Krugman, amerykański liberał, keynesowski ekonomista (noblista zresztą), uważa, że rządy USA i państw UE nie potrafią dać sobie rady z kryzysem, bo źle go zdiagnozowali, a dodatkowo odbił im skrajnie leseferystyczny fioł. Krugman w lutym 2012 roku przypomina słowa Keynesa, iż dyscyplina budżetowa jest dobra tylko w czasie boomu, zaś w czasie kryzysu zakupy i inwestycje państwa powinny równoważyć strach prywatnego sektora przed inwestycją i stratą (s. 9). Keynesiści jak Ben Bernanke (szef Fed), czynią dobrze, ale zbyt mało, zaś Friedmannowcy libertariańscy tylko przeszkadzają i straszą. Krugman uważa, że przeczekiwanie kryzysu, jakie doradzają Friedmannowcy jest błędne, ponieważ kryzys i bezrobocie powodują psychiczny marazm społeczny (s. 14). Zwłaszcza deprymuje to tych , którzy dopiero wchodzą na rynek pracy. Gospodarka nie odbiła do góry jak w 1979 i 1982, lecz stanęła. Boom nie nastąpił, choć spodziewano się tego w 2009 roku. Krugman walczy z ekonomistami bojącymi się krótkoterminowych działań rządu (s. 22), tymi, którzy zwalają winę za niski poziom inwestycji na „socjalizm” Waszyngtonu, choć wynika on z oszczędności konsumentów i państwa, więc nie ma co inwestować, bo firma nie zarabia na oszczędnych (s. 23), w UE jest lepiej z jednej strony, bo państwo socjalne łagodzi niedostatek, ale też gorzej, bo nie ma tam Banku Federalnego (Fedu), który mógłby wspomóc pieniędzmi (s. 25).
Krugman P., Zakończcie ten kryzys!, przeł. Magda Witkowska, Helion Gliwice 2013.
Bardzo trafnie analizuje Krugman, politykę oszczędności realizowaną przez Wolfganga Schaeuble i polityków europejskich, której domaga się też GOP w USA, jako dyskurs konserwatywnej kary za grzechy (s. 31) rozpasania i rozrzutności. Rządy i obywatele wydają za mało, z przecież zysk jednego pochodzi z zakupu drugiego. Brian Riedl (konserwatysta z Heritage Fundation) twierdzi, że rząd nie może generować zysków (s. 33), choć historia dowodzi, iż jak najbardziej może. Jednostka może oszczędzać, ale nie może tego robić cały świat dowodzi Krugman. Dodruk pieniędzy i obniżanie stóp procentowych (bo już są bardzo niskie) nic nie da w obecnej sytuacji, tylko zakupy państwa mogą zrównoważyć strach konsumentów i inwestorów prywatnych. Wydatki kreują popyt nieważne co kupujemy, w 1941 roku były to czołgi. W 1935 Evan Clague zwalał winę na nieelastyczną siłę roboczą, podobne głosy i dziś słychać (s. 42).
Cytowany przez Krugmana, Hyman Minsky, uważał, że kredyty są dobre dla gospodarki, ale w którymś momencie run nawet na jeden bank mogą wywołać falę braku zaufania, i z tym mamy teraz do czynienia (s. 56-57). Po kryzysie lat 30, wprowadzono w USA pewne regulacje antykryzysowe i antyspekulacyjne, lecz za Reagana w latach 80. Zaczęto je likwidować, na fali deregulacji wszystkiego (już Carter zderegulował transport lotniczy, i dobrze, ale z bankami to już inaczej…). Administracje Reagana i Clintona obniżyły wymagania prawne wobec kredytodawców (s. 70). Do tego doszły quasi banki (shadow banking, systemy kont) jak Lehman Brothers, które nigdy nie miały takich ograniczeń i pożyczały każdemu. Od lat 80. Zaczęła się rozjeżdżać przepaść między bogaczami i biednymi. Piketty i Saez mieli kłopoty, że w ogóle zabrali się za badanie tego problemu, dowiedli, że w dochodach menagerów nie liczą się umiejętności lecz tolerancja vs zawiść pracowników (s. 87). Podobnie uważa Lucian Bebchuck. W 1999 roku senator Phil Gramm (Teksas yee-haw!) umożliwił stworzenie Citigroup, przez neutralizację ustawy o zakazie łączenia działalności inwestycyjnej z ubezpieczeniową (s. 92). „Towarzystwo z Davos” kusi ekonomistów stanowiskami, by zaprzeczali temu wszystkiemu, tak jak kiedyś przodkowie towarzystwa przekabaciło H.L. Menckena z New Deal na leseferyzm.
Keynes uważał swoją doktrynę walki z kryzysami za „umiarkowanie konserwatywną w skutkach” (s. 99), a mimo to od początku zwalczano ją jako „socjalistyczną” (np. robił to William Buckley), i nadal się ja zwalcza. W latach 60 Keynesiści byli górą, potem Friedmann przypisał najwyżej kuracje monetarną i antydeficytową (nieskuteczną jak widzimy, bo wdraża ją UE), inną państwu odradzał. Jego następcy poszli jeszcze dalej. Alan Greenspan i Eugene Fama nie widzą co robić z kryzysem, ale nadal zwalczają keynesizm (umiarkowanym keynesistą jest np. Larry Summers, doradca Obamy). Słonowodni ekonomiści z NY i Kaliforni są zbyt nieśmiali, wobec zmasowanych ataków konserwatywnych ekonomistów słodkowodnych (s. 109). Obamowski recovery act (ARRA) nie zadziałał bo był zbyt skromnie skrojony, a drugiej szansy już waszyngtońscy keynesiści nie dostali. 787 $ wyglądało na kwotę wysoką, ale wobec gospodarki USA wartej 15 bilionów, było to zbyt mało, zresztą wiele z tej sumy zjadł podatek, zasiłki i służba zdrowia, a to co najważniejsze – inwestycje państwa (budowy dróg, mostów, naprawy itd.) było ułamkiem, niezdolnym wykreować popytu (s. 124). W 1994 Szwecja wyszła z zapaści, bo mogła eksportować do krajów nie objętych kryzysem, USA AD 2008 tak fajnie nie miały, bo kryzys globalny, mimo to odkurzenie planów Keynesa wywołuje opory (s. 125). Krugman z Josephem Stieglitzem pisali o tym, że ARRA nie wystarczy, już na etapie przygotowań. Dziwi Krugmana czemu ARRA była przygotowywana tylko na 2 lata.
Dyskurs kary i odkupienia konserwy po obu stronach oceanu, widać też w straszeniu deficytem, choć deficyt nie jest czymś groźnym dla rozwiniętej gospodarki, uważa Krugman, w czasach kryzysu deficyt w ogóle nie jest już problemem, zadłużenie nie bez kozery mierzy się w stosunku do PKB. Posiadanie własnej waluty pozwala korygować deficyt (co wyjaśnia problemy Grecji, Irlandii czy Hiszpanii, przy dość dobrej kondycji Szwecji, Islandii, a nawet Danii która nie przyjęła euro, ale powiązała je z kursem euro, niemniej jednak walutę ma własną). Deficyt ma tą właściwość, że znika w czasach prosperity lub wytraca się przez anulowanie przestarzałych umów, pobodnie z inflacją, mimo to np. Niemcy bardzo boją się powtórki z Republiki Weimarskiej i NSDAP, stąd religijnie zalecają oszczędność (s. 170). Konserwatyści tacy jak Niall Ferguson wietrzą domniemane spiski w amerykańskim biurze statystyk, które rzekomo zaniżają wartość inflacji (s. 163). W Europie mniej jest teorii spiskowych, ale niemiecki i francuski strach robi tyle samo szkód. Krugman jest zwolennikiem euro, lecz uważa, że UE nie ma jak pomagać eurozonie ekonomicznie, bo za walutą nie poszły żadne zobowiązania. Sztywny kurs euro, powoduje, że pensje w Hiszpanii są za wysokie, co odbiera im pracę na rzecz Niemiec. Gdyby nadal istniało peso, można by je odrobinę zdewaluować i nikt by nic nie zauważył, a tak nikt nie da sobie zmniejszyć NOMINALNEJ wysokości pensji, tak więc Hiszpania musi przejść bolesną fazę bezrobocia, by pensje spadły (s. 172-175, 182-183). Sztywne łączenia kursów różnych walut bywa katastrofa jeśli te narody mało handlują (casus Argentyny i USA), UE jednak handluje głównie na rynku wewnętrznym, jednak niskie uprawnienia EBC powodują paraliż. Najgorzej było za prezesury Jeana Tricheta, Mario Draghi wprowadził pomocowe kredyty z zastawem euroobligacji, ale zależność Hiszpanii, Grecji i Portugalii od dobrej woli Francuzów i Niemców nie pozwala wyzyskać tego rozwiązania, choć uniknięto groźby runu na banki (s. 188). OECD wiedzie prym w straszeniu inflacją i deficytem, MFW trzyma stronę keynsistów, spór trwa w najlepsze. OECD i monetaryści wieszczyli upadek rynku w USA po obniżeniu ratingów z AAA na niższe w 2011, a okazało się, że rynek nawet nie drgnął (s. 196), bajki o zaufaniu skutkujące oszczędnościami nie sprawdzają się, a tym krajom, które biorą je na serio jak UK rządu Camerona – szkodzą, inwestorzy nie widza i tak powodu do zaufania.
Likwidacjoniści (Schumpeter), ricardianie (uczniowie Davida Ricardo), monetaryści (Friedmann) i inni leseferyści w ogóle nie wierzą by mógł zaistnieć problem zbyt niskiego popytu, więc węszą problem wszędzie tylko nie tam gdzie trzeba (s. 207).. Stąd torpedują nieśmiałe próby liberałów-keynesistów, pobudzenia popytu. Wierzą też, że rynek jest racjonalny, choć rynek (banki, agencje ratingowe, inwestorzy) to zwykli ludzie, ulegający panice i trendom Krugman nawołuje swoja stronę sporu do wykazania więcej „rooseveltowskiego entuzjazmu” (s. 244). Zresztą w racjonalność konsumencką i obywatelską, też konserwatyści wierzą, choć żyją z irracjonalizmu (PN). Krugman dowodzi, że za cenę niewielkiego powiększenia deficytu, można by wreszcie pobudzić rynek (10 razy większą sumą niż przeznaczyli na to Larry Summers i Obama), a wtedy deficyt straciłby znaczenie. Nie musimy tak cierpieć, bo rozwiązanie jest w zasięgu ręki, uważa Krugman i brzmi to przekonująco. Trzeba jednak najpierw zwalczyć keynesofobię i konserwatywne strachy na lachy.
Bardzo ciekawie kojarzy Krugman konserwatywne strachy z ostrożnym monetaryzmem i antykeynesizmem, zauważa bowiem chrześcijańsko-konserwatywną, mityczną logikę grzechu i odkupienia, jaka dominuje w konserwatyzmie politycznym i konserwatyzmie ekonomicznym. Przypomina mi to jak Michael Schmidt-Salomon demaskował ten prymitywny dyskurs kary i winy w prawodawstwie krajów, które nie wierzą w socjalizację, wierzą natomiast w bóstwa. Przypominają mi się także słowa Roosevelta z grudnia 1941 roku: „nie powinniśmy czuć strachu, jedyne czego się musimy obawiać jest sam strach”. Strach jest bowiem złym doradcą. Ekonomia nie słucha się moralności chrześcijańskiej czy innej. Model Keynesa już raz zadziałał, pewnie zadziałby i dziś, ale trzeba działać na chłodno, zwłaszcza że obecny kryzys nie umywa się do tego z 1929 roku.
Trzeba poczytać Krugmana. Sam rozpocząłem pisać tekst naukowy do prestiżowego czasopisma poświęconego ekonomii politycznej; konstruuję teorię pokazującą,że ani Hayek, Friedman ani Keynes nie mieli racji (tzn. więcej miał Keynes). Problemem dotychczasowego paradygmatu ekonomii jest bazowanie wyłacznie na procesach generowania wartości dodanej. I rzeczywiscie tak było niemal do poczatków XX wieku; ale potem w gospodarce nauczyliśmy się wytwarzać anty-wartość dodaną. Obecny kryzys jest efektem właśnie generowania anty-wartości dodanej. W miarę wzrostu PKB per capita (przy dużych wartosciach) następuje proces generowania anty-PKB per capita (czyli anty-wartosci dodanej na głowę). Im wiięcej tej anty-wartosci, tym mniejsza konsumpcja dóbr i usług; a także mniejszy wzrost inwestycji. takim wzorcowym przykładem anty-wartosci jest niespłacalny dług; inne to aktywa (inwestycje, które przynosza w relatywnie długim terminie straty; po prostu tanieją; np. papiery wartosciowe – np. akcje firm naftowych Krauzego; czy za niedługo złoto – kiedy wejdzie w długotrwały okres tanienia). Problemem jest wiec w chwili obecnej oddłuzenie społeczeństw; uważam,że dodruk kasy przez ECB powinien nie iść na wykup trefnych papierów od banków, ale powinien być proporcjonalnie w europie przeznaczony na spłaty zadłuzenia kredytowego mieszkańców; uzyskujemy efekt podójnego oddłuzenia: oddłużenie mieszkańca i oddłuzenie banku ze straty z niespłacalnego kredytu. Dajac obywatelowi bon 100 euro na spłatę jego długu w banku X; uzyskujemy na rynku 200 euro: oddłuzenie obywatela i redukcję straty banku o 100 euro; w ten sposób – zwalniamy moce konsumpcyjne obywatela i banku 9bo np. bank moze wówczas tę kasę odzyskaną wydac na kredyt; lub moze kupić nowy komputer pracownikom, czy nawet podnieśc pensje). Zadanie domowe: Na rynku danego systemu działa 10 banków: A1,…, A10 oraz konsument K. Bank A1 pożycza 10 złotych od NBP, zaś bank A2 tę samą kwotę od A1, bank A3 również pożycza 10 złotych, ale od A2, itd. tak, że bank A10 pożycza 10 złotych od A9. Bank A 10 następnie kredytuje kwotą 10 złotych konsumenta K, który ją przepija. Konsument nie jest w stanie oddać swojego długu. Jaką całkowitą stratę (anty-wartość dodaną) generuje rynek na mocy wprowadzenia – przez NBP – do obrotu rynkowego 10 złotych?
Wyobraźcie sobie, że ECB wprowadza do obrotu rynkowego 1000 miliardów dolarów. Załóżmy, że 5% tej kwoty „zostanie przepite”. Dodatkowo, załóżmy dla uproszczenia, że długość średniego łańcucha kredytowego wynosi trzy podmioty gospodarcze: bank – bank – konsument. Jaką stratę (anty-wartość dodaną) mierzoną wartością eurowaluty rynek odnotuje? Co się stanie jeśli średnia długość łańcucha transakcyjnego wzrośnie o 100%?
http://krysztofiak-wojciech.blogspot.com/2015/02/platforma-obywatelska-wystraszya-sie.html
Bon to byłby dobry pomysł gdyby rządy nie musiały teraz na gwałt inwestować. Lepiej zrobić to, a zadłużenia znosić częściowo. Moznaby też zmienić prawo tak by zadluzony nie musial spłacać dlugu z calosci pensji, ale tu pewnie powstałyby nadużycia. Jeśli rządy miałyby kasę i na inwestycje i na boby to czemu nie, alem sceptyczny.