Gdy odbierałem akredytacje dziennikarskie na 34 czwartą już odsłonę festiwalu Musica Polonica Nova uśmiechałem się szeroko. To nie sztuka bowiem słuchać bez przerwy tych samych utworów Beethovena, Mozarta czy Brahmsa. Tak, byli wielcy, jak i wielu innych – Schubert, Monteverdi, Machaut, Liszt, Chopin. Lista kompozytorów, po których sięga statystyczny meloman liczy co najmniej pięćdziesiąt nazwisk ludzi genialnych i bardzo utalentowanych. Niektórzy, podobnie jak ja, mają najpewniej też trochę mniej znanych kompozytorów na swojej liście – ja mam choćby Coplanda, Vaughana Williamsa, Respighiego, Tavernera, Luigiego Nono i długo by mnożyć. W naszym muzeum wyobraźni pojawiają się różne wielkie i zdolne postaci mistrzów sztuki dźwięku, jaką jest muzyka. Jednak nie zawsze mamy okazję poznawać muzykę tworzoną na gorąco, świeże dzieła wyszłe dopiero co z rąk kompozytorów. Musica Polonica Nova, podobnie jak Warszawska Jesień, daje nam taką szansę. Wiadomo też, że gdybyśmy zatrzymali się w dowolnym roku istnienia naszej nowożytnej cywilizacji i poszli na koncert z nowościami, obok arcydzieł usłyszelibyśmy dzieła średnie i też te słabe. Byłyby lata dobre i słabe.
Gdy więc przeczytałem, że mottem tej odsłony Musica Polonica Nova jest „popkultura i subkultura” złapałem się za głowę. Pomyślałem od razu o tym, że będzie to słaby rok. Wciąż jeszcze mam w sobie wspomnienie jednego z koncertów bratniego festiwalu Musica Electronica Nova, gdzie punktem przewodnim była elektroniczna estetyka lo-fi, z całym jej jazgotem i bazarową barwnością pikselozy (były też animacje obok muzyki). O ile ja wyszedłem z koncertu raczej rozczarowany, zwłaszcza przez kontrast z muzyką poetyckich gigantów muzyki elektronicznej i elektroakustycznej, o tyle krytycy i publicyści w pismach branżowych rozpływali się w zachwytach. W sumie się nie dziwię. Rasowe pisanie o muzyce nowej ma w sobie wiele z postmodernistycznych traktatów, które starają się być same w sobie dziełami sztuki. Czasem to się im udaje, niezależnie od materii wyjściowej! Można wręcz pomyśleć, że słabe i napuszone koncepcje koncertów wręcz sprzyjają (post)sztuce tworzonej przez krytyków i analityków muzyki nowej. O pięknej i pełnej inwencji muzyce współczesnych duchowych braci Mozarta czy Cherubiniego jakoś trudniej pisać. Ilość ideowych detali w muzyce samej dla siebie jest mniejsza. Czasem dzieło przypomina doskonały diament i nie potrzebuje żadnych słów, a każde napisane o sobie słowo swoim muzycznych lśnieniem spycha do roli nędznego echa. A kto chce pisać nędzne echa?!
Ale ja dzisiaj będę musiał wcielić się w rolę nędznego echa. W otwierającą MPN 34 środę usłyszałem kilka naprawdę znakomitych utworów, zupełnie wbrew moim obawom dotyczącym lo-fi (celowa niska jakość) i popkultury. Okazuje się bowiem, że idea festiwalu bardziej skupia się chyba na twórczej wolności niż konieczności naśladowania piątych popłuczyn po postbeethovenowskim postromantyzmie jakimi są najlepsze popowe piosenki. Ale żeby nie było, gdy skończy się Bach z Vikingurem Olafssonem, który teraz wiruje w moim cyfrowym magnetofonie, puszczę dwa albumy które otrzymałem od kogoś w dzieciństwie – coś Madonny i coś Bowiego. Nie jest to do końca lo-fi, to utalentowani muzycy, bywa naprawdę znacznie, znacznie gorzej…
Każdy dzień Musica Polonica Nova ma być poprzedzony krótkim łódzko – wrocławskim koncertem, który jest dostępny dla każdego posiadacza biletu na choćby jeden innych koncert MNP. No ale wiadomo. Jak coś jest za darmo, spodziewamy się jakiejś instalacji, którą można zobaczyć w jakimś innym momencie, choćby w przerwie między innymi koncertami. Ja jednak poszedłem na pierwsze ogniwo cyklu 71/42 (od numerów kierunkowych Wrocławia i Łodzi) i było świetnie. Usłyszeliśmy dwa utwory – Cezarego Duchnowskiego Parallels na perkusję, fortepian, wiolonczelę i elektronikę (2014) oraz Marty Śniady Lumen na orkiestrę kameralną (2016). Grali członkowie grupy SoundCheck – New Music Ensemble (AMUZ Łódź) pod dyrekcją Macieja Koczura będącego kuratorem projektu 71/42. Pamiętacie, co pisałem przed chwilą o postmodernizmie krytyków? Stąd takie artystowskie tytuły jak 71/42.
Ale tytuł jak tytuł. Oba utwory korespondowały ze sobą. Z pewnej przyjętej poprzez określony kompozytorski język struktury dźwiękowej w obu z nich wyłaniała się stopniowa kulminacja, masywna, noisowa, epicka i imponująca. O ile początkowe stuki i szmery Duchnowskiego były przez moment dla mnie nieco bezbarwne, o tyle szybko zaczęło się tak lubiane przeze mnie „wędrowanie przestrzeni”, które pierwszy raz zjawiło się chyba w muzyce Stockhausena, i było już świetnie, znakomicie i jeszcze lepiej. Z kolei Lumen od początku był dla mnie intrygujący, pełen mocy i blasku. Wspaniałe dzieło! Muszę to mieć na płycie i wam też gorąco polecam.
Później weszliśmy do Sali Czarnej. 71/42 było przed nią, foyer -3, monumentalnym podziemym dziedzińcu, który przez swoje proporcje kojarzy mi się z architekturą starożytnego Egiptu i jest piękny. Z niego prowadzą drzwi do dwóch sal – Czarnej i Czerwonej.
W niej usłyszeliśmy następujący program:
Michał Ossowski PACHINKO zza drzwi na kwintet dęty (2024)*
Nikolet Burzyńska Wieniec dębowy na kwintet dęty (2017) [18′]
Alina Błońska Ptaki ciszy na kwintet dęty (2023/2024)*
Paul Preusser 5[+1] – trzy utwory na kwintet dęty z improwizującą trąbką (2018)
Gwiazdki to oczywiście prawykonania, coś, na co cieszyłem się już od roku!
Wykonawcami byli:
LutosAir Quintet:
Jan Krzeszowiec – flet
Mateusz Żurawski – obój
Maciej Dobosz – klarnet
Alicja Kieruzalska – fagot
Mateusz Feliński – róg
Piotr Damasiewicz – trąbka
Pachinko zza drzwi, czyli japońska gra automatowa słyszana z innej przestrzeni. Michał Ossowski najwyraźniej wyczuł, że po raz pierwszy w żuciu wybieram się do Japonii, aby trochę pozwiedzać i oczywiście kupić trochę legendarnych japońskich nagrań. A tak bardziej na poważnie utwór był intrygujący. Zbudowany był ze wznoszących się, kipiących jakby motywów, co przydawało jego fakturze niezwykłą ekspresję i oryginalność.
Z kolej Wieniec dębowy na kwintet dęty Nikolet Burzyńskiej był jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie tego dnia usłyszałem. Miał w sobie jakieś lekko wyczuwalne ślady impresjonizmu i Święta Wiosny Strawińskiego. Czasem czuję się nie fair pisząc tak o nowych dziełach. Nie chciałbym jednak, aby kompozytorka myślała, że posądzam ją o łatwe cytaty czy inspiracje. Piszę tylko o smaku moich wrażeń, odnoszę się do tego co ja i zapewne czytelnik znamy dobrze. Utwór był świeży i oryginalny i tak jak już napisałem, świetny. „Muzyka Wieńca dębowego rodzi się (…) na styku szlachetności drzew i szlachetności człowieka” – wyjaśniała zamysł stojący za prawykonanym w 2017 roku dziełem artystka. Stąd może moje wrażenie obrazów, ulotnych i pełnych poezji.
Ptaki Ciszy Aliny Błońskiej miały początkowo nieco podobny charakter do utworu Burzyńskiej i ciekawie, choć też na pewno przypadkowo, z nim korespondowały. Później muzyczna opowieść poszła w inną stronę i zaowocowała niezwykłym obrazem, trudnym do określenia, przypominającym odległe sylwetki ptaków ginących w błękicie.
I wreszcie rozbudowany, wielowymiarowy łańcuch trzech utworów Preussera. Świetny był tu kontrast znakomitej, samotnej trąbki i gęstego, płonącego inwencją kwintetu dętego. Na nominowanej do Fryderyka płycie 5 [+2] LutosAir nagrał to dzieło z nowojorskim jazzmanem Natem Wooleyem. Lecz Damasiewicz grał je fantastycznie, magnedertycznie. Dawno już nie słyszełem tak wspaniałej improwizującej trąbki. A płytę trzeba nabyć, ciekaw jestem co powiedział Wooley na swoim instrumencie. I mówię to ja, osobnik słuchający klasyki europejskiej i indyjskiej, bardzo wobec jazzu nieufny…