Oględnie mówiąc – nie tylko dyrygenci! Ale zanim wyjaśnię powyższy tytuł, muszę wspomnieć, że trzeciego dnia 57 edycji Wratislavii Cantans (11.09.22) wszyscy moi znajomi wspominali z wyraźnym zachwytem występ ukraińskiego chóru Dumka. Słuchałem całkowicie się z nimi zgadzając, choć myślałem sobie też, że chyba trzeba było wojny, aby w pełni się skupić na niezwykłym świecie muzyki ukraińskiej. Przecież ukraiński chór jest stałym uczestnikiem Wratislavii, słyszeliśmy go już nie raz, a mimo niekwestionowanej zgody co do znakomitego wykonawstwa chóru nie wszyscy z nas poświęcali należytą uwagę prezentowanym utworom. A są one nad wyraz ciekawe i z pewnością zasługują na większą sławę w świecie muzyki klasycznej. Tego roku szczególnie urzekła mnie świeżość, energia i nie banalność dzieł wykorzystujących inspiracje muzyką tradycyjną i ludową, w tym tych nawiązujących do rzeczywistych dumek.
Jednakże 57 Wratislavia nie zostawi nas jedynie z wrażeniami jakie wywołał ukraiński chór. Już następnego dnia doszły do nich nowe wrażenia, po części oczekiwane, po części, przynajmniej dla mnie, zupełnie nowe. Dziś, czwartego dnia Wratislavii czekamy na Gardinera w Mszy Uroczystej Beethovena, będzie zatem (tu bez żadnych zaskoczeń) arcywykonanie arcydzieła. Ale trzeci dzień festiwalu, wciśnięty w tak dostojne ramy, nie miał się czego wstydzić. W niedzielę odbyły się dwa koncerty i oba były rewelacyjne.
Wrażeń związanych z pierwszym z nich spodziewałem się. Nie od dziś mam przyjemność słuchać koncertów i płyt kierownika artystycznego festiwalu, wielkiego wykonawcy muzyki baroku, klasycyzmu i renesansu, Giovanniego Antoniniego. Tym razem programator całej Wratislavii, jak to się dziwacznie mówi składając hołd epoce komputerów w której żyjemy, przedstawił program zatytułowany Il Viaggio dei Bassano, co oznacza po naszemu „Podróż Bassana”. Bassano był to znaczący ród muzyków z Veneto, którym część badaczy przypisuje żydowskie korzenie. Być może w związku z tą afiliacją koncert Il Giardino Armonico odbył się w Synagodze pod Białym Bocianem, arcydziele architektury neoklasycyzmu, które zaprojektował w pierwszej połowie XIX wieku Langhans Młodszy, wielki architekt związany głównie z Wrocławiem i Dolnym Śląskiem, syn Langhansa Starszego słynnego między innymi dzięki Bramie Brandenburskiej w Berlinie. W programie chodziło o to, że Bassano wyemigrowali do Anglii, przenosząc swój wenecki świat do nie mniej muzycznie ciekawego renesansowego i wczesnobarokowego świata Albionu. Program zawierał zatem dzieła renesansu popularne w Anglii i w Wenecji, grywane i słuchane zapewne przez samych Bassano, jak i dwie kompozycje samych Bassano, których dzieła nie miały wiele szczęścia w zetknięciu się z miażdżącym historię i archiwa czasem.
Był zatem (jakże by inaczej?) des Prez, Anglię reprezentował przede wszystkim znakomity William Brade, był za rzadko wykonywany Alexander Agricola, z najpóźniejszych twórców usłyszeliśmy po utworze Samuela Scheidta i Tarquinia Meruli. Było też wielu innych twórców, jak to zazwyczaj bywa, gdy gros programu zajmują stosunkowo krótkie instrumentalne dzieła renesansu, manieryzmu i wczesnego baroku.
Idąc na koncert zastanawiałem się, czy będzie powtórka z chtonicznego szaleństwa, jakie charakteryzowało koncert Antoniniego zatytułowany „La Morte della Ragione” czyli „Śmierć Rozumu”. Ów koncert spotkał się z rozbieżnymi ocenami ze strony krytyków. Jedna, bardzo znana i ogromnie również przeze mnie ceniona krytyczka po prostu wyszła, nie kryjąc oburzenia. Ja z kolei byłem zachwycony wybitną wirtuozerią improwizującego Antoniniego i innych wirtuozów z Il Giardino Armonico, jedynym zastrzeżeniem z mojej strony było niepotrzebne sięganie po estetykę jazzową w kilku improwizacjach, ale i tak nabyłem pięknie wydaną płytę ze „Śmiercią Rozumu” i słucham jej często, zachwycony świeżością i kunsztem genialnych „barokowców”.
Podróż Bassana okazała się być programem bardziej finezyjnym i poetyckim, choć w drugiej części koncertu nie zabrakło kilku szaleństw związanych ze szkockim tańcem Brade’a, w którym kornety i dulcjany zabrzmiały jak australijskie dirdżeridu (pisownia własna), zaś całość zapachniała owcami i haggisem. Były też ptasie motywy autorstwa, ponownie Brade’a i Jacoba van Eycka, bardzo elokwentne, ja zaś cieszyłem się, że któryś z moich kotów nie wcisnął się do mojej torby przed koncertem, bo byłaby draka.
Poza tym było poetycko i bardzo stylowo. Tym razem improwizacje nie zawierały ani grama jazzu i były przez to ciekawsze, mądrzejsze i bardziej ambitne. To było odkrywanie na nowo renesansowych, instrumentalnych miniatur, które moim zdaniem mają ogromną wartość artystyczną, często niedocenianą, gdyż jesteśmy przyzwyczajeni do bardziej „rozlazłych” utworów, zaś taniec kojarzy nam się albo z parafrazą, albo z muzyką wyraźnie lżejszą, nawet jeśli jest to symfonika baletowa, a nie disco czy trance. Tu dodam, że jazzowe improwizowanie muzyki dawnej można różnie oceniać, jednak warto pamiętać, że równie dobrze można by ją grać w stylu disco czy techno. Jazz nie ma nic wspólnego z Monteverdim czy Palestriną, nawet jeśli „u Bacha są synkopy”. Przypadek. Zdarzają się przypadki w sztuce. Wielcy twórcy z przeszłości zapewne zasnęliby na wielu współczesnych koncertach jazzowych, bo przecież byli odkrywcami, a nie dźwiękowymi biurokratami klepiącymi na okrągło jakiś „jedynie słuszny” kanon improwizacji.
Na koncercie zachwycił mnie oczywiście Giovanni Antonini, prowadzący zespół i jednocześnie co rusz sięgający po któryś z instrumentów dętych umieszczonych obok niego na odrębnym stoliku. Były to nie tylko flety, ale jednak głównie one, z naciskiem na flety podłużne, choć na poprzecznych wirtuoz robił nie mniejsze wrażenie. Nie ulega wątpliwości, że Giovanni Antonini jest jednym z największych flecistów naszych czasów. Jest też wytrwanych improwizatorem, pełnym wyobraźni i inwencji. Obok rzeczy oczywistych, profiluje też dźwięk w bardzo subtelny sposób, zataczając koła korpusami fletów, odpowiednio w nie uderzając etc. Te efekty słychać głównie na nagraniach i z bardzo bliska, ale warto pamiętać, że Antonini robi jeszcze więcej niż możemy usłyszeć to z piątego czy ósmego rzędu w tej czy innej sali. Dopóki nie zostanie wydana płyta, owe efekty będą mogli podziwiać widzowie telewizji Mezzo, która obok Polskiego Radia 2, transmitowała ten koncert. Ogólnie cały zespół grał wybitnie, a składał się tym razem tylko z dęciaków i pozytywu organowego. O każdym członku zespołu powinienem napisać peany zamieniające tę recenzję w obszerny tomik, ale jako, że mam jeszcze następny koncert do opisania w tej recenzji, wspomnę przede wszystkim grającą na puzonie Emily White. Jeśli ktoś z was wątpił, że puzon jest równie szybkim i lekkim instrumentem jak flet sopranowy, to niech posłucha Emily White. To, co ta artystka wyczyniała z tak trudnym do grania szybkich pasaży instrumentem jest w zasadzie niemożliwe, niewyobrażalne.
Krótko mówiąc – „Podróż Bassano” połączyła mądrą i odkrywczą improwizację (jazz free!), wybitną wirtuozerię, elegancję i subtelność w jedną, zaczarowaną całość. Czekamy na płytę! To w ogóle niezwykłe, że Antonini obecnie łączy kongenialne wykonawstwo muzyki z XVI wieku ze swoim cyklem Haydnowskim, gdzie też pokazuje arcydzieła klasycyzmu w najdoskonalszy w dziejach fonografii sposób.
Idąc na wieczorny koncert spodziewałem się osłabienia rozbuchanych wirtuozerią Il Giardino Armonico emocji. Nic z tego! Było równie wspaniale, choć przenieśliśmy się do zupełnie innego świata. Tym razem był to świat połowy XX wieku, oraz dwa ważne dla tego okresu utwory – „Metamorfozy” Ryszarda Straussa i tragedia liryczna „Le voix humane” Francisa Poulenca. Wykonawcami byli LUDWIG Orchestra oraz dyrygująca nią i śpiewająca (sic!) Barbara Hannigan. Przyznam ze wstydem, że nie znałem wcześniej tych wykonawców, których sława rosła ostatnio w czasach covidowych. Jednak już wchodząc do NFM zobaczyłem stragan księgarni Niskie Łąki z kilkoma płytami tychże wykonawców wydanymi przez Alphę. A Alpha ma doskonały gust, to wydawnictwo prawie nie popełnia błędów. Widząc kilka płyt ze znakomitym i intrygującym repertuarem przeszedłem mimo nich, bo przecież byłem niedawno na Bali, gdzie zaopatrzyliśmy się wraz z małżonką w pokaźną liczbę fonogramów prezentujących różne szkoły gamelanowej muzyki balijskiej (na której w dużej mierze opiera się amerykańska minimal music), czyli Singaraja, Kerangasem, Gianiar etc. Więc już żadnych płyt w tym miesiącu – obiecaliśmy sobie z żoną, zwłaszcza, że jedna płyta Alphy kosztuje obecnie cztery płyty indonezyjskie. Oczywiście wychodząc niosłem w dłoniach La Passione z LUDWIGIEM i Hannigan, bo inaczej się po prostu nie dało. Do wyboru akurat tej płyty przyciągnęły mnie utwory Nono i Griseya. Dziś dość ciężko mi się pisze recenzję, bo nie mogę się od niej oderwać, leci już trzeci raz… Dodam na wszelki wypadek (żeby nie było!) że płytę Dumki posiadam już od dwóch dekad co najmniej, zaś pierwsze fonogramy Antoniniego nabyłem jeszcze wcześniej (ale już na CD, nie na winylu).
Dobrze. Więc usiadłem na sali NFM i znalazłem się w sytuacji, której poważny krytyk muzyczny powinien się wstydzić. Otóż nie miałem pojęcia, co się stanie. Z książeczki dowiedziałem się, że artyści są z Holandii, że tworzą swoisty kolektyw, że lubią eksperymentować, że zamieniają swoje koncerty w interaktywne spektakle i że zajmują się badaniem wpływu dźwięków na ludzki mózg. To ostatnie wydało mi się ogromnie ciekawe, bo przecież sam fascynuję się estetyką ewolucyjną, co ma swój wyraz we współorganizowanych również przeze mnie (wraz z zespołem przyjaciół z UWr i stowarzyszenia PSR) Dniach Darwina.
Na Metamorfozach Straussa nie działo się jednak nic zaskakującego. Za muzykami był wprawdzie wielki ekran, ale pozostawał pusty, czekając z pewnością na monodramę Poulenca. Pierwsze dźwięki wiolonczel i altówek przypomniały mi, że to właśnie z Holandii wiedzie się zespół symfoniczny uznawany powszechnie za najlepszy na świecie. Brzmienie orkiestry, w tym momencie w składzie kameralnym, było niezrównane. Lekkie, przejrzyste, finezyjne, absolutnie dokładne, z nakładającymi się fakturami smyczkowania niczym w najlepszych grafikach Rubensa. Nietypowy był co najwyżej styl dyrygowania Hannigan, przypominający taniec, bardzo estetyczny i ekspresyjny. Nie zmienia to faktu, że Metamorfozy brzmiały rewelacyjnie, intrygując jeszcze bardziej niż zwykle, bo to jednak bardzo zagadkowy utwór.
Le voix humaine Poulenca to obecnie jeden z najbardziej znanych jego utworów. Nad większością dzieł francuskiego twórcy ciąży klątwa „dobranockowa”. Francuski neoklasycyzm chcąc być utylitarnym i celowo realistycznie przyziemnym (choć to nie zawsze) starał się zaprzeczyć mistycyzmowi czy metafizyczności muzyki, z której w oczach Francuzów słynęli głównie Niemcy, czyli „brutalni Teutoni”. No i udało się. Poza nielicznymi działami mamy zatem do czynienia z muzyką znakomicie napisaną i niejako programowo nudną. W Le voix humaine pomaga znakomity pomysł sceniczny – oto oszalała z samotności kobieta stara się utrzymać telefoniczną więź z opuszczającym ją nieodwołalnie mężczyzną. W interpretacji kanadyjskiej śpiewaczki i holenderskiego LUDWIGA nie mieliśmy jednak słuchawki telefonu. Był tylko wielki ekran za orkiestrą ukazujący śpiewającą, dyrygującą i znakomicie aktorsko grającą wykonawczynię. Nie wiem w ogóle jak można robić cztery rzeczy na raz – dyrygować, śpiewać, grać aktorsko, grać choreograficznie w tak pełny i doskonały sposób. Ale dzięki nieziemskim umiejętnościom wielkiej wykonawczyni wrażenie osamotnienia przedstawianej przez Poulenca bohaterki się spotęgowało. Nie sądzę, że może w ogóle zaistnieć lepsza interpretacja tego utworu. W tym wydaniu okazał się zapierającym dech w piersiach arcydziełem, choć oczywiście, w doskonale przemyślanej warstwie muzycznej słychać było tę nieskończoną rutynę galijskiego neoklasycyzmu. Ale w tym wykonaniu było to nie istotne. Cały przekaz był wyjątkowo mocny. Wielkie brawa należą się też Clemensowi Malinowskiemu, którego wideo tworzone na żywo wymagało niezwykłych umiejętności. Zbliżenia, wykorzystanie ruchu dłoni, nakładających się obrazów. To wszystko było po prostu wirtuozerskie. Po raz pierwszy spotkałem się z tak znakomicie zrealizowanym przetwarzaniem obrazu uchwyconego na żywo i stanowiącego część koncertu.
Powinienem teraz napisać więcej o LUDWIG Orchestra, ale zostawię to na kolejne z nimi spotkanie. Teraz już nadrobiłem zaległości, wiem, kim są owi Holendrzy. Teraz wybaczcie, muszę się skupić na Griseyu w ich i Hannigan wykonaniu…