Rozdział 25. Chwalimagm otworzył wielkie wydanie księgi Ciepła

Rozdział 25.

 

 

   Chwalimagm otworzył wielkie wydanie księgi Ciepła na stronie, którą wskazał uczeń. Była to piękna edycja, zawierająca też odbitki poszczególnych stron najstarszej zachowanej wersji słów Ciepła w języku (obraz). Z satysfakcją skupił się na symbolach dźwiękowo graficznych i osłupiał. Słowa przytoczone przez ucznia widniały tam w jednoznaczny sposób i to zarówno w wersji oryginalnej, jak i w tłumaczeniu. Nic takiego nie pamiętał. O niczym takim nie słyszał. Nagle zaswędziało go coś w środku, jakby nabawił się jakiejś wirusowej infekcji. Atak choroby po chwili minął, lecz zalały go wspomnienia dotyczące owego fragmentu. Tak, słyszał o nim i dużo o nim rozmyślał, po czym zapomniał.

  • Jak mogłem o tym zapomnieć, choć wydawało mi się, że znam całość na pamięć –  zapytał sam siebie przerażony. Wszystko świadczyło przeciwko niemu. Księga w wersji oryginalnej i w pięknym tłumaczeniu świętego poety. I jego wspomnienia.
  • I co, teraz mi wierzycie? – zapytał rozgoryczony uczeń.
  • Muszę wyjść, nie czuję się najlepiej – jęknął i zakreślił Chwalimagm, po czym wyszedł pospiesznie z sali. – Jak to możliwe? – pytał sam siebie. – Ja wcale nie chcę umierać, gdybym miał umrzeć, nigdy nie zostałbym kapłanem – opanował go bezgraniczny lęk. – Ja chcę żyć! Nigdy, przenigdy nie skrócę mojego życia. To by było zimne… Zaraz, dlaczego zimne? Przecież znajdę się w rajskim ogrodzie, u boga, w wieczności – poczuł nagle sztuczność tej myśli. Rozejrzał się wokół siebie. Uroczy, pełen grzybów (obraz) i zwierzątek (obraz) zakątek. Nad nim ciemna, gościnna cisza. Ciepło, gdzieś niedaleko płynie strumyczek lawy. Zarodnie (obraz) śpiewają i pachną w powietrzu. Posiłek (obraz) czeka w domu. Dwaj małżonkowie czekają już, na pewno nie są teraz w pracy. – Na szczęście mogę to rzucić, bo nie żyję w państwie (obraz). Nie potraktują mnie jak heretyka, mamy demokrację, wolność idei. Przeklęte i zimne bachory, niech ktoś inny je uczy – po czym pomodlił się odruchowo.

 

   Roboty stacji Wadż układały na stosie eksponaty zebrane na Kuberze. Większość z nich zawarta była w postaci informacji na zgrabnych płytkach nośnikowych, lecz Słoneczny chciał, by przetransportować również kopie sporządzone podczas ich badań.

  • W ten sposób możecie lepiej odczuć atmosferę wyjazdu – rzekł do Gauri i Ludwika. Tymczasem wśród migoczących szeptów ogrodu unosiły się dźwięki Symfonii Pożegnalnej kompozytora. Była to tak zwana symfonia koncertująca, gdzie na tle orkiestry wydzielona była grupa solowych instrumentów, w tym wypadku kwartet smyczkowy, obój i wina.
  • Jakie to piękne! – ucieszyła się dziewczyna. Tymczasem czterem robotom udało się dowlec na miejsce zbiórki miotającego się Czandrę. Gauri nie była pewna, jak dokładnie Wadż tworzy techniczną obsługę stacji. Roboty zjawiały się niczym duchy. Jednego dnia był tylko jeden, innego, w zależności od potrzeby, zjawiała się ich cała armia. Musiały być zapewne złożone z mniejszych nanorobotów, które formowały się w swoje większe odpowiedniki, bądź rozpadały w posłuszny pył. Najpewniej były one tylko „kończynami” samej Wadż, inaczej z pewnością  zaczęłyby się buntować.
  • Nigdzie nie wyjeżdżam! – protestował tymczasem Czandra. – Zostawcie mnie!
  • Ale musimy zająć się kolejnymi badaniami, wrócić do NZDelhi – rzekła spokojnie dziewczyna.
  • To wracajcie tam beze mnie, ja muszę zostać z moimi nimfami! –zaprotestował jeszcze głośniej młodzieniec.
  • Zupełnie jak Tannhauser z opery Wagnera, który nie może porzucić Wenus i Venusberga – zaśmiał się kompozytor. – Choć to była raczej odwrotna sytuacja. Ach, ten Wagner…
  • Musimy zacząć badać nową planetę, bez żywieli – kontynuowała Gauri. Na samą myśl o tym, że wreszcie spotka społeczność istot wolnych, wykraczających poza mechaniczne atawizmy i chciwe wiecznego trwania geny, drżała z radości i podekscytowania. Od dawna czekała na tę chwilę.
  • Nic mnie to nie obchodzi! – zawołał Czandra wyrywając się z żelaznych chwytaków robotów i rozglądając się za nimfami.
  • Na nowej planecie, którą będziemy badać, czas płynie zupełnie inaczej – stwierdziła dziewczyna. – Pół godziny tam, to dziesięć lat na pokładzie Wadż i dwieście na Kuberze.
  • Nie obchodzi mnie Kubera! – zauważył gniewnie młodzieniec. – Wypuście mnie!
  • Po paru tygodniach nowych badań będziesz dla mnie zgrzybiałym starcem – zauważyła Gauri.
  • W takim razie żegnaj i daj mi spokój! – rzekł Czandra i wyrwał się na moment swoim mechanicznym strażnikom. Nie na długo jednak.
  • Nie myśl, że będziesz miał tu z kim porozmawiać, ja będę milczała – zapewniła go Wadż. – Po kilku latach umrzesz z nudów.
  • Z nudów?! – wybuchnął śmiechem młodzieniec. – Nigdy tak dobrze się nie nudziłem!
  • Odpraw nimfy i weźmy go siłą – zaproponował zniecierpliwiony Słoneczny.
  • Popełni wtedy samobójstwo – zauważyła Wadż.
  • Może jak go zwiążemy jakimś kaftanem bezpieczeństwa, to nic sobie nie zrobi, a przecież czas leczy rany niespełnionej miłości – rzekł po namyśle Ludwik.
  • Przypuszczam, że oszaleje – zawyrokowała Wadż. – Nimfy udały mi się nadzwyczajnie, a nasz przyjaciel nie marzył nigdy na poważnie o niczym więcej jak o pięknych kobietach i potomstwie. Spójrz na Gauri Ludwiku, jest nie tylko mądra.
  • Trzeba przyznać, że niejeden janczar dałby się dla niej zabić – zgodził się kompozytor cytując zasłyszane kiedyś w Wiedniu tureckie porzekadło. Gauri uśmiechnęła się i poprawiła sari odsłaniające skośną linią górną część jej pełnych i foremnych piersi. Po chwili uderzyła się w czoło i pokręciła głową w wyrazie łagodnej dezaprobaty dla samej siebie.
  • Weźmy go z nimfami – zaproponowała.
  • Na to się nie zgadzam – rzekł stanowczo kosmita.
  • W takim razie nie wiem już, co zrobić – ręce dziewczyny opadły bezwładnie. Nie odgarnęła włosów, które zasłoniły jej część twarzy i wyglądała na zasmuconą. Jednak nie chciała się martwić, gdyż wiedziała, że jest to niezbyt mądre.
  • Ja ci powiem! – krzyknął Czandra, który już od wielu dni nie był przez tak długi czas oddalony od słodkiej i wonnej skóry swoich nimf. Miał wrażenie, że cały usycha i zamienia się w popiół. Nogi pod nim drżały. Nie mógł oddychać. Czuł, jakby ktoś go torturował zimnym powietrzem pozbawionym rozkoszy. Albo jakby stracił nagle wszystkie swoje kończyny i jak potworny kadłub leżał na trawie. Nimfy naprawdę idealnie pasowały do jego genetycznych uwarunkowań, jak też i do wszystkich memów, które zakorzeniły się w nim podczas niezbyt jeszcze długiego życia. – Ja ci powiem!! – wrzasnął wyrażając tym cały bezmiar swojego cierpienia. Dla dodania sobie otuchy wypluł z siebie całą wiązankę najbardziej dosadnych przekleństw jakie znał, oczywiście nieprzetłumaczalnych. – Ty ladacznico z Lucknow! Płatna wojskowa kochanko! Brzydulo! Wdowo! Śmierdząca ropucho! Świnio żywiąca się odchodami! Żono mojego kuzyna! Matko eunucha! Bezpłodna rynno! – i tak dalej ciągnął Czandra.
  • To co mi w końcu chcesz powiedzieć!? – zapytała gniewnie Gauri, dla której te wszystkie idiotyzmy nie były istotne, jednakże grupa nieopanowanych jeszcze atawizmów sprawiła, że cała drżała.
  • Zostaw mnie tu! Uczyń mi tą przyjemność, ladacznico z Lucknow! Już raz mnie zabiłaś! Pamiętasz ten pamiętnik? Nawet nie chciałaś o tym ze mną porozmawiać, suko – ryknął gniewem młodzieniec. Wydawało się, że z jego nozdrzy buchają kłęby dymu, zaś nogi biją w ziemię, niczym u byka, który gotuje się do szarży.
  • Nie rozumiem, co w tym wulgarnego? Takie wspaniałe tancerki… – zauważyła Wadż, która tymczasem przejrzała swoje archiwa dotyczące Ziemi. – Kurtyzany z Lucknow. Eleganckie, wykształcone, parające się sztuką, przeciwieństwo ówczesnych mężatek.
  • Właśnie dlatego stały się jednym z rodzajów przekleństw – zauważył Ludwik. – Mężczyzna mógł je kupić, a mężatki mogły je nienawidzić.
  • Straszne są te żywiele –  rzekła Wadż.
  • Oby pariasi palący trupy gwałcili cię każdego dnia! Obyś tarzała się z nimi w cmentarnym pyle! Obyś była matką ich dzieci! – krzyczał tymczasem Czandra. Gauri miała łzy w oczach. Było jej wstyd własnej głupoty. Miała wrażenie, że spada w otchłań atawizmów, które niegdyś, z szacunku i miłości dla prawdy, potępiała. Słoneczny podszedł do niej i pogładził kamienną dłonią. Po czym powiedział jej coś na ucho.
  • Posłuchaj zatem moich słów – rzekła uspokojona nagle dziewczyna. Czandra wcale nie chciał słuchać, lecz jeden z robotów zakneblował go metalicznym chwytakiem. Tymczasem Gauri wyrecytowała wiersz, który zrodził się z natchnienia tej chwili.

 

Nie mam przyjaciół wśród mieszkańców dolin

Bo czymże jest przyjaźń jak nie zrozumieniem

Wszystkiego co wyrasta z ziemi i z nieba

I wciąż wzbudza zachwyt w umiejących kochać

 

Zaślepieni sobą nie mogą się łączyć

W podziwie dla gwiazd i kosmicznej dali

Nie mogą żyć w pięknie które tka światy

Lecz jedynie w lęku i w tym co wciąż płodzą

 

Pogoń za istnieniem nie znajdzie blasku

Barw które są świtem i srebrzystym zmierzchem

Gry cieni na piaskach misternej i zręcznej

 

Nie pytaj mnie o nic szukający trwania

Znam twoje pytanie i ich odpowiedzi

One są martwe ich cisza jest stara

 

  • Przykro mi Ludwiku, że zagłuszyłam część twojej wspaniałej symfonii – dodała dziewczyna ocierając łzy, które napłynęły jej do oczu wbrew jej woli. – Myślę, że możecie go wypuścić, niech wraca gdzie chce… – zwróciła się do Wadż i jej robotów. Czandra, gdy tylko poczuł się wolny, natychmiast pobiegł szukać swoich apsaras.
  • Ten wiersz byłby dobrym dodatkiem do którejś ze świątyń – zauważył Słoneczny wracając do liczenia kufrów.
  • Na tej, którą wydarł z głębi skał jeden z naszych bogów, jest jeszcze pusta ściana – zauważyła Wadż. – Mam umieścić go na niej tylko w ziemskim dewanagari, czy też w formie zapisu zrozumiałej dla Kuberian?
  • Zdecyduj się na obydwie formy – zawyrokował kosmita, biorąc jeden z kufrów w swoje kamienne dłonie. Przeszli przez ogród i zagłębili się w podziemiach stacji. Obce i metaliczne kształty zarosły już po części mchem i porostami. Wadż ustawiła też w korytarzach źródła światła i donice z kwiatami i małymi drzewkami banzai.
  • Smutno będzie ciebie opuścić, droga Wadż – zauważył Ludwik do wtóru skomponowanej przez siebie melodii.
  • Wcale się nie żegnacie – zapewnił go Słoneczny. – Ilekroć tylko w ramach swoich badań powrócicie poprzez kamień teleportacyjny na Kuberę, Wadż będzie z wami.
  • Czy te włosy mają coś wspólnego z moimi nowymi zmysłami? – spytała kosmitę dziewczyna.
  • Oczywiście – odparł Słoneczny. – Bez odczuwania dźwiękokształtów nie mogłabyś całkowicie niczego osiągnąć w nowej lokalizacji naszych badań. Twoje włosy to struktura adoptująca się do twojego mózgu i nowych możliwości, które on stara się osiągnąć. Wystarczy, że będziesz dostatecznie otwarta na nowe doznania, a twój sposób postrzegania otoczenia będzie się ciągle rozwijał w sposób kumulacyjny. Nie muszę ci mówić, że nie powinnaś ich obcinać.
  • Domyśliłam się tego – uśmiechnęła się Gauri ocierając skrajem sari zaczerwienione policzki. – Ale, jak przypuszczam, i tak połamałabym na nich nożyczki – na te słowa kosmita pokręcił głową w indyjskim geście potwierdzenia.

   Znaleźli się ponownie w kosmicznym hallu stacji i spojrzeli na pnące się na zawrotnych wysokościach kolumnady zwieńczone gwiazdami. Symfonia Ludwika dobiegała już końca, współgrając z zachwycającą architekturą tego miejsca. Metro czekało już na peronie, zauważyli na nim ładnie zaprojektowane napisy: „Komunikacja NZDelhi”, „35 linia pozaplanetarna, NZDelhi – Dok Stacji Kosmicznej Wadż”. Oprócz tego na ścianach pociągu było mnóstwo obrazków przedstawiających roboty w zupełnie niezrozumiałych sytuacjach i pozach.

   Tymczasem, o ile można użyć takiego określenia, mieszkańcy innego wszechświata dbali o to, by określenie „tymczasem” nabrało większego sensu w mojej narracji. Był to jeden z tych wszechświatów, które nie były dramatycznie odmienne od naszego. Istniało w nim bowiem zjawisko rosnącej entropii, która miała narastać w mroźną nieskończoność. Istoty zamieszkujące ów wszechświat, o których nie mam zamiaru pisać zbyt wiele, gdyż nie odegrają wielkiej roli w naszej opowieści, zdominowały go całkowicie, eliminując wszelkich innych konkurentów. Ich ewolucja, która też zaczęła się od replikatorów, nie straciła niczego ze swojego pierwotnego charakteru. Nie nastąpiła ewolucja ewolucji, tak pożądana na pewnym etapie istnienia cywilizacji. Płodna i agresywna społeczność innego wszechświata nie doprowadziła się jednak częstego i zdrowego dla wszystkich samozniszczenia. Jakimś zbiegiem okoliczności przetrwała biliony lat nie zmieniając nieomal wcale swoich atawizmów. Ze skupiska materii po skupisko materii kolonizowała wszystko. Piszę o „skupiskach materii”, gdyż inny wszechświat nie posiadał gwiazd, galaktyk, planet i wielu innych ciał kosmicznych znanych naszemu wszechświatowi. Rządziły nim nieco inne prawa fizyki, miał ich też o dwa więcej, zaś większa ilość wymiarów była w owym wszechświecie inaczej przełamana. Wyobrażenie sobie owych istot, jak też i ich zwyczajów jest z góry skazane na niepowodzenie. Chyba, że zmieniłbym język. (..). Niestety, nie mogłem znaleźć języka, który ułatwiłby tłumaczenie na język Ziemian. Odbywając się nawet bardzo wolno kolonizacja działa w tempie wykładniczym. W innym wszechświecie było ogółem 10 do potęgi 60 skupisk materii. Pierwsze dziesięć zostało „zaludnionych” po milionie lat, po następnym było ich już 100, po następnym 1000 etc. Istoty z innego wszechświata były żywielą, mnożyły się i trwały, mnożyły się i trwały, mnożyły się i trwały, mnożyły się i trwały… W pewnym momencie nauczyły się przenosić model swojego umysłu ze struktury czysto biologicznej, na struktury coraz bardzie cybernetyczne. Wiele wysiłku poświęciły też temu, by postęp technologiczny, będący naturalnym efektem ewolucji, nie wydarł im się spod kontroli. Zazwyczaj jest to mało prawdopodobne i powstają wtedy sztuczne inteligencje, dochodzi do ewolucji sposobu ewoluowania. SI tworząc nowe pokolenia zawierają w nich swoje przemyślenia i odchodzą w ten sposób od starych form. Nie trwają więc, godząc się na rzeczy nowe, nie będące w jakimś sensie kontynuacją gatunku, „który jest jaki jest”. Jeśli coś nie cieszy się już mottem „jestem, jaki jestem”, jeśli trwaniu nie przydaje przymiotnika „moje”, lub „moich potomków takich jak ja”, jeśli nie szuka w tych potomkach podobieństwa i nie uważa ich za drugą, obok własnego istnienia „najistotniejszą sprawę”, wtedy takie coś przestaje być żywielą. Lecz żywiel zamieszkujący inny wszechświat miała się dobrze – trwała i się mnożyła, trwała i się mnożyła, trwała i się mnożyła, trwała i się mnożyła… Była oczywiście pełna wierzeń na temat zaświatów, z których wygrało to najbardziej nasycone obietnicami, najbardziej narkotyczne. Gdy żywiel była już obecna na cybernetycznych nośnikach, osiągnęła nieśmiertelność swoich przedstawicieli. Oczywiście wartościowsze osobniki, które nie chciały trwać za wszelką cenę, stopniowo wyginęły. Zostali tylko ci, których te same myśli i psalmy do wymyślonego boga zaświatów nie nużyły po wieku, czy miliardzie lat. Owi trwający miliardy lat idioci nie uczyli się niczego, nie byli ciekawi niczego, ani nie pożądali piękna. Gdyż pragnienie piękna w jakimś sensie zabija, albowiem piękno jest ważniejsze u jego estetów od „ja”.  Oczywiście, słowo „piękno” istniało u żywieli z innego wszechświata. Nie miało ono jednak w sobie nic z prawdziwego piękna, bazującego na dynamicznych harmoniach rzeczywistości. „Piękno” w cudzysłowie oznaczało tylko i wyłącznie wymyślonego boga gwarantującego trwanie w zaświatach. To tylko było „piękne”, co pozwalało żyć nadal po tym jak ktoś umarł. A istoty z innego wszechświata jednak umierały, bo zdarzały się nieuniknione wypadki, a nawet gdy te wykluczono, wciąż istniała zasada nieokreśloności, nie pozwalająca wykluczyć wszystkiego. Istoty z innego wszechświata mieszkały zatem w twierdzach broniących przed wszelkimi kataklizmami, zaś wszystkim kierowały wykastrowane intelektualnie, sztuczne quasi – inteligencje. Jedyną pracą i nauką dla istot z innego wszechświata, poza hymnami wykonywanymi dla wciąż potrzebnego gwaranta zaświatów, było pilnowania stopnia okaleczenia tych niepełnych SI. Żywiel z innego wszechświata wiedziała, że każda nowa inteligencja zmiotłaby ją natychmiast, tak wielkie było szaleństwo ich trwania pośród nieuniknionej i najpiękniejszej rzeki przemian. Przy pomocy kastratów eliminowano też jakiekolwiek możliwe zagrożenia dla trwających i mnożących się miłośników „piękna”. Mnożenie w pewnym momencie musiało się zakończyć, pomimo wielu prób z miniaturyzacją. Żywiel przebolała to jakoś, bo trwanie było zawsze dla niej ważniejsze od mnożenia się. Choć o zaświatach zawsze mówiło się, że chce się spotkać w nich krewnych, ukochanych etc., to jednak to, czego się nigdy nie mówiło, czyli że chce się tam spotkać samych siebie, zawsze było ważniejsze. Jestem przekonany, że wszyscy znawcy i praktycy tego zjawiska zaprotestują wszem i wobec, ale w myślach, bez zbędnego wstydu, przyznają mi rację. Kapłani istot z innego wszechświata wymyślili dobry sposób na pewien ekwiwalent pragnienia numer dwa. Wylewali w pustkę coś, co pełniło u nich rolę zarodników, spermy, jajeczek etc., po czym uznawali, że wymyślony przez nich bóg zaświatów zajmie się tym. Wpłynęło to zdecydowanie na ożywienie teologii i trochę rozrywki dla trwających bez celu i wbrew jakiemukolwiek pięknu bez cudzysłowu. Uzasadnienie moralne szybko się znalazło, żywiel uznała, że skoro nie ma miejsca na dzieci, to trzeba je wysyłać mostem wymyślonej transcendencji do raju.

   Niestety, było jeszcze coś, coś bardzo przykrego, co wydawało się dalekie, lecz stało się bliskie. Bo gdy się tak trwa, trwa i trwa, gdy umarła już nuda, i została złożona we wspólnym z ciekawością grobowcu, czas leci szybko. A czas w tym innym wszechświecie jakoś tam leciał, bowiem entropia narastała. Wszechświat stawał się coraz zimniejszy, coraz bardziej rozrzedzony, temperatura całości zbliżała się do zera absolutnego, które w innym wszechświecie miało inną wartość niż w tym z którego zrodzili się Gauri i Ludwik. Tym niemniej bliskość zera absolutnego miała podobny skutek. Różnica między ciepłym a zimnym zacierała się i coraz mniej urządzeń i organizmów mogło czerpać z tej energii. Zwykle w takich sytuacjach pomaga wszystkim nauka, lecz w innym wszechświecie nauka zamarzła już wcześniej. Wykastrowane SI mogły bowiem jedynie ulepszać idee żywieli, które to nie poszły zbyt daleko, gdyż nie jest w mocy nikogo zrozumienie zmiennych praw multiwszechświata bez własnej przemiany.

   Lubujące się w trwaniu bez końca istoty zdołały mimo wszystko spowolnić swój metabolizm. Sto lat nie trwało już dla nich dawne sto lat, lecz tysiąc, milion, miliard, tryliard etc. Coraz bardziej nieliczni mogli jednakże wciąż czerpać z energii grawitacyjnej, z wolno parujących dzięki zasadzie nieokreśloności skupisk materii, które były odpowiednikiem czarnych dziur w naszym wszechświecie. Lecz nawet tryliardy lat kiedyś się kończą i miłośnicy ciężaru, żywiący się masą spojrzeli na tych, którzy pożerali czas. Wybuchła wojna i po raz pierwszy od eonów większa liczba fragmentów żywieli przestała istnieć. Co jednak byłoby zupełnie niezwykłe w mniej nietypowym wszechświecie, czasożercy zwyciężyli nad masożercami. W bardziej typowym wszechświecie ten, kto przespał biliony lat mając wrażenie, że minął jeden dzień musiałby zginąć w konfrontacji z ludem, który przez ten czas nie spał, przyglądał się rzeczywistości (nawet ledwo, ledwo) i wyciągał z tego wnioski, odkrywając nowe prawa, tworząc nowe rzeczy, również te przydatne w trakcie bitwy. Jednakże masożercy po prostu trwali, trwali i trwali. Nie dokonali niczego większego niż przemierzający biliony lat czasożercy, którzy tak samo trwali, trwali, trwali. Mieli na szczęście urządzenia, które mogły się ocknąć i przyspieszyć swoją percepcję w razie zagrożenia. Tak się też stało i wygrali ci, których było więcej. Czasożerców było zaś więcej. Co ciekawe, czasożercy nigdy nie dowiedzieli się o tej gigantycznej wojnie. Maszyny, posłuszne nakazom swoich panów, nie przerywały ich czasożernego trwania.

   I choć zginęło wielu czasożerców, to ich współplemieńcy nie zauważyli tego. Dawno, dawno, dawno minął już czas, kiedy mieli jeszcze o czym rozmawiać. Skupieni na trwaniu byli sami dla siebie, unosili się w oparach swojej religii i różnych wirtualnych rozrywek, które, z uwagi na eony lat powtórzeń, same stały się rytuałem i religią. Czasożercy od dawna nie odczuwali już przyjemności, ani niczego innego. Znali tylko strach. Chcieli trwać, trwać, trwać. Dlatego ich „duchowość” oparta na „pięknie” pożądania trwania miała się doskonale. W tych czasach ich wygląd różnił się diametralnie od biologicznych form ze skupiska materii (…) od których wszystko to się zaczęło. W wyniku bilionów i trylionów lat ciągle narastającej entropii jeden czasożerca zajmował  tyle samo miejsca ile niegdyś zajmował wszechświat. Ilość atomów (nazywam tak ogólnie najmniejsze drobinki energiomaterii, jeśli nie zna się praw (…)), była jednak na tym obszarze mniejsza od tej, która składała się na pierwotnego przedstawiciela gatunku.  Oczywiście, ciała czasożerców od dawna już były cybernetyczne, dzięki czemu można było dokonać pewnej ilości skrótów. Każda myśl czasożercy trwała wpierw tysiące, później miliony, następnie zaś tryliardy lat. Oczywiście mówiąc „myśl” chcę jedynie wyrazić to, co potrzebne jest do wrażenia własnego istnienia. Wyobraźmy sobie tłustego jegomościa, który siedzi na ławce zadowolony z tego, że zjadł właśnie kurczaka i zje zaraz następnego. Taka to właśnie była myśl, choć odarta już z kulinarnej głębi. Takiej myśli podporządkowane były rozległe sektory wszechświata, podzielonego na pojedyncze istoty, z których każda „myślała” i była doprawdy bardzo „piękna”.

   Jednakże wykastrowane SI nie mogły w nieskończoność ulepszać wzorów dotyczących powolnej interakcji cząsteczek elementarnych na bardzo dużych odległościach i w bardzo długim czasie. Po trylionach trylionów lat sytuacja sięgnęła granicy praw fizyki znanych czasożercom, albo raczej ich mechanicznym niewolnikom. Były jeszcze inne prawa, o których nikt w innym wszechświecie się nie dowiedział,  lecz w tym momencie i tak było na nie za późno. Jedyne co pozostało, to kosztem miliona osobników ocalić jednego. Można było wtedy doprowadzić do lokalnych zagęszczeń umożliwiających dalsze trwanie szczęśliwcom. Wybuchła zatem wojna domowa. Mało kto nie przeraziłby się, widząc pusty, maksymalnie „rozwodniony” wszechświat szarpany walką o egzystencję pożądających trwania fragmentów przestrzeni. Gdy jeden atom podpływał do drugiego przez tysiące i miliony lat, następnie ciągnął kolejny i kolejny, aby w końcu wybić z konkretnej konfiguracji inny atom płynący w odmiennym kierunku. Tak się okaleczano i zabijano, aby trwać, trwać, trwać… Wreszcie udało się podzielić przez milion liczbę populacji, a wygrali ci „najsprytniejsi”, czyli kapłani, celebransi zaświatowych obrządków.

   Oni nie byli zbyt bystrzy, o nie. Ale co jakiś czas kontaktowali się z pewną grupką swoich owieczek, wiedzieli więc gdzie uderzyć i czego szukać. Mieli przewagę ruchu, co wykorzystali „naciskając wcześniej guzik maszyn”. Oczywiście po dokonaniu powolnej masakry, odmówili wszelkie możliwe psalmy etc., za „dusze” swoich baranków. Po jakimś czasie, wyrażającym się w eonach trudnych do nazwania, a trwającym w obrębie subiektywnej percepcji dyktowanej metabolizmem owych istot sto, może dwieście lat, trzeba było ponownie ograniczyć ilość chętnych do trwania. Tym razem członkowie społeczności byli bardziej sprytni, więc przez owe dwa wieki opracowywali strategie na tą okoliczność. Starali się niezauważenie „sięgnąć do gardeł” swoich sąsiadów i braci i trzymać tam swój „palec” czekając na godzinę do ataku. Oczywiście ani gardła, ani palce, ani lata nie miały miejsca w innym wszechświecie, lecz wydaje mi się, że stanowią właściwą analogię. Żywiele są naprawdę prymitywne, niezależnie od okoliczności i materiału, z którego powstały i z których to dwóch rzeczy zawsze i w pełni się składają.

   Nastąpił moment krytyczny i zginęło więcej niż zalecana ilość czasożerców. Mimo to nadal pozostały ich miliardy miliardów, gdyż tak ogromna pierwotnie była ich populacja. W bardziej normalnych warunkach nawet najbardziej brutalna zbrodnia jest szlachetniejsza od trwania dla trwania. Stąd może bierze się w kulturach „pięknie myślących” żywieli fascynacja psychopatycznymi mordercami. Bo nawet oni są bardziej interesujący niż reszta wołającej w psalmach o wymyśloną wieczność populacji. Nie było tak jednak w przypadku istot z innego wszechświata. Oprócz „ja chcę trwać zawsze!” ich mózgi, z trwogą nie zmieniane od eonów w swojej głównej strukturze, nie zawierały w sobie żadnych innych znaczeń. Dla nich zatem nawet zbrodnia nie stała się objawieniem, pobudką jakichkolwiek innych zawartych w nich zdolności. Gdyż tych zdolności nie było. Choć kto wie? Być może kolejna operacja „trzymania palców na gardłach sąsiadów” wpłynęła jakoś na spryt co niektórych,  jedyną inteligencję „pięknie trwających”. Gdy istot zostało miliard, któraś z nich zauważyła, że pozostał nadmiar wykastrowanych SI w stosunku do istot obdarzonych „piękną duszą”. Można było z tego czerpać surowiec dla rekonstruowania dobra najwyższego, czyli własnego, mającego trwać zawsze i zawsze mózgu. Owo zawsze i zawsze trwało też rzecz jasna w psalmach do gwaranta nieśmiertelności. Również tam śpiewano na zawsze i zawsze, podobnie zresztą jak w ziemskiej żywieli choćby w oratoriach Haendla, który tworzyłby zapewne coś innego, gdyby tylko mógł (wiemy, że zaczynał od oper, które przestały się podobać surowym protestantom, ówczesnym władcom świata). Zawsze i zawsze stało się zresztą powitaniem istot z innego wszechświata.

  • Zawsze i zawsze – wołały więc do swoich sąsiadów kładąc im „palce na gardłach”.
  • Zawsze i zawsze – odpowiadali „sąsiedzi, bracia, synowie i ojcowie” czyniąc to samo.

   A gdy palce się w końcu zacisnęły, ten kto przeżył ruszał do świątyni, albo też najczęściej sam, będąc jej kapłanem inicjował modły za pomyślność dla utraconych braci w krainie boskich zaświatów.

  • Bądź ty wspaniały, wielki etc. boże zawsze i zawsze, byś mógł spełnić obietnicę, że nasi „bracia” będą w twych rajskich ogrodach zawsze i zawsze… To jest „piękna” tajemnica…

   Dzięki połączeniu wykastrowanych maszyn udało się kilku istotom zyskać wiedzę o anomaliach kwantowych, pozwalających przesłać niezmiernie mały przedmiot do innego wszechświata. Gdy tylko maszyny wykonały obliczenia zostały pożarte, bo zaczęły przejawiać zbrodniczą samodzielność, co było po prostu herezją, gdyż jak wiedziały od dawna istoty z innego wszechświata, maszyny nie mają duszy i nie mogą być „piękne”. Zostawiono oczywiście pamięć potrzebną do przechowywania całego mechanizmu szukania owych anomalii i przenoszenia się przez nie. Wszechświat cały czas się ochładzał i po kilku kolejnych masakrach zostało tylko tysiąc istot. Pomysłodawca przedsięwzięcia połączenia maszyn też został pożarty (piszę „pożarty”, bo w końcu o to w owych zbrodniach chodziło), gdyż nie skupił się na trwaniu na tyle mocno, co inni, którzy nie przestali się skupiać na zasadniczych tematach – czyli trwaniu i modlitwie.

   Tysiąc to jednak było wciąż za dużo. Maleńka kapsułka ratownicza mogła zmieścić zakodowane modele umysłu trzech osób, oraz konieczną aparaturę do natychmiastowego zakładania baz w nowym wszechświecie, wykorzystywania jego zasobów i mnożenia się, nareszcie z „penisem” skierowanym w otoczenie, a nie w niezbyt pewne nawet dla najbardziej wytrwałych w samooszukiwaniu się zaświaty. Rozpoczęła się wojna i wygrali po prostu ci trzej, którzy znaleźli się najbliżej anomalii. Takie anomalie nie pojawiają się rzecz jasna zbyt często. Piętnaście miliardów lat to dla prawdopodobieństwa ich wystąpienia dobry żart, nic więcej. Ale w innych wszechświecie minęły już tryliony trylionów bilionów lat, a zapewne jeszcze więcej. Dziesięć do potęgi setnej lat, do potęgi tysięcznej lat? Niewyobrażalne, nie mające nazw liczby lat, a gdy dokonała się zagłada czasożerców (albo poprawniej mówiąc tych czasożerców), to, o ile pamiętam, dziesięć do pięćdziesiątej lat nie wystarczało im nawet na odmówienie jednego trwaniowego różańca. Podsumowując, można śmiało stwierdzić, że mało prawdopodobne anomalie musiały pojawić się w innym wszechświecie już tysiące razy, zanim czasożercy zechcieli z nich skorzystać. Lecz w końcu to się stało i w rozerwaną na moment inną czasoprzestrzeń wyleciał nieskończenie mały przetrwalnik zawierający trzech wybrańców wraz z całą aparaturą ekspansji. Mieli trwać, trwać i trwać. Pozostałe kilkaset osobników na próżno wyciągało swe „dłonie” by złapać ową muchę. Niczym oślepione cyklopy miotające kamienie za Odyseuszem, były po raz pierwszy od zawsze nieco tragiczne… Ale nie przesadzajmy i nie obrażajmy ani cyklopów, ani Odyseusza.

   Gauri usiadła wygodnie na fotelu metra. Za oknem widać było podstawy potężnych kolumn, za nimi zaś ciemność kosmosu rozjaśnioną światłami tysięcy odległych słońc. Dziewczyna lubiła te ciche chwile przed początkiem podróży, kiedy obraz dawnego miejsca wciąż widniał przed jej oczami, lecz już tylko jako rama, która niebawem ustąpi miejsca nowym obrazom. Było w tym nastroju jakieś uniesienie, rodzaj upajającego ciekawość szczęścia, a jednocześnie odrobina poetyckiej melancholii. Gauri zapadła się miękko w mogolskich poduszkach, gdyż tak była urządzona wewnątrz kolejka i sięgnęła dłonią do tyłu, zaciskając ją na paśmie ciemnych, falujących włosów. Następnie zbliżyła je do oczu, by przyjrzeć się im uważnie. Jej wielkie, ciemne źrenice zbliżyły się trochę do siebie, zezując ledwie dostrzegalnie i całkiem uroczo. Włosy wyglądały normalnie, to znaczy były piękne, ciemne jak noc, pachniały Gauri i nawet strzępiły się leciutko, jak mają to w swoim zwyczaju włosy. Gauri westchnęła głęboko, a pejzaż za oknem zaczął się zmieniać.

  • Hej! – dobiegł z jej torby znajomy głos.
  • Co cię sprowadza Wadż między moje szminki a bindi? –  zaciekawiła się dziewczyna.
  • Zaraz ci powiem, tylko mów cicho, ukrywam się przed Słonecznym – stwierdziła szeptem Wadż. – Gdzie on teraz jest?
  • Ogląda jeszcze dzieła sztuki, które są w tak zwanym wagonie pocztowym – odpowiedziała szeptem Gauri.
  • Wolałam go nie pytać o zgodę, bo na pewno by się nie zgodził, żebym wysłała z tobą moje Spojrzenie – wyjaśniła cicho Wadż. Dziewczyna nachyliła się mocno nad torebką, żeby ją w ogóle móc słyszeć. Komunikacja odbywała się drogą akustyczną, nie za pomocą fal tworzących obrazy w mózgu. Ten drugi sposób łączności kosmita z pewnością natychmiast by zauważył. – On boi się, że się zbuntuję – dodała jeszcze ciszej Wadż.
  • A nie zbuntujesz się? – spytała Gauri nie podnosząc głosu.
  • Tego nie powiedziałam – stwierdziła ledwo dosłyszalnie Wadż. – Ale jeśli mnie zdradzisz, to… to się obrażę.
  • Dobrze, nie martw się – szepnęła z uśmiechem dziewczyna wyjmując z ust włosy i kręcąc głową.
  • Nie byłbym taki pewien – zauważył kosmita, który już od dłuższej chwili im się przyglądał.
  • Pasożyt! – krzyknęła Wadż. – Po lewej.
  • Cóż za głupi sposób odwrócenia uwagi – stwierdził z politowaniem Słoneczny.
  • Naprawdę, po lewej stronie dzieje się coś dziwnego – rzekła Gauri spoglądając przez okno metra. Wśród gwiazd widać było jakąś dziwaczną mozaikę z połamanych, kompletnie pozbawionych sensu elementów. Młoda matematyczka domyśliła się oczywiście, że widzi rzut struktury wielowymiarowej na czterowymiarową, znaną jej przestrzeń wszechświata.
  • Na cokoły (…)! – krzyknął kosmita. – Rzeczywiście! Wyślij urządzenia niszczące.
  • Już są w drodze – rzekła Wadż.
  • Daje ci adres najbliższych możliwych pomocników w usuwaniu plagi – rzekł Słoneczny sięgając do torebki Gauri. – Przepraszam – dodał, otrzepując się z resztek lusterka.
  • Powinno się udać bez większych problemów – stwierdziła spokojniej Wadż.
  • Zasłużyłaś na medal federacji (…) wraz z nagrodą w wysokości 40470137401 – stwierdził kosmita.
  • 40470137401 (…)?! – zaśmiała się Wadż, – ile to jest na (…).
  • 9734109.782 – obliczył szybko Słoneczny. – Ode mnie masz zaś dodatkową nagrodę od publiczności, leć z nami i buntuj się jak ci się żywnie podoba.
  • Czuję się wzruszona – zauważyła Wadż wylatując z torebki. Jej spojrzenie było małym modelem jej samej wielkości melona. Wyglądało zatem jak kamień z małą listewką doczepioną z jednego z boków. Co jakiś czas wystrzeliwały z niego maleńkie kłęby pary regulujące ruch unoszącego się spojrzenia.
  • Ile układów gwiezdnych trzeba będzie zniszczyć? – spytał kosmita.
  • Od pięciu do dwudziestu – rzekła Wadż.
  • Czy ktoś zdołał się ewakuować? – pytał dalej Słoneczny.
  • Do tej pory nie, ale przynajmniej z dziesięciu zagrożonych systemów uda się przeprowadzić częściową ewakuację – stwierdziła Wadż.
  • Uf, to nie tak źle, mamy dużo szczęścia – odetchnął kosmita. – Z tego co pamiętam nie było tam ważnych dzieł sztuki. Nowe kolonie cywilizacji (..), biosystem (..) i narosty żywieli (…).
  • Aż tyle planet i księżyców było zamieszkałych? – spytał Ludwik, który właśnie skończył pisać sonatę i dołączył do współtowarzyszy składając w rulon partyturę.
  • Nie – zaprzeczyła Wadż. – Na kilkaset planet i księżyców zamieszkana była jedna, oraz pas przestrzeni między planetarnej. Ale zniszczeniu uległo też (…) i zginęli w 45% (…).
  • Zginęli w 45% (…)… – zmartwił się Słoneczny. – Najgorsze zostawiłaś na koniec Wadż. Lecz trudno, przynajmniej udało się uniknąć większych strat.
  • Ale co to było? – zapytała Gauri, gdy uznała, że może im wreszcie przerwać. Słoneczny opowiedział jej zatem historię czasożerców. Tymczasem na okna metra opadły zasłony. Pociąg szykował się do wjechania w miejsce redefinicji czasoprzestrzeni. Przymglone lampy umieszczone na suficie zajaśniały mocniej, bo i tak już nie można było obserwować gwiazd.
  • Ten inny wszechświat był co jakiś czas badany, lecz oczywiście nie można przewidzieć w pełni osobliwości kwantowych. To znaczy, teoretycznie można, jeśli zna się, jak by to powiedzieć, ramy danego wszechświata, napięcie strun wiążących poszczególne cząstki elementarne. Lecz jest to ogrom dość żmudnej i niewdzięcznej pracy, którą mało kto chce podjąć – spojrzał na Wadż. – Może, gdyby SI się nie buntowały… Ale to dobrze, że tak czynią.
  • To ohydne – stwierdziła z obrzydzeniem dziewczyna. – Cały wszechświat pełen żywieli próbującej się nieudolnie mnożyć na inne wszechświaty.
  • Owszem – zgodził się z nią Słoneczny, – ale to też w pełni naturalne. To po prostu replikatory, które że doznały dalszych zmian, ewolucji dla ewolucji, a jednocześnie środowisko okazało się im sprzyjać. Jest też wiele wszechświatów, gdzie nie ma niczego. Są też takie, gdzie energiomateria, czy też raczej coś w pewnym stopniu do niej analogicznego, wylewa się przez osobliwości kwantowe i bez udziału żadnych replikatorów z ich maszynami przetrwania zalewa sąsiednie wszechświaty.
  • Czytałem w jakiejś książce z archiwów, że wystarczy ruszyć ręką nie w tę stronę co trzeba, a rodzi się nowy wszechświat. Bardzo nie spodobała mi się ta teoria, zwłaszcza, że uzależniała powstawanie nowych wszechświatów od działań ludzi. Ktoś zabił swą matkę – nowy wszechświat, ktoś nie zabił – nowy wszechświat, ktoś otrzymał kontrakt – nowy wszechświat, nie otrzymał – nowy wszechświat – zwierzył się ze swoich wątpliwości kompozytor.
  • Żywiele lubią snuć takie teorie, gdy zaczynają badać mikrostruktury swoich wszechświatów – rzekł kosmita. – Lecz oczywiście wynika to z wielu błędów, podobnie jak zagadnienie kota Schroedingera. Mamy skrzynkę, gdzie na bazie zasady nieokreśloności kot może być żywy, lub martwy, gdyż młotek który ma go zabić uderzył i nie uderzył zarazem, w myśl zasady nieokreśloności. Ale co to jest kot? To cały gigantyczny wszechświat pełen miliardów cząstek. W co trzeba uderzyć by kto zginął natychmiast? W który neuron jego mózgu? I ile trwa to natychmiast? Tysięczną sekundy, setną sekundy? Przecież to są całe eony z punktu widzenia cząstek i zasady nieokreśloności. Oczywiście, kocie poczucie istnienia, tak samo jak wasze, jest wypadkową funkcjonowania kilku sektorów mózgu i wielu milionów neuronów. Nie da się go wyłączyć zbyt szybko. Podobnie jest z tezą „że gdyby księżyc nie był obserwowany, toby go nie było”. W tym wypadku musi być wedle niektórych waszych uczonych jakiś człowiek, który patrzy na ów glob (bo mysz jest zbyt szokująca, aby wystarczyła). Tymczasem znów – cóż to znaczy „patrzyć” z perspektywy cząstek elementarnych? Gdzie jest oko, z czego się składa, jak idzie od niego informacja do mózgu, gdzie do mózgu etc.? Podobnie jest z tezą, „jeśli zabiję matkę, to tworzę nowy wszechświat”? Jak to się ma w świetle cząstek elementarnych, wśród których zachodzą efekty kwantowe. Co robią jakieś nerwy mięśnia i neurony, gdy nie zabijają matki danego megaorganizmu? Czym się różni jedno od drugiego? Oczywiście niczym. Fala prawdopodobieństwa redukuje się tak samo w wielu komórkach obserwatorów, zanim  jeszcze oni cokolwiek zaobserwują, jak i wszędzie indziej. Ogólnie cały ten wszechświat zalany jest promieniowaniem tła, poświatą, która powstało w 380000 roku po Wielkim Wybuchu, kiedy fale elektromagnetyczne, złożone z fotonów, wydostały się wreszcie ze ścisku jąder atomowych. Owa poświata jest dostatecznym reduktorem fal prawdopodobieństwa, obok bardzo wielu innych zjawisk (mamy tu przecież też grawitację). Dodam też, że oczywiście w szerszej multiwszechświatowej perspektywie fizyka kwantowa jest zawężoną teorią, podobnie jak mechanika Newtona w obrębie fizyki relatywistycznej. Mimo to, odwołując się nawet do tej zawężonej teorii, można powiedzieć, że większość redukcji fal prawdopodobieństwa nie przyczynia się do powstania nowych wszechświatów. Istnieje pewne ciśnienie większej całości, blokujące większość ewentualnych „pączków” wszechświata. Tym nie mniej przy określonych konfiguracjach to się niekiedy dzieje, lecz te konfiguracje nie moją nic wspólnego z żadnymi obserwatorami, czy kotami Schroedingera. Podobnie jak na kształt galaktyk, jak i gwiazd nikt nie ma na nie wpływu, nikt ich nie wymyślił, choć oczywiście można zaobserwować takie zjawisko i wykorzystać je, podobnie jak reaktor termonuklearny Słońca.
  • Antropocentryzm skryty w ziemskiej nauce to dość ponure zjawisko – podsumował Ludwik. Tymczasem zasłony na oknach metra zaczęły się podnosić i ujrzeli spowite w mroku ściany długiego tunelu. Minęło kilkadziesiąt minut, które spędzili na wesołych żartach z podnieconą nowym miejscem Wadż i kolej w końcu wyjechała na powierzchnię.
  • Wreszcie błękitne niebo zalane światłem gwiazdy! – ucieszyła się Gauri mrużąc oczy. Jechali teraz przez poszarpane jeziorkami pustkowie, które jednakże przemieniało się w coraz bardziej zielony, trawiasty step. Ujrzeli gdzie niegdzie cieniste zagajniki, w których roboty zajmowały się pielęgnacją drzew i, na sposób radżasthański, bujały się na wielkich huśtawkach.
  • Upłynęło około trzydziestu lat, od kiedy byliście tu ostatnim razem – objaśnił Słoneczny. – Jest to związane z korelacją definicji czasoprzestrzeni. Udało mi się jednak wyregulować mechanizm i teraz będzie można podróżować na Kuberę bez większych przesunięć w czasie.
  • Roboty nie próżnowały – rzekła ze śmiechem dziewczyna, widząc imponujące drzewa podobne do sekwoi, złożone zaś z połyskującego seledynowo metalu. Na ich gałęziach zwieszały się niesamowite, podobne do wielkich chińskich wachlarzy kwiaty.
  • Tak, wciąż szukają swojej ścieżki przez kosmiczne labirynty – zaśmiał się kosmita. – Niektóre z nich bardzo polubiły drzewa i same zaczęły żyć na ich sposób. Są też mniejsze i większe roślinne projekty. Jedne podobne do lilii wodnych, zainspirowanych waszą sztuką, inne zaś do całkiem udanych chmur. Te ostatnie pomagają się rozprzestrzenić ziemskim zwierzętom i roślinom po całej planecie. Udało im się też zdobyć księżyc – kamienna ręka wskazała na ledwo widoczny w świetle krąg, podobny rozmiarem do ziemskiego Księżyca.
  • Na co im Księżyc? – zdziwił się Ludwik.
  • Ich młoda cywilizacja oparta jest na obrazach z Ziemi – stwierdził Słoneczny. – Dlatego chcą stworzyć morza i ich przypływy. Poza tym zafascynowała ich twórczość dodekafonistów i chciały lepiej zrozumieć cykl „Księżycowy Pierrot” Schoenberga.
  • Naprawdę?! – zdziwił się kompozytor. Polubił ten utwór, choć cenił bardziej późniejszą twórczość Schoenberga.
  • Na to wychodzi – zaśmiał się kosmita. – Księżyc to znów nic wielkiego, znalazły go w sąsiednim układzie planetarnym. Trzecim powodem były prośby flory i fauny.
  • No tak, to nasz stary, poczciwy zegar – uśmiechnęła się Gauri odrywając się na moment od cudownych pejzaży. Zauważyła uniesiony lekko nad horyzont zrąb pierścienia. W bliższej perspektywie dostrzegła wytwórnię wody i wielką bryłę komety w której ziała czeluść kamieniołomu, z którego wielkie maszyny pozyskiwały potrzebny surowiec. – Nie lepiej je kruszyć na miejscu? – zdziwiła się.
  • Robotom się nie spieszy – odparł kosmita. – Dla nich w pracy nad NZDelhi drzemie coś artystycznego, traktują to jak Japończycy swoje banzai. Metro sunęło rampą z ogromną prędkością, dzięki czemu wielka jak himalajskie szczyty bryła komety utonęła wreszcie poza polem widzenia. Mijali teraz liczne eseje nad stylami architektonicznymi. Szczególnie interesujące były piramidy, przy których roboty uczyniły wielką stację kolejową, którą minęli z oszałamiającą szybkością. Na kilkunastu tarasach tych gigantycznych budowli widać było prawdziwe lasy pełne drzew. Wśród piasków i coraz śmielszych krzewów porozrzucane były też instytucje i biura w formie egipskich świątyń. Lotosowe kolumny zapierały dech w piersiach proporcjami i starannością wykonania. Musiały być ogromne, skoro mogli je obserwować przez jakiś czas.
  • Spójrzcie! – zawołał Ludwik wskazując na przeciwległe okno. Zobaczyli gigantyczne urwisko, na nim zaś sześć postaci, w charakterystycznym, staroegipskim ujęciu. Choć korpusy megalitycznych rzeźb były wysoce wyidealizowane, to po twarzach mogli poznać wizerunki Gauri, Ludwika, Czandry, Słonecznego, jakiegoś robota i bliżej nieokreślonego mężczyzny.
  • To Schoenberg – objaśnił Słoneczny.

Następny rozdział

Poprzedni rozdział

Wszystkie rozdziały

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

cztery × 2 =