceniony ludowy artysta siedzi w obdartym ubraniu na ghacie. Książeczkę do płyty spisaliśmy z rozdzielonej na kilka części pod wpływem złych warunków pogodowych karteczki. Już w domu nagranie ludowego mistrza okazało się znakomite, nie poskąpił też na nośniku, kupując na ten cel czyste płyty dobrej jakości.

   Pogadawszy jak trzeba, postanowiliśmy się udać w stronę malowniczego mostu prowadzącego na drugą stronę jednej z węższych odnóg wielkiego jeziora. Przeszliśmy wsparty na kolumnach kamienny kiosk i znaleźliśmy się wśród kilku małych świątyń. Przy niektórych z nich miejscowi składali ofiary przy ogniu. Zaczepiło nas dwóch chłopców prosząc o zrobienie im zdjęć, co też uczyniliśmy. Byli jeszcze bardzo mali, więc chcieli naprawdę wielu fotografii. Rozeszli się, gdy skończyła się nam już cierpliwość i przedostaliśmy się na malowniczą alejkę. Tam niemal od razu zaczepiły nas dwie indyjskie dziewczyny, nalegając, aby napić się herbaty w ich domu. W ten sposób znaleźliśmy się w skromnym indyjskim budynku, pełnym małych pomieszczeń bez okien, gdzie cała bliższa i dalsza rodzina dziewczyn pytała nas o różne rzeczy. Dom związany był ze świątynią Kriszny, gdzie bramin odprawiał ofiarę. Był z małym synkiem, osobnikiem bardzo żywym i ciekawskim. Poszliśmy zobaczyć ten przybytek boga – flecisty, po czym wróciliśmy do naszych gospodarzy. Młodsza z dziewczyn, dziecko jeszcze, podarowała nam piękny zeszyt w skórzanej oprawie, z wytłoczonym Ganeszą, bogiem – słoniem, patronem początku, podobnie jak rzymski Janus. Podobne zeszyty widziałem u moich znajomych muzyków, gdy wyciągali archiwa swoich sławnych pradziadów. W Udajpurze wciąż je jeszcze wytwarzano i można je było znaleźć w różnych turystycznych sklepikach. Co ciekawe, sprzedawcy nie dbali, aby nie zostawiać ich na pełnym słońcu, zatem skórzane oprawy ich towaru gięły się i pękały w zatrważający sposób. Nie wiem, kto je później kupował.

 

 

   Gdy już rozstawaliśmy się z naszymi gospodarzami, pandit (jak mówi się na uczonych braminów odprawiających obrzędy) nalegał na nas, abyśmy wpadli też do niego na herbatę. Byliśmy zmęczeni, ale w końcu ulegliśmy jego namowom. Poszliśmy zatem uliczkami zupełnie już zwykłej, udajpurskiej starówki, nie adresowanej do turystów. Tu także było uroczo, a stare domy i świątynie wyglądały jeszcze ciekawiej. Wszędzie było mnóstwo sklepów, jak to w Indiach, gdzie każdy chce coś sprzedać i coś kupić, a ludzi na kilka metrów ziemi przypada całkiem sporo.

   W pewnym momencie minęliśmy wieżę zegarową, ewidentnie zrobioną przez radżputańskich władców naśladujących najwyraźniej tego typu budowle brytyjskie (co szczególnie dobrze zaobserwowałem swego czasu w Colombo). Przypominała ona nieco pagodę z zegarem. Poszczególne jej piętra były barokowo – mogolskie w stylu. Przy wieży otwierał się plac, lecz szybko opuściliśmy otwartą przestrzeń, by wejść wpierw w węższą ulicę, później jeszcze węższą, aż w końcu taką, po której można było przejechać tylko motorem. Wszędzie nasiliły się objawy codziennego życia. Więcej było sklepików i filmowych gwiazd wołających do nas z plakatów, częstokroć zupełnie bez swej wiedzy. Tam znajdował się dom pandita. Zanim do niego doszliśmy, jakaś ładna dziewczyna, mająca w sobie coś pirackiego, zawołała do bramina z lekką kpiną w głosie.

   Dom pandita był jednym małym pokoikiem, w którego rogu znajdowało się palenisko z kuchnią. Obok synka, który krążył wokół ojca i nas bez przerwy, co było bardzo sympatyczne, gdyż był naprawdę miłym dzieckiem, ujrzeliśmy jego małą siostrzyczkę, chorobliwie wychudłą. Żona pandita była starą, bardzo zniszczoną kobietą, wyglądającej znacznie starzej od niego. Czuliśmy się tam dziwnie, bowiem pewna beztroska pandita kontrastowała z zafrasowaniem zamieszkujących jego dom kobiet. Z tego niepokojącego stanu wybawiła nas nasza świeżo poznana piratka, zaciągając nas siłą do swojego apartamentu, który zamieszkiwała wraz z babcią, matką i siostrą. Byliśmy tak oszołomieni, że niewiele pozostało z tego pierwszego z nimi spotkania w mojej pamięci. Z pewnością zadawali tysiące pytań, a jako, że znali tylko hindi, Kaja była główną rozmówczynią.  

   Gdy wracaliśmy do domu, uświadomiliśmy sobie, że umówiliśmy się na wycieczkę nazajutrz. Mieliśmy trochę mieszane uczucia, bowiem chcieliśmy się nacieszyć własnym towarzystwem, poza tym nie wszyscy Hindusi byli świetnymi przewodnikami. Nie wiedzieliśmy też na ile bezinteresowna jest ta propozycja. Na szczęście zalane mrokiem, uśpione uliczki Udajpuru chłodziły nasze emocje.

   Nad ranem przyjechała po nas na motorynce Mitali, tak bowiem nazywała się starsza z sióstr. Pomogła nam się ułożyć za jej plecami i pomknęła wąskimi, zatłoczonymi uliczkami. Gdy spojrzałem na jej szczerą, ładną twarz i usłyszałem głęboki, ciemny głos, mający w sobie coś z małego klaksonu (tak mówią Hinduski w uszach Polaka), moje obawy z poprzedniego wieczora zupełnie się rozwiały. Również motorynka okazała się całkiem wygodnym i bezpiecznym środkiem transportu.

   Mitali okazała się bardzo miłą przewodniczką. Nie absorbowała nas sobą, lecz dbała o to, by pokazać znane zakątki swojego miasta. Opowiadała o wszystkim z pewnym dystansem i ironią. Często się śmiała, lecz czuć w niej było też jakiś odcień melancholii. Nic dziwnego. Była indyjską, siedemnastoletnią panną na wydaniu, a szybko zorientowaliśmy się, że ceni sobie raczej swobodę. W całym Udajpurze miała sporo kolegów i przyjaciół, co nie jest takie znów typowe dla ułożonej Hinduski z prowincjonalnego miasta. Ze wszystkimi miała wiele spraw do omówienia, z zaczynała dyskusję z iście kobiecą bezpośredniością (w Indiach tylko mężczyźni owijają w bawełnę). Ubrana była nowocześnie, to znaczy w tunikę, a nie w kurtę. Jej strój nawiązywał do tradycji jedynie mimochodem, tak jak lubiło to wiele młodych dziewczyn z Indii.

   Zaczęliśmy od zwiedzenia świątyni Jaganatha, położonej tuż obok pałacu miejskiego. Wpierw musieliśmy się wspiąć po rozlewających się bezczelnie w żarze dnia schodach. Zakręciło nam się od tego w głowach, lecz weszliśmy w końcu na górę rampy. Tam trzeba było zdjąć buty, oraz – niestety, nie można było robić zdjęć. Świątynia składała się z kilku pawilonów z charakterystycznymi wieżami. Największy z nich był położony centralnie. Obiegał go między innymi pas ze słoni, detal istotny też w buddyjskiej architekturze Sri Lanki. Niektóre rzeźby było wyraźnie erotyczne, tak jak w Kajuraho. Pokazywanie śmiałej zmysłowości odwoływało się tu do dwóch elementów. Po pierwsze do świątynnych prostytutek, Devadasi, z którymi obcowanie wiernych było obcowaniem z bóstwem, podobnie jak w starożytnym, wyklinanym przez Biblię Babilonie. Po drugie z boską zabawą, lilią, tłumaczącą w świetle hinduistycznej teologii istnienie bogów. Ich stanem była pełnia i zabawa. W wisznuizmie głównymi bawiącymi są zazwyczaj Kriszna, awatar boga Wisznu i jego ukochana – Radha. Z jednej strony zwykła śmiertelniczka, z drugiej symbol wierzącego wobec boga, z trzeciej – przez niektórych – uważana za szakti, podobnie jak bogini Parwati wobec Sziwy. Owa szakti nie zawsze jest dzisiaj łączona z małżonką boga Wisznu, boginią Lakszmi. Być może skłonnym do mistycyzmu wajsznawom zaczął przeszkadzać w przypadku Lakszmi jej popularny kult jako patronki bogactwa. Bardzo łatwo znaleźć przedstawienia ukazujące Lakszmi rozsypującą monety i banknoty rupiowe z wielkiego kosza.

 

 

   Jako, że świątynia była ważna, panowała w niej atmosfera dworca kolejowego. Były bramki do ważniejszych murti (rzeźb bogów z nimi utożsamianych), zestandaryzowane pakiety ofiar, no i oczywiście kolejki. Stojąc w nich podziwialiśmy kunszt średniowiecznych rzeźbiarzy i niebo mieniące się nad masywnymi, archaicznymi w swym wyrazie wieżami. Niektórzy fantaści zauważyli ich podobieństwo do architektury prekolumbijskiej i zaczęli snuć przypuszczenia na temat niezapisanych w historycznych kronikach koneksji pomiędzy tymi odległymi obszarami świata. Tymczasem sposób na budowę indyjskiej wieży pochodzi po prostu z bardzo dawnych czasów i tak jak w przypadku zigguratów, czy piramid, polega na powielaniu poprzedniej kondygnacji muru przy lekkim jej zmniejszeniu. W ten sposób unikamy potrzeby budowy sklepienia zawieszonego na murach, co dla niektórych starożytnych cywilizacji było nieosiągalne. Dopiero cywilizacje rzymska i perska osiągnęły w tym względzie swobodę, a ich rozwiązania powielamy po dziś dzień. Jeśli chodzi o naszą świątynię, to zmniejszające się wykroje, oparte na kształcie ogniska ofiarnego opisanym przez świętą rozprawę geometryczno – architektoniczną – Vastushastrę, zmniejszały się aż do momentu, kiedy można je było nakryć małym walcem. Tego typu ciężka i archaiczna wieża dała sztuce indyjskiej znakomite miejsce do umieszczania tysięcy rzeźb, przypominających zatrzymane w bezczasie kadry jakiegoś plastycznego, kamiennego filmu.

   Wnętrze głównego pawilonu nakryte było, jak to często bywa, niezwykle ciężką, kamienną kopułką, także rozrzeźbioną we wręcz niezwykły sposób. W bocznych pawilonach powielono to rozwiązanie w mniejszej skali. Mitali, jak to czynią Hinduski, ominęła wszystkie wielkie posągi i w galerii słoni i innych stworzeń, z samego tyłu świątyni, znalazła jakiegoś maszkarona, którego kamiennych oczu dotknęła w sposób rytualny, zaś na jej twarzy odmalowała się niezwykła powaga. Po czym się zaśmiała.

   Następnie pojechaliśmy nad inne jezioro. W Udajpurze mamy ich trzy. Przez jakiś czas jechaliśmy motorynką niemal tuż przy powierzchni wody, oddzielał nas od niej tylko skromny, wąski bulwar, na którym nieśmiało kwitły nieliczne sklepiki. Na jeziorze znów majaczyły wyspy z tajemniczymi konstrukcjami, w dali zaś widać było strome wzgórza. Na jedno z nich wjechaliśmy wkrótce. Był to Pratap Singh Memorial, poświęcony owemu legendarnemu radży (czyli po tutejszemu „maharanie”), który pokonał był samego cesarza Akbara i przy okazji bitwy rozciął na pół wraz z koniem jednego z jego generałów. Oczywiście wkrótce po tym zwycięstwie cały Radżasthan stał się na poły lennem, na poły sojusznikiem Mogołów, zaś jego władcy odgrywali czynną rolę w polityce imperium. W jednym z pałaców Udajpuru schronił się na przykład młody Shahjahan, gdy popadł w niełaskę swojego ojca Jahangira, na skutek najpewniej intryg swojego brata Shahriyara. Gdyby nie odważni władcy Udajpuru, być może nie byłoby w Indiach Taj Mahalu i wielu innych pięknych budowli, które ufundował Shahjahan, ewidentnie bardziej utalentowany od Shahriyara.

   Pratap Singh Memorial był wielkim parkiem osadzonym na ruinach potężnej kiedyś i rozległej twierdzy. W nienajlepszym stanie zachowało się trochę jej zabudowań, w tym niezwykłe wieże obserwacyjne, podobne do pagód, i wieży zegarowej z centrum starego miasta. Poza tym park wypełniały pomniki obrazujące świetność radży, zaś wokół nich poczyniono fontanny i liczne kwiatowe ogrody. Poza tymi barwnymi oazami, przyroda parku była półpustynna i niezmiernie dla mnie fascynująca. Czułem się jak w jakiejś baśni, idąc tym wielkim labiryntem, wśród wyschniętych, wijących się jak kobry korzeni. Przede mną dwie młode kobiety w indyjskich strojach dyskutowały żywo. Jedną z owych kobiet była oczywiście Kaja, która też ubiera się w Indiach po indyjsku. Co jakiś czas dochodziliśmy nad urwiska, otoczone murami, lub współczesnymi płotami z różnymi stylizowanymi włóczniami, szpadami i tarczami. Z urwisk otwierały się zapierające dech w piersiach widoki na tę krainę niskich gór i jezior położoną wśród pustyń. Patrzyłem, robiłem zdjęcia, lecz najbardziej ze wszystkiego zachwycały mnie ogołocone przez czas mury, obrośnięte teraz półpustynnymi powojami, które właśnie teraz kwitły, wydając z siebie lśniące pryzmatycznym blaskiem kwiaty. Było oczywiście bardzo upalnie, i w otoczeniu takich widoków czułem się jak w jakimś niezwykłym śnie.

   Jeden z pałaców mieszczących się w tym forcie został dość stanowczo odnowiony i uczyniono w nim małą ekspozycję poświęconą tutejszym władcom, oraz modelom twierdzy, tak jak wyglądała, gdy nie była ruiną. Oczywiście różne są ruiny – w tym wypadku ledwie jakieś parę procent dawnych murów wystawało choć trochę z ziemi. Oglądając modele zadumałem się nad ciągnącymi się na kilkanaście kilometrów murami fortu. Skąd w tym pustynnym kraju brały się środki na tak potężne fortyfikacje i czego broniono? Być może klimat się trochę zmienił, może też handel odgrywał w dawnym Radżasthanie wielką rolę. Wnętrze, ogołocone z detalu architektonicznego, jednakże wciąż pełne lotosowych kolumn, miało w sobie coś nieodparcie secesyjnego. Nic dziwnego, sztuka orientalna zainspirowała w tym okresie naszą bardzo mocno. Poza makietami dawnej twierdzy znaleźliśmy tu powiększone reprodukcje miniatur przedstawiające waleczne czyny Pratapa Singha. Znów rozcinaliśmy z nim jeźdźca wraz z koniem i przystrajali podstępnie rumaki w słoniowe trąby. Znów odprawialiśmy mogolskiego herolda proponującego warunki kapitulacji bez przelewu krwi. Znów gromadziliśmy się w lesie wraz z doradcami, jak czynili to mityczni wojownicy z Mahabharaty. To mauzoleum pamięci narodowej miało dla mnie w sobie coś polskiego. Również radżasthańscy historycy i pisarze starali się sięgać do swoich dziejów ku pokrzepieniu serc, po wielokroć ukazując najbardziej spektakularne okruchy dawnej świetności, prawdziwej, lub domniemanej.

   Na samym szczycie wzgórza znajdowały się ruiny innego pałacu. Długo chodziliśmy wśród jego murów, zamyśleni. Ciekaw byłem, co krąży po głowie Mitali. Czy była gorącą patriotką, czy też zwyczajnie uznała, iż trzeba nam po prostu pokazać to miejsce, bo przecież zwiedzamy Udajpur?

   Park Pratapa Singha był przeogromny i bez możliwości podjeżdżania motorynką naszej przewodniczki nie zdołalibyśmy dotrzeć w wiele miejsc. Choć poruszaliśmy się niekiedy po stromych, kamiennych ścieżkach, czułem się na jej skuterze bezpiecznie. Mitali była za nas bardzo odpowiedzialna, uparła się nawet, by nosić naszą butelkę z wodą. Gdy już powspominaliśmy mężnego Pratapa Singha, który żył w połowie XVI wieku, ruszyliśmy motorynką do nieznanych nam wcześniej, nowych dzielnic Udajpuru. Wyglądały ładnie i czysto, wiele tu było różnych willi,  powstawały też powoli galerie handlowe. Byliśmy głodni, zajechaliśmy zatem z Mitali do małego baru na otwartym powietrzu, położonego w większym kompleksie podobnych instytucji tworzącym plac nakryty płachtami materiału. Właściciel baru był znajomym Mitali i usiłował ją podrywać, na co Hinduska odpowiadała ze śmiechem. Wszyscy wiedzieli, że jest zaręczona, zatem wszystkie wysiłki były na próżno. Zjedliśmy paneer, lecz zupełnie inny niż w Delhi. Towarzyszyły mu chlebki na zakwasie, zupełnie podobne do europejskich bułek. Było to danie w stylu radżasthańskim. Znajomi Mitali pytali nas o nasze życie. Gdy właściciel dowiedział się, że Kaja jest magistrem iberystyki natychmiast to wykorzystał i oznajmił Mitali, iż wygląda jak Hiszpanka. Dziewczyna fuknęła groźnie, ale jeszcze chwilę z nim rozmawiała, zanim wsiedliśmy na nasz pojazd i ruszyliśmy dalej. Wyglądaliśmy malowniczo – za kierownicą siedemnastolatka, za nią Polka w pendżabi, no i ja w turbanie i w rozwianej różowej kurcie (uparłem się na ten kolor, aby udowodnić Kai iż też jest ładny). Myślę, że spowodowaliśmy parę wypadków.

   Następnym naszym przystankiem było Muzeum Etnograficzne. Mitali minęła je na pełnych obrotach silnika motorynki, po czym zmarszczyła brwi i zawróciła swój wehikuł pod prąd, jak to się robi w Indiach. Znaleźliśmy się w ciekawym, modernistycznym budynku. Jego zbiory poświęcone były głównie lokalnym tradycjom dramatycznym, z marionetkami na honorowym miejscu. Jeśli chodzi o lalkarstwo, to w dwóch salach zgromadzono też przykłady z całego świata – głównie z wielu państw Dalekiego Wschodu i Europy. Pinokio prezentował się bardzo dobrze wśród wielkookich radżów i księżniczek. Można też było zobaczyć ludowe i klasyczne instrumenty używane w teatrze. Nie brakowało też masek chhou i przynależących do innych tradycji teatralnych, mniej mi znanych. Za pomocą lalek odtworzono też różne świąteczne tańce, przystrajając kukiełki w ludowe stroje. Mogliśmy je także zobaczyć wyeksponowane w naturalnej, pełno rozmiarowej wersji. W pewnym momencie zaproszono nas na krótki pokaz marionetek, który został brutalnie przerwany wyłączeniem prądu. Po jakiejś godzinie zwiedzania zawezwano nas ponownie. Wpierw ujrzeliśmy marionetkowego zaklinacza węży tańczącego z marionetkową kobrą. Za nimi siedziała widownia złożona z marionetek – radża, generał, minister i rani. Wszyscy drewniani widzowie reagowali żywo na pokaz zaklinacza, a i my byliśmy urzeczeni. Jest coś niezwykłego w teatrze lalek. Gdy ożywają, nawet dla bardzo prostych fabuł, przykuwa to nieodmiennie uwagę, znacznie chyba bardziej, niż żywi aktorzy. Kobra i zaklinacz robili naprawdę niezwykłe rzeczy przy obsesyjnej muzyce na bin, czyli indyjski odpowiednik greckiego aulosa. Z pewnością prawdziwe kobry nie tańczą tak pięknie!

   Po tej niezwykłej parze tancerzy wkroczyła na scenę tancerka w tradycyjnym, radżasthańskim stroju, drewniana oczywiście. Na drewnianej widowni panował prawdziwy entuzjazm, zwłaszcza, gdy pięknie ruszała biodrami do słów miłosnej pieśni. Jedynie księżniczka poczuła się nieco zazdrosna i siedziała nieruchomo. Na ostatni popis mogły sobie pozwolić sobie tylko marionetki. Stanęła (a raczej zawisła) przed nami para tancerzy. Gdy jednak już roztańczyli się na dobre, piękna tancerka obróciła się na drugą stronę i zmieniła płeć! Spowodowało to konsternację drewnianego wąsacza, lecz gdy otarł oczy, znów miał przed sobą prawdziwą piękność. I tańczyli tak dalej, choć co rusz nieszczęsny tancerz gubił kroki i uciekał, gdy jego partnerka zmieniała płeć. Później krążyliśmy jeszcze jakiś czas po muzeum, za którego oknami widać było ładny kamienny amfiteatr, na którym zapewne co jakiś czas prezentowano przedstawione w muzeum tradycje teatralne. Mitali również uległa czarowi marionetek, nie była więc zupełnie znudzona naszym powolnym delektowaniem się wszystkim. W ostatnich salach wyeksponowano ludowe kapliczki z bogami, z drewna, lub ceramicznymi, oraz wiejskie ołtarzyki, bardzo podobne w swoim pomyśle do otwieranych, średniowiecznych ołtarzy szafiastych znanych z Europy.

 

 

   Gdy wyszliśmy z muzeum udaliśmy się na kolację do domu Mitali. Po drodze minęliśmy kilka alej zupełnie wielkomiejskich, ze zwartą i wysoką zabudową. Zdziwiłem się, gdyż Udajpur miał tylko siedemset tysięcy mieszkańców, co w Indiach nie czyni jeszcze wielkiego miasta. Mimo to takich alej na próżno byłoby szukać w prawie dwumilionowej Agrze. Zabudowa była w większości dziewiętnastowieczna, co świadczyło o tym, iż pewna autonomia, jaką udało się ocalić w stosunku do Brytyjczyków Radżputom, sprzyjała rozwojowi ich miast. Jedzenie okazało się pyszne, choć oczywiście dość ostre. Na jednej ze ścian wisiał medal, jak się okazało, Mitali zdobyła go w międzyszkolnych zawodach biegackich. Machnęła na niego ręką, ale chyba ktoś się nim zachwycił, skoro znalazł się w tak eksponowanym miejscu. Poznaliśmy bliżej matkę Mitali, jej babcię i dwunastoletnią siostrę Ayushi, która spoglądała na nas swoimi wielkimi oczami i uśmiechała się.

    Na obiad wkradł się też pandit. Myśleliśmy, że jest spokrewniony z naszymi gospodarzami, więc gdy w pewnym momencie zaskoczył nas prośbą o pożyczenie 500 rupii, zrobiliśmy to chętnie. Jak się później okazało, nasi gospodarze nie mieli z nim wiele wspólnego i bardzo się bali, iż nie odda nam pieniędzy, gdyż uchodził za nieobliczalnego alkoholika. Póki co jednak zapomnieliśmy o tym incydencie i oddaliśmy się miłej rozmowie. Rodzina Mitali naprawdę nas polubiła, i gdy już musieliśmy wracać do hotelu, odprowadzili nas razem przez pogrążone w mroku ulice Udajpuru. Później nie pozostało nam już nic innego, jak tylko zasnąć, bowiem przebyliśmy wiele kilometrów w prażącym słońcu pustynnej części Indii…

 

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dwadzieścia − sześć =