Lubię weekendy we wrocławskim NFM. Często się zdarza, że czuję się jak na festiwalu muzycznym, gdyż jednego dnia można usłyszeć dwa lub więcej nawet dobrych koncertów. NFM ma cztery sale koncertowe, co bardzo pomaga w zagęszczaniu życia muzycznego na Dolnym Śląsku. Jedna z nich, Sala Główna, mieści ogromną publiczność, trzy pozostałe są kameralne, ale i tak są w stanie zapewnić muzyczne przygody setkom melomanów, zachowując przy tym znakomitą akustykę cechującą całą architekturę NFM. Obok NFM powstał wielki plac, rzecz nietypowa dawniej we Wrocławiu i powoli staje się on niejako alternatywnym rynkiem, na którym z jednej strony wznosi się opera, z drugiej NFM, a z trzeciej jeszcze mamy Muzeum Historyczne posadowione w dawnym pałacu królów Prus. Ludzi na Placu Wolności pojawia się coraz więcej i miło wiedzieć, że wielu z nich przyciąga muzyka. Dla miłośników zabytków mamy stąd też widok na dwa piękne gotyckie kościoły – św. Doroty i Bożego Ciała, oraz na zadrzewiony południowy pas fosy wrocławskiej, za którym wznosi się majestatyczny neogotycki gmach sądu.
Niedzielne koncerty 20 maja 2018 zaczęły się od Matinée, koncertu porannego, który zaczął się o 11:00. Występował mój ulubiony wrocławski zespół kameralny, LutosAir Quintet w składzie: Jan Krzeszowiec – flet, Wojciech Merena – obój, Maciej Dobosz – klarnet, Alicja Kieruzalska – fagot i Mateusz Feliński – róg. Jak wskazuje wykaz instrumentów i człon nazwy „air”, jest to zespół instrumentów dętych złożony z solistów z Wrocławskich Filharmoników. Lutosem nazywali przyjaciele i spoufalający się krytycy Witolda Lutosławskiego, ten kompozytor zaś już od lat patronuje życiu muzycznemu Wrocławia. Niedawno pojawiła się zresztą nowa płyta z serii Lutosławski Opera Omnia tworzonej przez NFM, tym razem z pieśniami dla dzieci.
LutosAir Quintet / fot. Łukasz Rajchert
Koncert zaczął się od Divertimenta B-dur KV 270 Mozarta. Utwór ten jest przykładem „muzyki do stołu”, niezobowiązującym dziełem towarzyszącym spędzaniu miło czasu, często rzeczywiście przy jedzeniu (choć klasycyzm stworzył pojęcie sportu zrywając nieco z barokowym obżarstwem). Mozart komponował te swoje divertimenta cyklicznie, tworząc cykl dla nieznanego jeszcze muzykologom patrona, ale można przypuszczać, że był to arcybiskup Salzburga, którego kompozytor szczerze nie cierpiał, uznając go zapewne za symbol feudalnego zniewolenia muzyków, które dochodziło już do swego kresu, również dzięki buntowniczości samego Amadé. Swoją drogą Wolfgang Amadé nie zareagowałby, gdybyście wsiedli w wehikuł czasu, wylądowali przed jego domem i zawołali „Amadeusz”. Nie wiedziałby też, że to o nim są filmy, książki i sztuki zatytułowane dziwnym imieniem „Amadeusz”. Divertimento B-dur nie jest zatem utworem na miarę Symfonii Jowiszowej, lecz i tak słychać w nim geniusz kompozytora, który pospiesznie omawia przy nas krótkie, aforystyczne wręcz pomysły muzyczne na miłe spędzenie czasu. Pomysł na rozpoczęcie tym dziełem koncertu był trafny. LutosAir Quintet grał świetnie, z fantazją, z przepysznymi barwami. Ja zaś pomyślałem też, że słuchanie koncertu przed południem jest ogromną przyjemnością. Szkoda, że większość koncertów jest wieczorem. Zwłaszcza Hindusi w swojej muzyce klasycznej dzielą skale na przynależne do różnych pór doby – ranka, południa, wieczora, nocy etc. W swej teorii muzyki zauważyli oni, że ludzka percepcja działa różnie o różnych porach dnia. Wieczór wcale nie jest najlepszym momentem do obcowania z muzyką. O tej porze słuchacz jest już zmęczony po dniu pracy (lub nawet niedzielnego nudzenia się) i zbyt mocno nastawiony jest na senny relaks. Zaś godzina jedenasta to świetny moment. Słuchacz już się obudził i jest pełen sił, również jego percepcja jest chłonna i dokładna. Sam się zdziwiłem, ile pięknych detali dostrzegłem przed południem w tym prostym przecież jak na Mozarta dziełku.
Kolejnym utworem był Oktet Es-dur op. 103 Ludwiga van Beethovena. Mimo późnego opusu jest to dzieło bardzo wczesne, choć wydane pośmiertnie. Beethoven pisał je jeszcze w rodzinnym Bonn i szukał swojego języka. Słychać to zwłaszcza w pierwszej części dzieła, gdzie kompozytor zapętla się przy zbyt rozległym temacie i nie przetwarza go za bardzo, choć już za kilka lat stanie się największym w dziejach muzyki europejskiej mistrzem przetworzeń materiału dźwiękowego. W pozostałych częściach Oktetu Beethoven już jest w pełni sobą, choć wciąż jeszcze nieco niepewnym. Jakkolwiek by nie było, Oktet Es-dur to jednak sporo wspaniałej muzyki. LutosAir zagrali go z zaproszonymi do koncertu przyjaciółmi, byli to Justyna Stanek – obój, Waldemar Żarów – klarnet, Katarzyna Zdybel-Nam – fagot i Łukasz Łacny – róg. Wszyscy, poza Waldemarem Żarówem który jest związany z orkiestrą TWON, grają w NFM Filharmonia Wrocławska, dzięki czemu zgranie oktetu było doskonałe i świetnie oddawało stylistykę wczesnego Beethovena. Na chwilę opuścił nas tutaj flecista, Jan Krzeszowiec, gdyż Beethoven nie zawarł w swoim oktecie fletów.
Jan Krzeszowiec mógł za to zdominować Petite symphonie op. 216 Charla Gounoda, gdzie flet pełni eksponowaną rolę. Piękne dzieło francuskiego romantyka, w którym zagrali i goście i LutosAir, było świetną kulminacją koncertu. Często się atakuje francuski romantyzm za to, że jednak pozostawał w cieniu niemieckiego, nie dając światu takich gigantów jak Brahms czy Wagner (gdy chodzi o czasy Gounoda). Zarzuca się też francuskim późnym romantykom klasycyzujący konserwatyzm, powstały też w opozycji do „teutońskiego Wagnera”. Te zarzuty są po części słuszne, mimo to powstało jednak we Francji wiele wspaniałych późnoromantycznych dzieł, zaś ich odmienność od dominującej w drugiej połowie XIX wieku stylistyki niemieckiej (przynajmniej jeśli chodzi o muzykę czysto instrumentalną) jest atrakcyjna dla ceniącego romantyzm melomana. LutosAir i jego goście poprowadzili nas zatem przez świat Gounoda, zadziwiając mnie pięknym otwarciem Petite symphonie, która zdawała mi się podobna do pieśni pracy, na przykład poławiaczy pereł, dzięki powracającym motorycznym tematom. Było też w Małej symfonii sporo muzycznego malarstwa i świetnej architektury. Był to bardzo piękny utwór i doskonale wykonany!
Tego samego dnia, o 18:00, zasiadłem ponownie w NFM, aby wysłuchać oratorium Händla Izrael w Egipcie. Wykonywali je – Wrocławska Orkiestra Barokowa, vokalensemble NovoCanto i soliści: Maria Erlacher, Susanne Langbein – soprany, Markus Forster – alt, Markus Schäfer – tenor , Thomas Stimmel, Peter Strömberg – basy. Całością dyrygował Wolfgang Kostner, na co dzień związany z austriackim vokalensemble NovoCanto. Wszyscy ci artyści wyjaśnili nam swą sztuką, że dawno minęły już czasy, kiedy wrocławianin musiał czekać na Wratislavię Cantans aby usłyszeć doskonałe wykonanie oratorium Händla na instrumentach dawnych. Teraz zwykła majowa niedziela dostarcza nam atrakcji muzycznych na najwyższym możliwym poziomie.
Izrael w Egipcie to przede wszystkim potężny fresk przechodzących w siebie chórów, które nie tyle realizują jakąś akcję dramatyczną, co stanowią fresk ukazujący Egipcjan zalewanych przez Morze Czerwone i Izraelitów cudownie przez nie przechodzących. Wstęp do tego dramatycznego obrazu i ciąg dalszy są przez Händla zarysowane jak najbardziej skrótowo. Tu też śpiewają soliści, cała niemal reszta spoczywa na barkach chóru i orkiestry. Soliści we Wrocławiu byli znakomici, skupię się jednak na orkiestrze i chórze.
vokalensemble NovoCanto / fot. archiwum
Vokalensemble NovoCanto zadziwił mnie wspaniałym ukazywaniem muzycznych afektów. Poszczególne głosy chóru były żywe, pełne emocji, niewiarygodnie plastyczne. Tracił na tym trochę impet masywnych zderzeń głosów, ale tylko trochę, to co otrzymaliśmy w zamian doskonale uzasadniało drogę stylistyczną Vokalensemble NovoCanto. A ich obrazy rozstępującego się i zasklepiającego się ponownie morza to przecież sama esencja baroku, sztuki wzburzonej, falującej, zakochanej w ruchu. Niejedna fasada barokowego gmachu to lokalny potop form i płaszczyzn rozdętej ekspresją fasady.
Wrocławska Orkiestra Barokowa grała przepysznie. To już światowej klasy zespół, bez dwóch zdań. Cóż za smyczki, cóż za dęte! Jakie wspaniałe smaczki lutni w basso continuo, a jaki kotlista! Sądzę, że obecnie niejeden chór i dyrygent chcą porwać wrocławski zespół w tourne koncertowe i do realizacji płyt. Sezon 2017/2018 przyniósł nam wiele doskonałych realizacji Wrocławskiej Orkiestry Barokowej, cieszę się, że wrocławska publiczność może na bieżąco śledzić nowe projekty tego zespołu, cieszę się, że znajdują one swoje miejsce na elegancko wydanych płytach. Czekam też oczywiście na nowe fonogramy LutosAir Quintet, bo do „Canto for Wings” wracam cały czas.