Wrocław ma w sobie wiele niezwykłych cech. Wśród nich można wymienić powszechnie znane niezwykłości, takie jak jeden z najpiękniejszych gotyckich ratuszy jakie w ogóle istnieją, czy – nie tak dawna atrakcja – Narodowe Forum Muzyki mieszczące się w odległości niedługiego spaceru od wspomnianego wyżej ratusza. Inną niezwykłością jest obecność w pobliżu miasta stolic udzielnych księstw, co swego czasu musiało wprowadzać niezłe zamieszanie w codziennym i niecodziennym życiu dolnoślązaków. Mamy zatem nie tak daleko od miasta Brzeg, Jawor i Oleśnicę, jedną z najbliższych książęcych stolic jest też Oława, z której wywodzi się bohater niniejszej recenzji, kompozytor Paweł Mykietyn. Oława nosi tę samą nazwę co rzeka, jeden z głównych dopływów Odry, wpadający do niej we Wrocławiu. Co ciekawe, rzeka Oława od miasta Oławy do Wrocławia płynie niemal równolegle do Odry, w niektórych odcinkach mijając ją o ledwie kilkaset metrów. Gdyby Narodowe Forum Muzyki zbudowano nieco dawniej, fosa wrocławska, w której odbijają się mury NFM byłaby fragmentem Oławy. Obecnie Oława spotyka się z Odrą jakiś kilometr dalej, w okolicach Mostu Grunwaldzkiego.
Rzeki budzą muzyczne skojarzenia
Dlaczego o tym piszę w mojej recenzji? To efekt wzruszenia po wysłuchaniu prawykonania Koncertu skrzypcowego Pawła Mykietyna skomponowanego na zamówienie NFM. Pisałem Wam już wiele razy, że prawykonania utworów współczesnych kompozytorów pozwalają uczestniczyć słuchaczom w prawdziwej, żywej historii muzyki. Gdy zaś prawykonywane dzieło okazuje się tworem wbitnym, niektórzy z nas, w tym i ja, zaczynają się zastanawiać, jak do tego doszło. Czy Mykietyn swoje muzyczne myślenie, tak wyjątkowe i pełne twórczej mocy zaczerpnął między innymi z przeżyć młodości spędzonej w Oławie? Czy istnieje tu jakiś genius loci i w ślad Mykietyna pójdą inni oławianie?
Koncert dnia 22 lutego 2019 roku składał się z czterech utworów. Ale najważniejsze było to właśnie prawykonanie. Wrocławscy Filharmonicy grali pod batutą Jacka Kasprzyka, świetnego dyrygenta, który kształtował wrocławską orkiestrę przez wiele lat i stworzył z nią między innymi wybitne interpretacje dzieł Mahlera. Wzajemne doświadczenie pozwoliło muzykom orkiestry i dyrygentowi stworzyć na tym koncercie interpretacje bardzo naturalne, oddychające swobodnie, pełne blasku, ale w żaden sposób nie przesadzone, nie przerysowane. Brzmienie Wrocławskich Filharmoników było pełne, barwne, żywe i perfekcyjne. Jacek Kaspszyk sporą część muzyki wprowadził na pierwszy plan, nie bojąc się tłoku przed naszymi uszami i miał rację, gdyż muzyka nie stała się przez to agresywna czy zbyt monumentalna, natomiast każdy detal dzięki temu ożył i stał się bardzo plastyczny.
Z koncertami skrzypcowymi tak to już bywa, że wymagają skrzypka solisty. Za nową kompozycję Mykietyna wziął się zatem Marcin Markowicz, koncertmistrz, kameralista i coraz bardziej ceniony kompozytor, którego coraz więcej dzieł jest dostępnych na płytach, w tym współwydanych przez NFM. Na nich kompozycje Markowicza sąsiadują niekiedy z kompozycjami Mykietyna, zaś Markowicz jest ich współwykonawcą, jako drugi skrzypek i założyciel Kwartetu Lutosławskiego. Połączenie wykonawstwa z własnym komponowaniem czyni z Marcina Markowicza idealnego interpretatora dzieł nowych. I tak się stało w przypadku Koncertu skrzypcowego Mykietyna. W tym dziele oławski kompozytor odwołuje się do znanej już nam formy złożonej z niemal repetytywnych elementów, które jednak ewoluują, zbliżają się do punktu wygaśnięcia w środkowej części utworu, po czym znów zaczynają się rozwijać. Tym razem jednak już pierwsze takty koncertu ukazały nam przepyszne operowanie orkiestrą, zaś ta plastyczna wielobarwność pozwoliła jeszcze lepiej skontrastować skrzypce solisty z głosami orkiestry. Tak częsta u Mykietyna gra z percepcją formy u słuchacza, nie pozbawiona humoru, zyskała we wrocławskim prawykonaniu silnie odczuwalny drugi aspekt, metafizyczny, głęboki, sięgający w samą istotę przemian w czasie obiektów dźwiękowych i nie tylko dźwiękowych… Gdy słuchałem tego dzieła przypomniały mi się ezoteryczne peany na cześć twórczości Mahlera pisane przez zmarłego niestety niedawno Bohdana Pocieja. Mykietyn swoim Koncertem skrzypcowym wywołał we mnie podobne, filozoficzne skojarzenia. Długie i staranne prowadzenie obok siebie rozległych łuków brzmieniowych i fakturalnych przypomniało mi, jak ważna w świecie muzyki jest polifonia. Jak wiele można powiedzieć dzięki płynącym obok siebie rzekom melodii, głosów, czy całych muzycznych faktur i narracji…
Ostatecznym narodzinom nowego dzieła asystowały utwory dawniej już zrodzone. Ich dobór był fortunny, gdyż w każdym z nich mieliśmy wielowątkowość i wyrafinowaną stylizację. Koncert otwierała Ritirata notturna di Madrid Luciano Berio (1925–2003). Kompozycja ta pokazywała jeden z ważnych, bardzo dekonstruktywistycznych i postmodernistycznych aspektów twórczości tego wielkiego włoskiego kompozytora. Polegał on na przetwarzaniu i współtworzeniu dzieł dawnych kompozytorów, ale też cięciu ich, wypełnianiu ich szumem, niedopowiedzeniem czy wręcz milczeniem. Tym razem na warsztat Berio trafił Boccherini i choć nie okazał się dla niego aż tak inspirujący jak na przykład Schubert, to jednak powstała rzecz intrygująca. Dla orkiestry była to też okazja, aby przechadzać się między różnymi epokami, oraz między kameralnością i symfonicznością. Ten muzyczny spacer wyszedł im bardzo dobrze.
Zabytkowa wieża ciśnień znajdująca się między Odrą i Oławą nieopodal ujścia tej ostatniej do Odry.
Jeszcze większym wyzwaniem dla eksponowania poszczególnych sekcji orkiestry i przeciwstawiania ich ekstatycznemu tutti okazało się Divertimento Leonarda Bernsteina. Typowy dla amerykańskiego kompozytora eklektyzm oparty na kanwie neoklasycyzmu rodem z Paryża zyskał w tym dziele sporą dozę świeżości, dzięki podziale go na miniatury – epizody i narastaniu muzycznego napięcia z miniatury na miniaturę. Jacek Kaspszyk nie dał się ponieść pewnej ludyczności tej muzyki i pokazał bardzo ciekawe, nowatorskie elementy stylu Bernsteina, które nawet w wykonaniach samego kompozytora tonęły niekiedy w powierzchowności jazzowych i musicalowych odniesień. Bernstein, który tak dobrze odnajdywał się choćby w muzyce Mahlera, nie zawsze był swoim najlepszym adwokatem jako wykonawca.
Wrocławski koncert zwieńczył La Valse Ravela. Tak modernistycznej interpretacji tego utworu nigdy chyba nie słyszałem. Niemal zniknęła z dzieła francuskiego twórcy swego rodzaju secesyjność, nie było też mowy o postimpresjonizmie. Zbliżyliśmy się raczej do Albana Berga, Zemlinskiego i oper Ryszarda Straussa. Bardzo spodobał mi się ten inny Ravel, wymagający solidnego wniknięcia w tę piękną muzykę, aby wydobyć z nie rzeczy świeże i zaskakujące, choć absolutnie nie powierzchowne. Wychodząc jednak na zamarzający Plac Wolności i patrząc w smoliste wody fosy, która była kiedyś Oławą, myślałem jednak przede wszystkim o Koncercie skrzypcowym Mykietyna, którego miałem szczęście być jednym z pierwszych słuchaczy.
Ps.: Sam kompozytor siedział wśród słuchaczy koncertu. Wywołany po koncercie przez Jacka Kaspszyka zachowywał się z ogromną skromnością, choć miał ewidentny powód do dumy…