Maj już pewnie postawił swoje stopy w pejzażu Wrocławia i miała być burza. Tymczasem siąpił tylko deszcz, zaś malownicze i przepastne góry chmur sunęły po niebie szybko i obojętnie. Okazało się jednak, że wrocławscy melomani doczekali się swojej burzy.
Koncert 10 maja 2019 roku zaczął się dość niewinnie. Usłyszeliśmy Śpiącą królewnę – fragmenty z baletu (Wstęp, Marsz i Walc z I aktu, Marsz z III aktu, Panorama i Finał z III aktu) Piotra Czajkowskiego. Dyrygent Ruben Gazarian, dobrze znany polskiej publiczności, poprowadził orkiestrę dynamicznie, mocno akcentując rytmikę. Orkiestra grała świetnie, smyczki były doskonałe zaś blacha imponująca. Na dyrygenckiej koncepcji traciło trochę odsunięte w cień drewno, które u Czajkowskiego cenię ogromnie, jak i rozlewność melodii. Wykonanie było jednak oryginalne, mocno taneczne i przez to oddawało hołd wielkiemu rosyjskiemu romantykowi, który obok wielu innych osiągnięć wlał ponownie żar w klasyczną muzykę taneczną, co udawało się niewielu przed nim i po nim.
Soyoung Yoon / fot. archiwum artystki
Gwiazdą wieczoru była bez wątpienia koreańska skrzypaczka Soyoung Yoon, znana też w Polsce dzięki zwycięstwu w XIV Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym im. Henryka Wieniawskiego w Poznaniu. Nie był to oczywiście jedyny konkurs, w którym artystka odniosła sukces. Na scenę wyszła w śmiałej, czerwonej sukni, co skupiło bez reszty uwagę osób, które nie wiedzą, że symfonia lub koncert składają się z kilku części i nie słyszały nigdy słowa: „forma sonatowa”. Dla mnie ta piękna kreacja i niewątpliwa uroda młodej skrzypaczki stanowiły niezwykły kontrast z mroczną, pełną elegijnego smutku i klimatu osaczenia muzyką Dymitra Szostakowicza. Soyoung Yoon grała I Koncert skrzypcowy a-moll op. 77 nie tylko pięknie, z cudownym brzmieniem dolnych, ciemnych rejestrów skrzypiec. Jej skrzypce w sławnej Passacaglii: Andante trzeciej części unosiły się momentami w rozdzierającym krzyku. Dawno już nie słyszałem tak niezwykle oddanej skrzypcowej ekspresji, pięknej na sposób sztuki ekspresjonizmu, do której pod wieloma względami pierwszy skrzypcowy Szostakowicza należy. Nie mogłem sobie nie wyobrazić sceny, gdy Szostakowicz, już spakowany, czeka na korytarzu swojej kamienicy na aresztowanie. W końcu to zapewne sam Stalin, osobiście, nie zostawił suchej nitki na jego formalistycznej muzyce. A takiej krytyki wiele osób w ZSRR po prostu nie przeżyło… Obok potężnej siły wyrazowej i wirtuozerii, obecnej także w zapierającym dech w piersiach bisie, Soyoung Yoon zaproponowała też swoje własne rozumienie koncertu, należącego do najlepszych przedstawicieli swojego gatunku. Niektóre pomysły interpretacyjne, dotyczące głównie tempa czy kładzenia akcentów, były dla mnie wręcz szokujące, jednakże doskonałość wykonania była tu najlepszą adwokatką. Z pewnością minęły już czasy, gdy można było często mówić o „Azjatach w muzyce” – doskonałych, ale bez własnej woli, mechanicznie powtarzających wpojone im wzorce. Teraz raczej należy mówić o tym, że wybitni muzycy z miejsc na świecie, które w czasach Bacha i Beethovena nie miały praktycznie żadnej świadomości ich i ich muzyki istnienia, mają teraz okazję opowiedzieć na nowo muzykę wyrosłą z Europy i szansę na zauważenie w niej rzeczy pięknych i nieoczekiwanych. Soyoung Yoon z pewnością z tej szansy „cywilizacyjnej świeżości” skorzystała i dała mi wiele do myślenia na temat tego koncertu i jego możliwych interpretacji.
Pierwszy koncert dedykował Szostakowicz Dawidowi Ojstrachowi, jednemu z największych skrzypków w dziejach fonografii. Gdy koncert powstał, żył jeszcze Stalin i to arcydzieło wydało się jego zwolennikom zapewne zbyt formalistyczne. Koncert czekał zatem kilka lat na premierę, a dwaj przyjaciele, Ojstrach i Szostakowicz pracowali nad poprawkami. W końcu doszło do premiery, gdzie do dwóch geniuszy dołączył jeszcze trzeci – dyrygent Jewgienij Mrawiński. Ich wykonanie stało się wzorcem dla tego koncertu i Soyoung Yoon odeszła od niego bardzo daleko jak na znane mi wykonania, zwłaszcza w momentach wolnych i elegijnych. Z pewnością jej taneczna niemal ekspresja wydobywania dźwięku ze skrzypiec też była inna niż styl tęgiego Dawida Ojstracha, który grał spokojnie, stojąc pewnie, jakby nigdy nic… Powiedzenie o I Koncercie czegoś nowego i to w znakomitym stylu było i jest wielkim osiągnięciem Soyoung Yoon. Jej występ był z pewnością jednym z najlepszych koncertów sezonu.
Wrocławscy Filharmonicy grali dobrze. W częściach szybkich, groteskowych a nawet makabrycznych wręcz zachwycająco. Deklasowali w tym wiele wzorcowych nagrań ze znacznie sławniejszymi (póki co) orkiestrami. Wielkie brawa należą się perkusistom! W partiach elegijnych utworu czułem pewien niedosyt. Wdarł się tu lekki zamęt, spowodowany zapewne nietypową interpretacją skrzypaczki. Szostakowicz w wolnych, introwertycznych momentach swojego dzieła zmienia orkiestrę w grupę dopowiadających coś z dali i delikatnie kameralistów. Wrocławscy muzycy byli świetnie przygotowani na to dopowiadanie, ale jeszcze nie do końca nadążali za nową koncepcją skrzypaczki. Gdyby dać jej i im więcej czasu na wspólne próby, mogłoby powstać rewelacyjne nagranie i murowany „Diapason d’Or” czy inny „Gramophone Award”.
Wariacje „Enigma” op. 36 Eduarda Elgara to utwór, który uczynił późnego brytyjskiego romantyka sławnym. Przerwał też niemoc muzyki brytyjskiej, która trwała przez sporą część XIX wieku. Gdy na Kontynencie roiło się od Chopinów, Schumannów, Wagnerów czy Brahmsów, a nawet Beethovenów i Mozartów, największa potęga świata, Wielka Brytania, trwała w muzycznym letargu. Elgar przełamał ten trend, choć do dziś nie brakuje melomanów, którzy są sceptyczni wobec tego przełomu (mnie McCreesh przekonał, że przełom na Wyspach z pewnością miał miejsce). Wariacje Enigma to muzyka zrównoważona, przepyszna barwowo i konstrukcyjnie, choć romantyczna i nieobojętna na inspiracje Brahmsem i Wagnerem, to jednak mająca w sobie dalekie echo przepychu wielogłosowości Tallisa, do którego następcy Elgara nawiązywali już zupełnie wprost. Wariacje Enigma nie słusznie spychają w cień wiele innych utworów Elgara, które są równie dobre, jeśli nie ciekawsze. Tym niemniej utwór jest bez wątpienia znakomitym sprawdzianem dla dobrej orkiestry symfonicznej i tak też było w przypadku Wrocławskich Filharmoników. Mogłem się wręcz delektować doskonałą blachą, świetnym zróżnicowaniem barwowym smyczków, oraz koherentnym budowaniem nastroju. Czekam zatem z niecierpliwością na inne dzieła Elgara!
Konferansjerka przed koncertem prosi, aby artystów nagradzać brawami po ostatniej części utworu. Może powinna mówić "łopatologicznie", że brawa należy bić, gdy dyrygent już odwróci się twarzą do słuchaczy. Gabriel Chmura daje w takim wypadku znak ręką słuchaczom, żeby się uciszyli.
Widocznie w ten piątek było wielu ludzi, którzy rzadko chodzą na koncerty. To rozprasza, gdy biją brawo po poszczególnych częściach utworu, zamiast po jego zakończeniu. Gabriel Chmura w takiej sytuacji daje ręką znak słuchaczom, żeby się uciszyli. Ruben Gazarian jakoś to wytrzymywał. Może NFM powinno zamieszczać instruktaż na stronie internetowej i w drukowanych programach. Wiem jednak, że tego nie zrobią.
Przydałby się ekran nad sceną z przekreślonymi łapkami 🙂