Rozdział 16.
Zapadła cisza i tubylcy zaczęli ścinać pobliskie drzewa. Kapłan tymczasem krzyczał coś do drewnianego przedmiotu i poprawiał hełm.
- Co on robi? – spytał kompozytor, szczęśliwy, że na razie nikt nie wyje.
- Rozmawia przez święty, mistyczny telefon – wyjaśniła Wadż.
- Acha… – rzekł Ludwik.
- Nie ustawajcie w oczekiwaniu jego nadejścia – wrzasnął nagle kapłan, a nieszczęsny kompozytor aż podskoczył. – Bądźcie jak młode panny czekające swoich mężów pierwszej nocy po ślubie. Bądźcie jak kobiety, których mężczyźni poszli na wojnę. One nie mają od nich wieści, lecz wiedzą że wrócą i czekają wierne, choć ich nie widzą. Nasz mesjasz zawsze wraca, a my mamy ducha madein, dzięki jego łasce, jesteśmy zatem umocnieni w czekaniu. Aaa…! Aaa…! Umba, umba! Nasz mesjasz zawsze wraca!
- Co ci rzekł mesjasz przez święty, mistyczny telefon – zaśpiewali wszyscy, a chłopak znów dostał po uchu, bo nie umiał wymówić „mistyczny”.
- Misficzny, mysbłyszny – próbował zagłuszając przez moment anielskie pienia wspólnoty. Na szczęście znów zapanowała cisza i mężczyźni zaczęli wznosić jakąś konstrukcję. Nie dbali przy tym o jej solidność, lecz o to, by swoim kształtem nawiązywała do czegoś „bliskiego ich sercom” i, co za tym idzie, do ducha madein.
Wreszcie oczom wszystkich ukazała się chwiejąca się w posadach drewniana wieżyczka. Była to wieża startowa dla samolotów, jakiej używano w czasach między wojennych, albo na samym początku drugiej wojny światowej.
- Aaa…, aaa…, ragh… – krzyczał tymczasem w misficznym, lub też mysbłycznym uniesieniu kapłan, a wierni rozstępowali się z szacunkiem przed tym pląsającym lunatycznie dilerem duchowości. Kobiety pobiegły gdzieś dalej w pole, i dopiero teraz mieszkańcy stacji kosmicznej Wadż zorientowali się, że nie jest to wcale pole, lecz udana imitacja pasu startowego. Na odtwarzanym materiale zapadał właśnie zmierzch i kobiety zapalały misfyczne ognie pozwalające lądować niebiańskim samolotom.
- Myślę, że to wystarczy – rzekła Wadż i chwyciła ponownie za wirtualne skrzypce. Na jej prośbę Ludwik skomponował bardzo długą sonatę. Obraz wyspy znikł by ustąpić miejsca harmonijnym ścianom mogolskiej architektury.
- Czemu nam to puściłaś? – zdziwił się Czandra.
- O ile pamiętasz, mówiliśmy o wytwarzaniu religii – przypomniała mu Wadż, – miałeś wątpliwość co do stopnia złożoności tego procederu. Przedstawiłam wam zatem przykład z waszej planety, opracowany na bazie archiwów, które udostępnił mi Słoneczny. To co widzieliście, to tak zwany „Kult Cargo” istniejący jeszcze za waszego pobytu na Ziemi. Rozpoczął się on w trakcie pierwszej wojny światowej, gdy brytyjscy żołnierze utworzyli małą bazę na wybrzeżu jednej z zamieszkanych przez odizolowanych wcześniej tubylców wysp Pacyfiku. Mieszkańcy wyspy widząc, że do tajemniczych istot dopływają statki z zaopatrzeniem zaczęli z tego wyciągać religijne wnioski. Zaobserwowali również, że nadpłynięcie posiłków poprzedza rozmowa przez telefon. Później statki zastąpiły samoloty, zaś działalność nielicznych, bratnich im w ciemnocie chrześcijańskich misjonarzy, zainspirowała ich „duchowość” pojęciem mesjasza. Skąd wzięła się fascynacja butelkami, o tym nie mam pojęcia. Kult przodków należał na pewno do jakichś starszych pokładów ignorancji pleniących się na tej wyspie. Podczas drugiej wojny światowej rozbił się chyba na tej wyspie jakiś biały lotnik, który utwierdził mistyczne dociekania autochtonów. Z początkiem XXI wieku waszej historii, gdy opuściliście Ziemię, wielu wyznawców Kultu Cargo miało okazję zobaczyć świat poza wyspą, miasta takie jak Nowy Jork, Delhi, czy Paryż. Nie porzucili oczywiście swojej absurdalnej wiary, wręcz przeciwnie, poddawana licznym wątpliwościom podsuwanym przez „szatański rozum” umacniała się jeszcze bardziej. Zresztą, jak wiecie, wierzenia ludności Nowego Jorku, Delhi i Paryża nie są zbyt odmienne od Kultu Cargo. Obrosły jedynie ochronną warstwą teologii, na co Kult Cargo nie miał jeszcze czasu, przez co innych fragmentom ziemskiej żywieli wydaje się przeważnie śmieszny. Zatem widzisz mój drogi Czandro, jak łatwo jest stworzyć religię, zwłaszcza, gdy ma się lepsze technologie. Tak czy siak pierwszy prorok, mesjasz, czy też bóg musi być zawsze trochę inteligentniejszy od pierwszego tłumu swoich wyznawców. To tak jak suchu chrust, który zapala się od iskry, by dopiero później ogarnąć bierwiona. Gdy palą się bierwiona, wtedy to ludzie inteligentniejsi od swojego proroka, boga, czy mesjasza pakują jego brednie w elegancką obwolutę takiej lub tej innej teologii, sprawiającej wrażenie, że coś tak prostego, jak wypróżnienie się w toalecie urasta do rangi niezbywalnego problemu żywieli.
- Pozwolicie, że zwymiotuję – rzekł Czandra i wyszedł na chwilę.
- Zagraj tę sonatę od początku Wadż – poprosiła tymczasem Gauri, – ta przerwa nie była godna takiego dzieła.
- Masz rację – rzekła Wadż, zaś roboty przytoczyły fortepian Ludwikowi, który korzystając z okazji miał ochotę stać się na moment pianistą, tak jak często bywało to Wiedniu i to nawet po utracie przez niego słuchu. – Jaka jest natomiast twoja decyzja w sprawie Kuberian? – spytała, gdy wybrzmiała już pierwsza ekspozycja pierwszego tematu w strukturze sonatowej.
- Myślę, że na razie powinniśmy nadal działać dyskretnie – odparła dziewczyna urzeczona pięknem sonaty. – Być może są wśród Kuberian odpryski żywiel ciekawe rzeczywistości takie jak choćby ja.
- To są naprawdę wyjątkowe sytuacje – zapewniła ją Wadż.
- Chciałabym mimo wszystko sprawdzić inne, mniej religijne państwa tej planety – rzekła Gauri. – Kolejny napływ mistycznego szaleństwa, którego przecież tej żywieli nie brakuje, mógłby zabić umiejętność myślenia nawet w tych nielicznych, których szukam.
- Rozumiem – powiedziała Wadż, – choć sądzę, że albo się myśli i postrzega rzeczywistość, albo nie. Wydaje mi się, że powinniśmy nadać widoczny dla wszystkich mieszkańców Kubery komunikat, który będzie zrozumiały tylko dla obdarzonych ciekawością fragmentów żywieli. Jeśli ktoś się po tym zgłosi, odpowiemy, jeśli nie, proponuję działać szybciej i bardziej stanowczo. Żywiel to minerał, nie niszczysz góry rysując po skale. A jeśli nawet zetrzesz w pył wszystkie skały, to piasek jest bogactwem dla wielu żywych stworzeń, podczas gdy skała jest jałowa. Nie wiem, czy rozumiesz moje trochę niezręczne metafory?
- Doskonale – powiedziała dziewczyna, – z tym komunikatem to najlepszy sposób. Czy masz już jakiś pomysł?
- Jeszcze nie – odparła Wadż, – skoro jednak chcecie nadal działać dyskretnie, poczekam na więcej informacji. Tak łatwiej coś wymyślić.
- Ona na pewno ma pomysł! – zaprotestował Czandra, który pozbywszy się mdłości wszedł wreszcie do pokoju. – Żywiele są tak do siebie podobne…
- Twój przyjaciel mądrzeje – zaśmiała się Wadż.
- Wiadomo doskonale, że nasze badania Kubery i jej żywieli są zadaniem, które być może pozwoli nam na badanie w przyszłości bardziej złożonych zagadnień – rzekła zniecierpliwiona Gauri, – dlatego też nie odsłaniasz wszystkich kart, bo to jest dla nas pewnego rodzaju sprawdzian, przecież sama z siebie nie zajmowałabyś się nigdy czymś takim – dodała wskazując na wiszący nad ogrodem glob.
- To czemu rozmawiacie tak, jakbyście niczego nie wiedziały? – zaprotestował młodzieniec.
- Dla ciebie mój Heathcliffie – stwierdziła słodko jego Kathy. Jej włosy znowu ożyły i zaczęły falować. Chwyciła je ręką zdumiona i pozwoliła, by opadły wzdłuż pleców.
- Sam nie wiem, czemu zmieniłem tu tonację – mruknął nad fortepianem Ludwik. – To, jak to nazywasz Wadż, moc obliczeniowa przypadkowości wszechświata.
- Owszem – uśmiechnęła się Wadż, a jej wirtualny smyczek śmigał po wirtualnych skrzypcach z szybkością kolibra. – Sonata dobiega końca, musicie znów zejść do kuberiańskiego Tartaru.
Tak też uczynili. Po niedługim czasie znów znaleźli się w metrze, którego ściany uginały się od religijno – rozrywkowej papki. Miasto było na tyle duże, że mało kto z jego licznych mieszkańców wiedział o niedawnych zajściach w metrze, zaś czynniki oficjalne starały się rzecz całą zatuszować. Religia zawsze traktuje ezoteryzm jak konkurencyjną sektę, sekty zaś niszczy mieczem, lub milczeniem. Dla nich ta sytuacja była nad wyraz wygodna, bo tuszowała ich liczne błędy i wpadki. Czandra był w złej kondycji i zanim zdołali w końcu ponownie dojść do starówki, wiele jeszcze razy popełnił spojrzeniowe samobójstwo. Chcąc nie chcąc znali już niemal na pamięć fabułę kuberiańskich seriali familijnych i główne rytuały tutejszej liturgii. Ludwik był szczęśliwie odporny na niedogodność ciągle powtarzającej się wyprawy metrem, dla Gauri było to jednak nie lada wyzwanie. Ogarnięta monotonią tutejszego szaleństwa starała się jakoś odciąć od kształtodźwięków wynurzających się ze ścian kolejki. Zaczęła się przyglądać współpasażerom, lecz nadal nie umiała wyłowić w ich wyglądzie jakiegokolwiek zróżnicowania.
- Zresztą – myślała, – czy jest to w ogóle istotne? Czy żywiel jest niejednorodna w jakiś ciekawy, warty badania sposób? Owszem, istnieją różnice w psychice, stanowiące notabene ulubiony materiał żywielowych pisarzy. Lecz czym są te odmienności? Chyba tylko chwytaniem w garść ziemi z różnych miejsc tej samej łąki bez patrzenia na nią w całości. A nawet to jest ciekawsze od owej bezcennej psyche. Psychika jest tylko surowym i bezwzględnym uproszczeniem przypadkowej garści ziemi. Sądzę, że to dobra definicja. Każda zaś rzecz mądra, choć trochę odrywająca się od miazgi żywieli powinna być spojrzeniem na łąkę, jak najbardziej harmonijnym i mądrym. Trzeba wielu, wielu lat starań i studiów, aby tak spojrzeć – dziewczyna uśmiechnęła się do siebie, na co ciało Spojrzenia w żaden sposób nie zareagowało. – Tak naprawdę każde miejsce jest ciekawe. Na przykład interesujący jest sposób, w jaki powiązano ze sobą metalowe elementy poszycia pociągu. Nie ma tu nitów, ani śrub. Metalowe płyty zachodzą na siebie na podobieństwo drewnianych elementów japońskich budowli. Mistrzowska robota! Widać doskonale, że Kuberianie mieli dostęp do naturalnych hut metalu w postaci swoich rzek lawy. Nie musieli nigdy walczyć o pozyskanie tego materiału, jest dla nich tak samo powszechny i stary jak dla ludzkości drewno. A oto efekt – objęła wzrokiem idealnie gładką podłogę składu metra, oraz pnące się na podobieństwo wiotkich gałęzi uchwyty. Było ich mniej, niż w przypadku ziemskich środków masowej komunikacji, gdyż przyspieszenie pociągu było doskonale łagodzone za pomocą wyrafinowanej konstrukcji. – To dziwne – myślała dalej dziewczyna, – że ograniczona żywiel wytwarza wyrafinowane technologie. Nie, to nie jest wcale niezwykłe… Żywiel nie tworzy, nie jest przyczyną nauki, sztuki i techniki. Ciągły wzrost przemian natury pozostawia takie efekty. Czasem zdarza się Newton, lub Einstein. Ktoś częściowo, lub całkiem ciekawy rzeczywistości. Przeważnie jednak istoty do reszty oddane złudzeniom mają jakieś traktowane przez siebie mniej, lub bardziej marginalnie zajęcia. To wystarczy, gdyż istoty się mnożą, jest ich dużo. Jednocześnie ewoluuje sposób organizacji takich społeczności, ewoluuje bez większego udziału podlegających mu elementów. Oczywiście prawo ma też swoich Newtonów, lub pół, ćwierć – Newtonów. Ciekawość rzadko też obejmuje całą egzystencję danego odprysku żywieli. Nie zaczyna się wraz z niemowlęcym krzykiem i nierzadko kończy się przed biologiczną śmiercią. Wtedy śmierć niebiologiczna następuje znacznie szybciej… Nieraz ciekawość jest tylko krótką chwilą, którą obdarzone pamięcią indywiduum może niekiedy wykorzystać, nie porzucając wcale swoich mechanicznych, modelowych atawizmów. Wszystko jest wtedy ważniejsze od tego co ważne… – pociąg się zatrzymał. – Żyjesz? – zagadnęła Czandrę.
- Niestety – mruknął młodzieniec, a w jego głowie dudniły medialne dźwiękokształty kazań i seriali. Przesiedli się do następnego pociągu.
- Mogę ci pomóc to znieść – zaproponowała Wadż.
- Jak? – spytał z nadzieją Czandra.
- Objaśniając – rzekła Wadż. – Spójrz na ścianę. Dają teraz bardzo popularny serial o tytule (obraz). Widzisz tego pięknego, młodego jeszcze osobnika?
- Szczerze mówiąc nie rozróżniam ich wieku – rzekł młodzieniec, – ale mów dalej, to mnie trochę odrywa od tego okropnego znużenia…
- Macki u starców są dużo mniej elastyczne, a ich dźwięk zdaje się bardziej pulsować – ciągnęła Wadż, – tego ostatniego nie słychać tak dobrze w mediach. Nie ważne. Główny bohater, nazwijmy go Żarodziej, jest istotą rozdartą między wieloma skrajnościami. To czyni jego psychikę nader interesującą dla Kuberiańskich miłośników seriali, nawet tych bardzo ambitnych. Po pierwsze był on adoptowany przez czworoosobową rodzinę z dwójką dzieci. Dobrowolna adopcja jest bardzo rzadka u Kuberian, gdyż trudno aby każdy z grupy małżonków był bezpłodny. Wręcz przeciwnie. Dzieci się limituje. Dlatego nakaz adopcji jest karą, nieco łagodniejszą od zakazu posiadania ustalonej przez urodzenie i zasługi dla religii i kraju liczby dzieci. Dlatego pierwsza seria serialu osnuta była na kanwie zagadki – „Dlaczego przybrani rodzice Żarodzieja zostali skazaniu na adopcję? Co stało się z naturalnymi rodzicami Żarodzieja?”.
- Ach tak… – zainteresował się Czandra, rozmowa z Wadż była naprawdę dużo lepsza, niż zanurzanie się w kuberiańskiej rozrywce i propagandzie. – Pewnie wszystko się szybko wyjaśnia…?
- Ależ skąd – zaprotestowała Wadż. – Musisz wiedzieć, że reżyser tego serialu zdobył najwyższe nagrody za wysoce awangardowe filmokształty. W zasadzie całe pierwsze trzydzieści odcinków musi zadziwiać i mocno angażować widza. Widzimy przybranych rodziców Żarodzieja i wydają się nam idealni. Są bardzo pobożni. Jeden z nich jest nawet kapłanem niższego rzędu. Jednocześnie nie są w tym zbyt ostentacyjni, gdyż to mogłoby przywodzić na myśl udawaną nabożność heretyków. Nic z tego. Są bardziej uduchowieni w domu, gdy nikt nie patrzy, niż na zewnątrz. Ich rozmowy przed modlitwą są bardzo szczere, a modlą się żarliwie. Wobec siebie również są bardzo wierni. Znają sobie troski, z powodzeniem mogą dzielić się ze sobą obrazami mijającego czasu i wszelkimi napięciami, które pozostały nie uspokojone. Rozumieją się świetnie. Ich rozmowy są bardzo głębokie i pełne natchnionej mądrości. Potrafią nawet leczyć kompleksy wymagające zwykle pomocy specjalistów. Oczywiście reżyser, przy całym dydaktycznym realizmie potrafi być subtelnie awangardowy. Nawiązuje do różnych najbardziej gorących teorii dramatycznych, takich jak zastosowanie liny, czy spektakle nad lawą. Lina pojawia się tak, by nie drażnić przeciętnego widza, a cieszyć tego wyrafinowanego. Natomiast wplecienie zwykłych rodzinnych rozmów w koncepcję spektaklu nad lawą jest zupełnie niesamowite.
- Naprawdę się tym zachwycasz – spytał zaszokowany młodzieniec.
- Skądże, opowiadam ci to z perspektywy kuberiańskiego intelektualisty – wyjaśniła Wadż, zdumiona naiwnością Czandry. – Jesteś chyba naprawdę zmęczony. Ale wracając do naszego tematu. Kuberiański widz zachodzi w głowę, dlaczego ci dobrzy i szlachetni obywatele musieli adoptować Żarodzieja i nic nie wie. Oczywiście, w wielu odcinkach pojawiają się fałszywe tropy. Jeden z przybranych rodziców Żarodzieja jest szpiegiem i wiedzie sekretne życie. W pewnym momencie widzom cisną się na skórę dźwiękokształty potępienia. Gdy już są niemal pewni, że on jest źródłem całego bałaganu, okazuje się, że jest nadzwyczaj wspaniałym patriotą. O innym rodzicu wiemy z kolei, że pracował kiedyś na powierzchni. Doskonale wiadomo, że osób zupełnie czystych nie wysyła się na powierzchnię. To parszywe i mroźne miejsce. Z odcinka na odcinek widzowie starają się jak najwięcej dowiedzieć o tym wstydliwym okresie życia jednego z bohaterów. I oto nagle okazuje się, że był on kiedyś żołnierzem, który zupełnie z własnej woli ścigał na powierzchni zbiegłego bandytę. Nie czekał, aż wyślą w pościg jednostkę karną, wiedząc, że nie ma czasu, działał sam!
- Strasznie lubią patos tutejsi intelektualiści – zauważył Czandra.
- Taka dość mocno zarysowana fabuła pozwala na świetne formalne eksperymenty – zauważyła Wadż. – Na przykład powierzchnia przez dłuższy czas ukazana jest tak, jakby była pewną epoką w historii Kuberian. Później mamy wrażenie, że to wszystko była świątynia w dawno zapomnianej, pustej jaskini. Zdarzają się rzeczywiście puste, odcięte od reszty świata krainy. Ponowne ich otwarcia są ulubionym tematem Kuberiańskiej dźwiękolatury przygodowej.
- No dobrze, ale co się w końcu okazało? – spytał młodzieniec.
- To nie koniec tajemnic, mój drogi – kontynuowała z udawaną pasją Wadż, – jest jeszcze przecież wątek prawdziwych rodziców Żarodzieja. Co się z nimi stało? Czy Żarodziej w ogóle miał rodziców? Zdarzali się przecież prorocy, którzy nie mieli rodziców. Sam Żarodziej zdaje się być inny. Dziwne dziecko, ale nie wiadomo na czym to polega. Mimo to wzbudza sympatię, podczas gdy dziwne dzieci mogą niepokoić. Może rzeczywiście nie miał rodziców? W pewnym momencie widz czuje, że ma do czynienia z bardziej otwartym moralitetem, ale nie. To chyba kombinują skorumpowani namiestnicy prowincji. To ich sprawka. Mieli politycznych wrogów, wspaniałych, pobożnych Kuberian. Zabili ich, albo uwięzili. Jeden jest chyba na wolności, ale czymś go szantażują. O ile on, to on… W pewnym momencie czas przedstawiony zdaje się mieszać. Przeszłość następuje po przyszłości. To bardzo ambitne jak na komercyjny serial. Nie wiemy co się dzieje. Nagle okazuje się, że zmienił się narrator całej tej historii. Okazuje się nim być ów szantażowany. Wcale nie jest rodzicem Żarodzieja, ani nie jest szantażowany. Jest po prostu szaleńcem. Ale historia Żarodzieja leczy go z szaleństwa, przynajmniej wydaje się, że go leczy. Z pewnością ma pewne nawroty, co pozwala dodawać do przejrzystej fabuły kolejne eksperymenty formalne. Zdrowy czy nie, jest wdzięczny dzieciakowi i postanawia mu pomóc. Okazuje się oczywiście, że wątek skorumpowanych namiestników był fałszywym tropem. Skorumpowany okazuje się wicepapież państwa.
- Więc dlaczego go adoptowali? – spytał raz jeszcze Czandra widząc, że dojeżdżają w końcu na ich stację docelową.
- Naprawdę jesteś ciekawy? – zaśmiała się Wadż.
- Ani trochę – parsknął w myślach śmiechem młodzieniec. – Dziękuję Wadż.
Gdy już wyszli ze stacji metra, Gauri poczuła się ponownie, jakby nagle wydostała się na brzeg morza i ujrzała gwałtowny majestat bijących w brzegi fal. Wadą Hindusów bywał niekiedy pragmatyzm. Ludzie ci, lubujący się zazwyczaj w swojej nieokiełznanej fantazji, unikali jałowych plaż i niepokojącej linii nieosiągalnego horyzontu. Wielu z nich sądziło, że ich bogowie związani są szczególnie z Subkontynentem i idąc za tą myślą sądzili, że za jego granicą kończy się ich opiekuńczy wpływ na wyznawców. Wybrzeże było szczególnie wyraźną linią demarkacyjną, zatem większość mieszkańców lądu unikała jego niepokojącej, błękitnej tafli. Dla Gauri ten zabobon okazał się korzystny. W przeludnionych Indiach, gdzie niemalże każda piędź ziemi była wykorzystana i przetworzona przez pokolenia walczących o przetrwanie biedaków, nadmorskie brzegi bywały często dzikie, nienaruszone i czyste.
Brzeg zwartej zabudowy kuberiańskiego miasta nie był oczywiście rezerwatem natury, lecz tu właśnie Gauri szczególnie dobitnie dostrzegła, że tak zwane istoty rozumne, wraz ze swymi domostwami, narzędziami i maszynami nie stanowią żadnego kontrastu wobec reszty natury. Doszukiwanie się wyraźnej granicy między skałą, rafą koralową, a ciągiem kamienic było tylko i wyłącznie kwestią przesadnego antropocentryzmu, bądź kuberocentryzmu. Nie było też większej różnicy między polem, lasem, a łąką. Gdy w naturze wygrywał jakiś gatunek, zawsze zmieniał swoje środowisko w jednorodną papkę samego siebie. Miejsce mogło być zawsze „zanieczyszczone” nadmiarem gołębi, nadmiarem motyli, czy nadmiarem ludzi. Ów jednorodny nadmiar miał w sobie coś schyłkowego, wiadomo bowiem było, że w jednorodność wkroczy prędzej, czy później jakiś gustujący w niej drapieżnik, lub wirus.
Ktoś mógłby rzec, że istnieją przecież zanieczyszczenia przemysłowe, o które nie można w przeciwieństwie do ludzi posądzać gołębi, czy porostów. Czy rzeczywiście? Wszystko wskazuje na to, że archaiczne organizmy pod wpływem ogromnego zanieczyszczenia chemicznego, spowodowanego namnożeniem się ich jednostronnej metabolicznej aktywności, musiały zacząć oddychać wyjątkowo trującą i niebezpieczną substancją, jaką jest dla organicznych związków węgla tlen. A wycieki ropy, a bomby atomowe? Erupcja średnich wielkości wulkanu odsuwa w cień wszelkie naftowe katastrofy, zaś meteor o średnicy większej niż kilkaset metrów może się równać siłą zniszczenia wielu nuklearnym kataklizmom.
- No tak – uśmiechnęła się do siebie dziewczyna, co nie miało oczywiście związku z ekspresją jej Spojrzenia, – z pewnością większość przedstawicieli mojego gatunku zakrzyknęłaby „ależ to jest świadome, ależ to my robimy!”. Tutejsza żywiel z pewnością zareagowałaby identycznie. Czy rzeczywiście chęć przeżycia i mnożenia swoich genów jest świadomym elementem „woli” zainteresowanych? I idąca za tym przejściowa monopolizacja biosfer? – Gauri spojrzała na wijące się serpentyny dróg magnetycznych ogarniające wysokie, stare już budowle na podobieństwo pnącego się wokół pni drzew bluszczu. Jej zmysły odbierały to dzięki umiejętnemu oświetleniu gzymsów i pasów jezdnych. Niesamowite było to pasmo błyszczących wzorów spoza linii widzenia, słyszenia i czucia. Widziała, czuła i słyszała cały czas i na wszystkie strony, do pewnego dystansu. To co odczuwała jako przyjrzenie się czemuś, nagłe rzucenie okiem, było jedynie jej ziemskim nawykiem. Wiedziała o tym, prawdziwi Kuberianie odbierali bodźce zmysłowe cały czas, choć może z mniejszą niż Ziemianie intensywnością, jako, że nie otwierali oczu i nie rzucali spojrzeń. – W każdym razie nie ma większej różnicy między brzegiem wysokich dzielnic miasta, a nadmorskimi fiordami – stwierdziła. – A jeśli nawet odmienność między nimi pełni jakąś funkcję, z pewnością nie jest tym samym, czym uczynili ją mieszkańcy miast. Wadż! – zawołała w myślach.
- Tak – rzekła Wadż nie przestając rozmawiać z Czandrą.
- Czy mogłabyś odtworzyć Symfonię Miejską Ludwika? – spytała. – Chciałabym lepiej zrozumieć piętrzące się przede mną brzegi.
- Rozumiem – uśmiechnęła się Wadż. – Nasz dyrygent, który w wolnych chwilach jest waszym domowym robotem, pali się do dyrygenckiej batuty. Już przygotowałam wirtualną orkiestrę. Chyba nie masz nic przeciwko wykonaniu na żywo?
- Ależ skąd – zaśmiała się Gauri. – Śmieszne słowo „na żywo”. Zwłaszcza w tym kontekście.
- Tak naprawdę zawsze jest na żywo i na martwo – zauważyła Wadż. – Nawet do moich obwodów impulsy docierają z pewnym opóźnieniem, Szepcze do mnie tylko przeszłość.
- To zdanie idzie dalej – zaśmiała się dziewczyna, słysząc że Wadż traktuje ją jak małe dziecko. – W pewnym momencie zaś okazuje się, że żywo i martwo to jedynie błędne terminy, wyrosłe z lokalnego ośrodka „myśli”.
- Masz rację, moje dziecko – przybrała nieoczekiwanie matczyny ton Wadż. Tak naprawdę nie miało to jednak w sobie nic przypadkowego. Na użytek Kubery i jej ziemskich podopiecznych analizowała coraz dokładniej odruchy i atawizmy żywieli.
- W dziwnym tempie prowadzi allegro mój młody kolega dyrygent – mruknął Ludwik. – Cóż – licentia poetica.
- Może ma rację – zauważyła Gauri, – ty zawsze miałeś skłonność do biegu z zadyszką w symfoniach. Po twojej śmierci większość wielkich dyrygentów zwalniała znacząco twoje tempa.
- No proszę! – oburzył się kompozytor, – a ja specjalnie wpisywałem oznaczenia z metronomem.
- Może bierze się to stąd, że jako twórca znasz już swój utwór – oceniła Wadż, – zaś każdy inny słuchacz styka się w nim z czymś nowym. Jesteś na tyle wielkim artystą, żeby nie widzieć tak prostych rzeczy.
- Dobrze jest nie widzieć prostych rzeczy – stwierdził Ludwik, – są nieistotne. Lepiej być dalekowidzem. Można rzecz jasna patrzeć na kwiat, to szczęście widzieć dokładnie jego piękno, ale trzeba widzieć w nim gwiazdy. Inaczej oczy są niepotrzebne.
- Va! Va! – zakrzyknęła dziewczyna w duchu hinduskiego aplauzu. Po chwili wyostrzyła ponownie krąg swoich zmysłów. Muzyka Ludwika napływała do niej stopniowo, mieszając się z melodią dźwiękokształtu miasta. Gauri poczuła, że rozumie wszystko lepiej. Estetyka proporcji, sama będąca tworem natury, wydobywała z drugiego tworu natury, jakim były unoszące się strzępy kamienic, niezwykłe napięcie, podobne do budzącego przyrodę świtu. Dziewczyna wspomniała piękne drzewo rosnące się przed jej delhijskim akademikiem. Ujrzała brzask unoszący wijące się gałęzie i drżące liście. Była tym pejzażem, teraz zaś fragment wyrosły z tego widoku, czyli ona, był na Kuberze. Drzewo i świt wędrowały po jaskiniowej dolinie odległej planety. Do chaotycznej harmonii wszechświata włączyło się nowe, małe zderzenie głosów, mały dysonans, który tym bardziej pobudzał harmonię. Skupiła się znów mocniej na Symfonii Miejskiej i spostrzegła, że Ludwik komponuje tak, by można było bez problemu transponować skalę w górę lub w dół. Fale akustyczne drżącego powietrza, które słyszała, niosłyby ten sam przekaz, gdyby stały się falami akustycznymi mgławic, czy też elektromagnetycznym tańcem w obrębie czasoprzestrzeni. Główne, środkowe oktawy utworu mogły być niskie na tyle, by zmieścić się w tkance wszechświata, lub na tyle wysokie, by nie natrafić na ścianę rozmiaru Plancka. Najmniejszej małości, jeśli nie liczyć strun, o ile te istnieją. Lecz nawet struny, tworzące swoimi drganiami energiomaterię i czasoprzestrzeń, nie łamały zasady wielkości Plancka, bo należały do innych, zwiniętych wymiarów. To było istotą tej koncepcji. Miała wielką ochotę spytać Słonecznego lub Wadż o prawdziwość tej teorii, lecz wiedziała, że nie opiszą jej praw fizyki nie znanych na Ziemi, dopóki swoją mentalnością rzeczywiście jej nie opuści. Na razie była co najwyżej w wysokich góra, wciąż przykuta swoimi reakcjami i językiem odczuwania do macierzystego globu.
Wkrótce skręcili w nową, nieznaną sobie część kuberiańskiej starówki. Zbliżali się do mieszkania ich nabożnego znajomego. Choć próbowali już kilkukrotnie znaleźć się przed jego drzwiami, buntujący się organizm Czandry popełniał spojrzeniowe samobójstwo po drodze. Na szczęście dla ich planów, Wadż wymyśliła sobie iż będzie, jak to nazwała „pisarką”. To znaczy tak jak każdy ziemski pisarz, wychodzący z siebie by proza nigdy nie była sztuką, skupi się na owym świętym Graalu pisarzy jakim jest psychika jednostki i świat pojmowany jako ogół ludności. Czandra, dzięki swojej wrażliwości i pomocy przyjaciół wiedział już doskonale, że psychika jest kompozytem łatwych do zbadania, wysoce biernych elementów. Wiedział też oczywiście, że żaden „świat” nie sprowadza się do jednego gatunku zwierząt. Dlatego istniała szansa, że powieściopisarskie zabiegi Wadż rozbawią go i pozwolą mu się oderwać od atawistycznego eskapizmu. Tak też się działo. Wszyscy byli bardzo zadowoleni, zwłaszcza Wadż, która lubiła się wygłupiać. Aż chciałoby się napisać, że Wadż również mnie stworzyła. W końcu jestem tu narratorem! To bardzo spodobałoby się wielu Czytelnikom. Lecz byłby to bardzo tani chwyt. Jako, że staram się być, wbrew pozorom, realistą, muszę wyznać, że w Naturze nikt nie tworzy narratorów. Oni kształtują się w drodze ewolucji. Nie chcę zatem sprawiać przyjemności Czytelnikom za cenę prawdy, kto zresztą powiedział, że lubię ogół Czytelników? Zbyt wielu narratorów lubi Czytelników, dlatego proza rzadko bywa sztuką, a nawet jeśli, to chyba nigdy w całości danego dzieła. Wracam jednak do postaci, które wyewoluowały poprzez mój wytworzony przez ewolucję mózg. Bo chyba nikt nie wątpi w to, że nie zdołałbym złożyć atom po atomie hinduskiej dziewczyny obdarzonej ciekawością? No może ktoś, nie ja, mógłby czegoś takiego dokonać posługując się mniej lub bardziej dosłownym wzorem. Ale wzór i tak byłby owocem ewolucji, jak i ten, który się nim posłużył. Rzecz jasna w odległych od tego miejscach owa ewolucja może wyglądać zupełnie inaczej, ale wątpię, żeby kiedykolwiek osierociła istoty, które z takiej, bądź innej perspektywy patrzą na świat (nie mam tu na myśli gatunku zwierząt społecznych). Oczywiście Wadż, tworząc żart w postaci narratora dla Czandry również nie stworzyła go, lecz posłużyła się wzorem, który wyewoluował. Głupota, tak samo jak mądrość, powstają w wyniku identycznego procesu. Lecz, pora już wracać na Kuberę, gdyż nasi przyjaciele pukają właśnie do tubylczych drzwi. Oczywiście pukanie do drzwi nie wyglądało tak jak na Ziemi, ale w całej czynności chodziło również o zamkniętą prywatną przestrzeń, w obrębie większej, publicznej przestrzeni, która z uwagi na zagrożenie innych osobników nie stosujących się do ogólnie przyjętych norm społecznych musiała posiadać ten swoisty filtr, na ziemi najczęściej zwany drzwiami.
- (obraz!) – zawołał i przedstawił na ich widok znajomy ze świątyni. – Cieszę się, że wreszcie tu dotarliście, bardzo mi przykro, że Przylaw choruje w metrze.
- Trafiłem w końcu na dobrego psychologa i powoli zaczynam zdrowieć – rzekł i narysował Czandra.
- Nieoczekiwane przeciwności okazały się jednak szczęśliwe – ucieszył się ich gospodarz. – Mamy właśnie spotkanie młodych artystów. Wejdźcie – dodał i dorysował zataczając zygzaki dźwięczącymi mackami. Po chwili zaczął im przedstawiać zaproszonych twórców, co okazała się zbyt niewdzięczne do natychmiastowego tłumaczenia.
- Przeczytam, wyświetlę, pokażę jeden z moich obrazopoematów – zaproponował jeden z przedstawionych i natychmiast zabrał się do dzieła. – Ja i pierścienie. Płodne i szczęśliwe. Jestem obok, niepłodny z wyboru. Za to obok mnie mój Bóg. Jestem jego pierścieniem. Płodny i szczęśliwy. Płodny z wyboru.
- Wspaniałe! – zakrzyknęli i odmalowali pozostali zaproszeni, oczywiście Ziemianie i Ludwik starali się robić to samo, co wszyscy.
- Zawsze jesteś taki formalistyczny – zauważył kolejny artysta. – Posłuchajcie mojego dźwiękopoematu. Mchy rosną w jaskini. Zgubiłem się pośród nich, porzuciłem tam swoje pierścienie. Bóg spoglądał znad grzybni. Ja czułem, że muszę więcej myśleć o wiecznej jaskini. Podniosłem pierścienie i ruszyłem szukać towarzyszy seksualnych.
- Doskonale! – krzyknęli i wyrzeźbili wszyscy.
- A co wy myślicie? – zagaił swoich egzotycznych gości.
- Drugi wierszobraz przypadł mi bardziej do gustu – zauważyła i ukazała Gauri. – Podobają mi się w nim odniesienia do natury.
- Liczy się realizm – zaprotestował jeden ze zgromadzonych. – Opisy przyrody to jedynie miłe tło dla przemian świata, czyli naszego gatunku i cząstki tego świata, jakim jest pojedynczy, jednostkowy Kuberianin wraz ze swoim dylematem doczesności i wieczności. Moim zdaniem należy odrzucać w sztuce wszystko, co zbyteczne. Czyli wszystko to, co nie dotyczy świata i relacji z jego stwórcą. Rzeki, jaskinia, grzyby, to przecież tylko symbole naszych odczuć. Poza tym, że stanowią czasem dla naszych artystów dodatkowy, symboliczny element języka, nie istnieją. Nawet jeśli mają teraz jakąś materialną reprezentację, to przecież tylko materialną. Nie zawierają kuberiańskiej duszy. Ciepło, w swoim dziele stworzenia, uczyniło je tylko na chwilę podstawką dla świata, czyli dla nas, Kuberian.
- Świetnie powiedziane – zawołał i chlapnął jeden z jego przyjaciół.
- Tak – odparł inny, – ale przecież to oczywiste.
- Oczywiste, może – zauważył obrońca realizmu, – ale nie należy popadać w przesadną nowoczesność ciągłych poszukiwań. Realność, czyli nasza walka o wieczność Jaskini Ciepła, nie mieści się nawet w miliardach opisów i fabuł. To ocean bez dna. Święty ocean kuberianstwa (na Ziemi mówi się człowieczeństwa), czerpmy zeń z radością i pijmy.
- Widzę, że znów wracają ci skłonności samobójcze – rzekła Wadż w myślach Czandry.
- O tak – odparł, – czuję się tak, jakbym patrzył znów na ściany tutejszego metra.
- Uzyskałam już pewną biegłość w opisywaniu psychiki wydzielin żywieli – stwierdziła Wadż. – Posiadłszy tę umiejętność potrafię też odtworzyć przeszłość motywacyjną danego indywiduum. Sprowadza się ona do kilku jaskrawych haseł. One motywują wszystkie mniej bezpośrednio instynktowne odruchy.
- Mówiłaś przecież, że nie chcesz kierować organizmami na Kuberze z uwagi na możliwość błędu? – zdziwił się młodzieniec. – Tymczasem nagle widzisz przejrzyście coś tak złożonego jak psychika.
- Popełniasz pewien błąd, mój drogi przyjacielu – zaśmiała się Wadż. – Psychika odprysków żywieli ją posiadających jest dużo prostsza do analizy niż ruchy mięśni skrzydeł, czy algorytmy rządzące podprogowymi atawistycznymi odruchami. Psychika oparta jest na niezwykle prymitywnych działaniach matematycznych. Gmatwa ją jedynie to, że niekiedy próbuje wyjaśnić ruchy mięśni i podprogowe atawizmy.
- A widzisz! – zatriumfował Czandra, – któremu, z uwagi na ogólne osłabienie, zaczęło za wszelką cenę zależeć na tym, by mieć jak najbardziej złożoną psychikę. Czuł się wręcz urażony na myśl, że ów skarb, owo „ja”, mogłoby się rządzić prostymi zasadami. Wprawdzie z uwagi Wadż nie wynikało wcale, że „ja” jest złożone, ale bycie dramatycznie osadzonym na czymś niepojętym to też było coś…
- Nie ma w tym niczego do oglądania – zaprotestowała łagodnie Wadż, – to, że prosty automat psychiki stara się natychmiast opisać otoczenie, jest wynikiem doboru naturalnego. Gdyby robił to dłużej, zostałby przez coś pożarty i nie przekazałby swoich cech fizycznych i psychicznych następnym pokoleniom. Wprowadza to jednak brutalny atawizm natychmiastowego opisywania rzeczy dla „ja” istotnych. „Ja” może się latami grzebać z budową mostu nad rzeką, ale natychmiast wie rzeczy typu – „jeśli wszystek umrę, wszystko traci sens”. To fabryka bogów i religii, to fabryka kuberianistów i humanistów mówiących – „świat to ja i mój gatunek”. To wszystko jest bardzo proste, ty również powinieneś doskonale to rozumieć. W banalnym opisie ludzkiej, czy kuberiańskiej psychiki nie trzeba się posługiwać mocą obliczeniową generowaną przez chaotyczne prawidłowości Ziemi, czy Kubery w obrębie miliardów lat i niewyobrażalnie wielkiej ilości cząstek elementarnych. Trzeba tylko wiedzieć, o podstawowych atawizmach i interakcjach, które psychika u danego indywiduum rozwiązała drogą na skróty. Później te błędne uproszczenie narasta setkami ech w dalszych przeżyciach jednostki, a także w kulturze i wierzeniach całej społeczności.
- Bardzo mi pomagasz Wadż – ucieszył się Czandra, który poczuł się na tyle dobrze, żeby należycie ocenić swoją chęć obrony złożonej psychiki Ziemian.
- Tak, ale czemu nie sprawić, by wszystko było trochę lżejsze i bardziej zabawne? – spytała retorycznie Wadż. – Wyobraźmy sobie pisarza, pana Piewcę Gatunku, który podobnie jak wielu jego realnych kolegów z żywieli, stara się obserwować „rzeczywistych” Kuberian i dochodzić do sedna ich „autentyzmu”.
- …staram się dostrzec to, co naprawdę drga w rozmowach mijanych przechodniów, pasażerów w metrze, staram się stworzyć esencję prawdy o nas i w nas… – ciągnął tymczasem dalej kuberiański realista, co trochę zdziwiło Czandrę, gdyż temat poruszany przez realistę nie przesunął się nawet o kuberiański milimetr.
- Oto Piewca Gatunku spotyka swoje alter ego – zaśmiała się Wadż, – zastanawia się, jaka metafizyczna przygoda wcisnęła pióro w rękę kolegi, wie też, że dobrze jest umieścić w powieści realistycznej elementy autobiograficzne, czyli postać pisarza, w którym odbije się pisarz piszący książkę. „Wspaniały pomysł!” – cieszy się nasz nadrzędny pisarz.
tak jak mówiles o obcych na filmie – sa pewne reguły – naszej percepcji – obcy musza byc podobni do nas abysmy pojeli ich interakcje — w pismie – powiesci gubie sie w ich własciwosciachroznorodnosci percepcji — mysle ze najlepszy jest do ich zobrazowania swiat wirtualnych gier komputerowych z okularami trzy d —w kosmos raczej pojada maszyny samoreplikujaca sie ze sztuczna inteligencja – male tanie – odporne na promieniowanie i potworne przeciazenia nie potrzebuja wygod tlenu i jedzenia to juz sie dzieje wojskowych samolotach —propagadowo i politycznie na MARSA —