Rozdział 4. Gauri czuła się lekka

Rozdział 4.   

 

   Gauri czuła się lekka. Jak to czasem bywa w snach unosiła się nad ziemią, nie czując żadnego wysiłku, ani niepokoju. Otaczały ją barwy, którym nie chciała nadać znamion kształtów. Starczały jej migoczące tęcze, poruszające się bez troski o granice. Były tak samo w niej, jak i na zewnątrz, w otaczającej ją krainie snów. Była zadowolona, gdyż to nocne marzenie było odmienne od nieco koszmarnych snów, które ją prześladowały, kiedy zgodnie ze swoim postanowieniem szukała w nich elementów kontaktu z obcymi. Tym razem do niczego nie dążyła, płynęła po prostu w oswojonej czterowymiarowej przestrzeni i cieszyła się tą chwilą swobody i wolności. Nagle poczuła, że sen ją opuszcza. Czynił to jednakże delikatnie, zapraszając elementy jawy powoli, fragment po fragmencie. Za zasłoną kolorowych wstęg ujrzała tonące w mroku ściany grobowca, lecz ich zarysy długo jeszcze wydawały się nieokreślone, wątłe i nierzeczywiste. Gdy oddalił się już przypływ malarskich fal, wciąż jeszcze czuła zapach kwiatów w zadziwiająco świeżym powietrzu, a uczucie lekkości, choć wyraźnie osłabło, pozostało z nią. Otworzyła oczy, chyba, że były już otwarte. Zauważyła, że Czandra, wtulony w marmurową inskrypcję z długim imieniem emira Lodi, również otwiera oczy.

 

 

Musieliśmy spać całą noc – powiedziała do niego. – To chyba światło poranka.

Oby nie było za późno – przestraszył się Czandra, usiłując włączyć swoją komórkę. Po chwili telefon wyświetlił powitanie i czas. Była piąta nad ranem, ich akademicka kariera nie była więc zagrożona.

Znowu nie ma zasięgu – parsknęła Gauri i powoli wstała. Nadal czuła się przyjemnie lekka, choć z drugiej strony miała wrażenie dziwnej sztywności wszystkich mięśni. – Grobowce to niezbyt wygodne miejsce na drzemkę – zaśmiała się.

Zależy dla kogo – odparł wesoło Czandra. Był trochę zły, że spał w nieczystym miejscu, w domu śmierci, ale obwinianie się po fakcie nie należało na szczęście do jego natury. Jakaś sroka usiadła na żelaznym kółku pod samym środkiem kopuły i zaśpiewała, a potężna akustyka zmaterializowała w powietrzu dźwięki, których ludzie zwykle nie słyszą w śpiewie tych ptaków. Nie było to już owe chrapliwe krakanie, lecz raczej śpiew ekscentrycznego skowronka, bardzo bogaty w muzyczne zdania.

Zawsze wiedziałam, że to inteligentne ptaki – zasłuchała się dziewczyna.

Chodźmy – zaproponował jej przyjaciel kierując się do wyjścia. – O tej porze ciężko złapać motorikszę w tej dzielnicy, a o autobusach wolę nie myśleć. Muszą być wypchane ludźmi tak, jak turban Sikha ostrym żelastwem.

I pistoletami – dodała młoda matematyczka przeciągając się jak kotka. Podeszli do drzwi i znaleźli się na ganku. Ujrzeli trawę sięgającą im do pasa mimo metrowej rampy, która wynosiła ich grobowiec nad poziom gruntu.

Musiało chyba padać w nocy – zdziwił się Czandra. – Choć jeszcze co najmniej miesiąc do pory deszczowej – gdy zeszli po popękanych schodkach, zorientowali się, że trawa jest tak gęsta i wysoka, że ledwo mogą się w niej poruszać. Upłynęło całkiem sporo czasu, nim dotarli do zewnętrznego dziedzińca.

Trawa nie był wcale wilgotna – zauważyła Gauri. – Ale może ranne słońce ją wysuszyło – nie myśląc już o tym więcej minęli dwa kamienne pawilony i zeszli po schodach opuszczając obwarowania nekropolii afgańskiego króla. Stopnie kruszyły się pod ich stopami, ale deszcz który tak szybko nasycił trawę mógł przecież równie dobrze nadkruszyć trochę starych kamieni. Gdy znaleźli się wreszcie na parkowej alei, poczuli się wdzięczni konserwatorom parku, którzy z uwagi na ilastą glebę Lodi postanowili wyłożyć centralne ścieżki grubymi na trzydzieści centymetrów betonowymi płytami, złączonymi dodatkowo stalowymi klamrami. Ten dziwaczny pomysł wiązał się z tym, że gdy hinduscy wykonawcy już coś postanowią, starają się to zrobić z pełną emfazy, operową przesadą. Owa barokowa mania sprawiła jednakże, że można było poruszać się po parku pomimo dziwnego deszczu, który nasycił do granic przesady całą miejscową florę.

Ale głośno śpiewają te ptaki! – zawołał Czandra. – Choć może to normalne tak wcześnie rano – dodał po chwili namysłu.

Nasi skrzydlaci bracia zawsze dbają o to, by godnie powitać dzień – uśmiechnęła się jego przyjaciółka. Pomimo niepokojących dziwactw tego poranka, czuła się na swój sposób szczęśliwa. Zawsze uwielbiała przyrodę i ta nagła eksplozja roślinnego i zwierzęcego życia napełniała jej serce świątecznym nastrojem. Mogła się nim sycić do woli, gdyż zupełnie zabłądzili. Na próżno chodzili tam i z powrotem po pokrzywionych jakąś tajemniczą siłą alejach. Nigdzie nie widać było wielkiej centralnej polany, która była najbardziej charakterystycznym punktem parku. Zaraz obok niej było wyjście usytuowane najbliżej przystanku pasujących im linii autobusów. Stamtąd też najłatwiej było złapać jakieś riksze. W końcu zrezygnowali i zdecydowali się znaleźć drogę do jakiegokolwiek wyjścia. Ku ich kompletnemu zdumieniu, również tez skromny plan okazał się nad wyraz trudny w realizacji.

Spójrz! – krzyknął w końcu Czandra, wskazując w dużej mierze zniszczony i zarośnięty fragment ogrodzenia. Jego przyjaciółka pokiwała głową i wyszli przez rudą od rdzy bramkę. Nie pokonali jednak zbyt wielkiego dystansu, gdy nagle ich nogi odmówiły im posłuszeństwa i stanęli oniemiali. Szerokiej i eleganckiej drogi w zasadzie już nie było. Jedynie płaty rozerwanego przez korzenie drzew asfaltu świadczyły o tym, że opuścili rzeczywiście park.

Dziwny musiał być ten deszcz… – szepnęła kompletnie zdezorientowana Gauri i zaczęła odruchowo iść wzdłuż tego, co było niegdyś drogą. Nie zaczęła nawet szukać przystanku, gdy zatrzymał ją wrzask Czandry. Dziewczyna odwróciła głowę i ujrzała swojego towarzysza wskazującego coś znajdującego się ponad koronami drzew. Był to odległy o dwa kilometry drapacz chmur, mieszczący w sobie ekskluzywny hotel o francuskiej nazwie. Tego dnia nie wyglądał już tak elegancko. Postmodernistyczna bryła budynku rozpadła się niemal na dwoje, żelbetowe części szkieletu budowli sterczały z niej smutno. Większość szyb została wybita i ciemne dziury piętrzących się nad sobą pięter łypały na otaczający je dzień  z przygnębieniem.

Przespaliśmy trzecią wojnę światową – oznajmił grobowym głosem Czandra i usiadłszy na ziemi zaczął szlochać.

Też powinnam zapłakać – pomyślała Gauri patrząc na niego bezradnie. Lecz nie czuła się smutna. Odczuwała silne wewnętrzne napięcie, ale daleko mu było do rozpaczy. Wiedziała, że wszystkie, poza Czandrą, bliskie jej osoby najpewniej zginęły, ale nie umiała tak jak on opaść na ziemię i poddać się smutkowi. – Wszyscy jesteśmy śmiertelni i wszyscy prędzej czy później umrzemy – myślała. – Umrzemy raz i na zawsze. To wcale nie jest zresztą straszne. Czy przeraziła mnie kiedykolwiek pustka przed moim narodzeniem? Nie istniałam sto lat temu, nie istniałam tysiąc, czy miliard lat temu. Czy było w tym cokolwiek strasznego? Nie, zdecydowanie nie… Podobnie będzie sto, czy tysiąc lat po mojej śmierci. Wrócę do tej samej ciszy, z której przybyłam… Skłamałabym też mówiąc, że wolałabym umrzeć jako staruszka otoczona gromadką prawnuków, po przeżyciu tej samej, monotonnej księgi ludzkiego życia. Nie umiałabym się podniecać tą lekturą… I jestem z tego dumna – rześki wiatr rozwiał długie, hebanowe włosy Gauri. Ogarnęła je ze swojej twarzy i pogrążyła się na nowo w swoich myślach. – Zresztą niewielu dożywa starości w dobrym stanie… Większość ludzi umiera stopniowo, za życia. Niekiedy już po studiach są żywymi trupami, automatami do podtrzymywania własnych funkcji życiowych i do rozrodu. Znają jakąś jedną umiejętność i z coraz większą rutyną wykorzystują zdobyty w pocie czoła program. Tego też uczą potomstwo. To naturalne, nie potępiam tego… Jesteśmy tylko pojazdami genów. Można też w inny sposób być ich rydwanem, można być odkrywcą i taka jest moja droga. Nie będę zatem rozpaczać. To dobrze, że moja krótka egzystencja jest świadkiem ważnych wydarzeń, to dobrze, że mam gdzie iść! – chwyciła gałąź drzewa, które jeszcze wczoraj dla niej nie istniało. Była zupełnie normalna. Nawet gąsienica motyla pożerająca ze smakiem liść miała zupełnie typowy dla dorastających poczwarek apetyt. Młoda matematyczka spojrzała ponownie na Czandrę, który schował twarz w dłoniach i ulegał coraz mocniejszemu przygnębieniu. – Również lament nad ludzkością nie ma większego sensu. Kto wie, czy nie zginęła w najbardziej korzystnym dla siebie momencie, jeśli oczywiście rzeczywiście zginęła… – usiadła obok swojego przyjaciela i objęła go ramieniem. Powoli przestawał płakać – Musimy iść – zaproponowała. – To co mówiłeś o wojnie jest całkiem prawdopodobne… Skoro jednak my jakimś cudem przeżyliśmy, całkiem możliwe, że i wielu innych cieszy się nadal istnieniem.

Na pewno wielu ocalało – obruszył się młodzieniec, a nagły sprzeciw postawił go na nogi. – Nawet przez myśl mi nie przeszło, że możemy być sami w tym mieście – Gauri przytaknęła i uśmiechnęła się nieśmiało, choć przeczuwała coś zupełnie innego. Intuicję zazwyczaj traktowała jako głupi zabobon i zdecydowanie złą przewodniczkę. Ale w tak szczególnej sytuacji echa atawizmów wypełniających zwoje nerwowe mogły mieć większe znaczenie. W końcu nie jeden już gatunek zwierząt wymarł na Ziemi, a większość genów nie należała jedynie do jednego gatunku. Geny były kosmopolityczne i były jedyną podstawą intuicji. Możliwe, że zachowały poczucie prostego „jestem sam”. Choć z drugiej strony bez potomstwa przekaz się urywa, a wymierające gatunki nie są zbyt płodne… Gauri pogroziła sobie w myślach. Zdarzały się jej zupełnie podstawowe błędy.

   Ruszyli powoli zarośniętą ulicą. Las nie strawił jeszcze całej nawierzchni, więc mogli iść w miarę szybko. Co jakiś czas mijali zardzewiałe i pozbawione lakieru samochody. Nawet gdyby można je było uruchomić, nie przebiłyby się przez gęstą roślinność okolic.

Kto wie, czy nie jesteśmy napromieniowani? – zauważył drżącym głosem Czandra.

W samochodach nie ma trupów – zauważyła Gauri wskazując resztki jakiegoś auta.

W centrum promieniowanie może być silniejsze – niepokoił się dalej jej przyjaciel.

To możliwe – zgodziła się z nim młoda matematyczka, – ale nie mamy licznika Geigera. Jeśli rzeczywiście jest jakieś promieniowanie, możemy równie dobrze iść w stronę mniejszego zagrożenia. Przecież wiesz, że Delhi jest rozczłonkowane i nie ma wyraźnego centrum. Celem ataków atomowych są często mosty, ale w tym momencie oddalamy się od rzeki. Gdzie są bazy wojskowe, o tym nic mi nie wiadomo. Myślę też, że bardzo silną radiację poczułbyś od razu.

Och, nie czuję się najlepiej – oznajmił Czandra pocierając skórę na ramionach i brzuchu.

To prawdopodobne, że niewiele dzieli nas od kresu, ale tym razem to autosugestia – przyznała Gauri szczerze. Pomyślała, że ma ochotę jeszcze czegoś w życiu dokonać, ale czy to na wojnie, czy to czas w pokoju, śmierć zdarza się bez przerwy, młodym i starym. Tak jak wczoraj nie miałaby wpływu na wyjeżdżający zza ciemnego rogu rozpędzony samochód, tak dzisiaj nie miała żadnej kontroli nad ewentualną radioaktywnością otoczenia. Szli teraz w milczeniu. Młoda matematyczka podziwiała wysokie drzewa, skaczące po nich małpy i ogromne bandy małych ptaszków dokazujące wrzaskliwie między liśćmi. Liczne jak nigdy dotąd wiewiórki były niezwykle zrelaksowane. Znikła gdzieś ich pospieszna nerwowość, którą pamiętała jeszcze z wczoraj. Minęli zarośnięty przez krzewy autobus, również w nim nie było żadnych ludzkich szczątków. Czołgowe blachy pojazdu dawno już pozbyły się zielonego ubarwienia, pojawiły się w nich za to przeżarte przez rdzę dziury. Za autobusem leżał przewrócony motor. – Być może uda nam się go uruchomić – zauważyła dziewczyna. – Nim można by kluczyć między drzewami.

   Czandra podszedł do niej i razem próbowali oderwać pojazd od ziemi. Korzenie i łodygi licznych roślin okazały się twardymi przeciwnikami. W końcu upadli na ziemię trzymając w rękach kawał odłamanej ramy motocykla.

To musiała być jakaś broń biologiczna – zauważył młodzieniec wycierając dłonie w spodnie. – Od radioaktywności rośliny nie urosłyby tak szybko w jedną noc – marsowy grymas przeorał czoło Czandry. – Jeśli to jakiś upiorny wirus z wojskowych magazynów, tym gorzej dla nas – zakręciło mu się w głowie i przystanął na chwilę. Za kotarami liści srożyły się popękane gmachy ośrodków międzynarodowych. Wyglądały na zupełnie opuszczone.

To możliwe – zgodziła się z nim Gauri, – ale nie tłumaczy to rozpadu materii nieorganicznej. Zaczekajmy z wnioskami aż dojdziemy do Janpathu, tam jest więcej zabudowy. Może po prostu kogoś spotkamy – Czandra przyznał jej rację. Dzielnica w której wciąż jeszcze się znajdowali zawsze była jednym wielkim ogrodem i ciężko było osądzić w niej rozmiar zwycięstwa flory i fauny nad dziełami człowieka. Dochodzili już do pierwszego ronda przed wielką aleją Janpathu. Tu zawsze było wiele starych drzew i mnóstwo kwiatów. Teraz wypełzły one z wysepki ronda i z otaczających je ogrodów i zdobyły jezdnię. W powietrzu pachniało ziołami. Całą przestrzeń wypełniało bzyczenie licznych owadów. Zauważyli wiele pszczół, które jeszcze wczoraj mieszkały na dziko jedynie pod gzymsami grobowców i wielkich świątyń – Przyszedł mi do głowy wiersz – powiedziała cicho Gauri.

 

 

Wysoka trawa kołysze się na wietrze

Pamięta dotyk słońca żywy i płodny

On jest jej cichym szeptem poezją trwania

A łąka jest muzyką tonącą w świetle

 

Pszczoły są dziś ciężkie od nektaru kwiatów

Słodycz już wypełnia ich złote pałace

Pracowite chwile błyszczą geometrią

Owadzia wspólnota czas w plastrach układa

 

Pejzaż dostroił do siebie swoje struny

Roślina kieruje skrzydłami owada

On zaś jest władcą jej lepkiej miłości

 

Obłoki ścigają wirującą ziemię

A słońce ogrzewa ich ciągłą gonitwę

Ten prosty mechanizm ma skrzydła i liście

 

Jesteś szalona – zauważył Czandra. – Gorzej niż twój wuj.

Nie rozumiem, o co ci chodzi? – zdziwiła się Gauri.

Jak możesz układać wiersze w obliczu, być może, zagłady świata?! – zirytował się jej przyjaciel.

Nie świata – zaprotestowała dziewczyna, – jedynie naszego gatunku.

Acia! Ale to nasz gatunek, czyż nie? – wzruszył ramionami młodzieniec. Niedorzeczność stylu myślenia Gauri oderwała go mimo wszystko od depresji, w którą popadł.

Troska o cały gatunek nie jest ani naturalna, ani logiczna – zwróciła mu uwagę młoda matematyczka. – Ci wszyscy napuszeni humaniści mówiący o dobru ludzkości są, a może raczej byli, hipokrytami.

No dobrze – westchnął ciężko Czandra. – Ale kto, jeśli nie twój gatunek zachwyci się twoim wierszem? Po co go w ogóle skomponowałaś?

To dobre pytanie – uśmiechnęła się Gauri. Mijali właśnie dwa biurowce pozostające w podobnie złym stanie jak francuski hotel. – Po pierwsze piszę dla sztuki. Ona jest odbiciem harmonii wszechświata, która wyraża się we wszystkim. Nie tylko w wierszu, ale też w pisaniu i w samym piszącym. Wszechświat jest energiomaterią w czasoprzestrzeni. Czasoprzestrzeń stanowi całość. Nasze wrażenie upływu czasu jest subiektywne. Między przeszłością i przyszłością nie ma wyraźnej granicy, żadna też z nich nie tonie w mroku. Jedynie teraźniejszość jest naszym kaprysem. Naprawdę dobry wiersz jest nasileniem się ogólnej harmonii. To nie ważne, skąd się wziął i gdzie przepadnie. Ani jedno, ani drugie z pewnej perspektywy wcale się nie wydarza. To bardziej pełne wytłumaczenie. Prostsze jest takie: porządna sztuka nie przynależy zapewne do jednego gatunku stworzeń. Jeśli przylecą tu kosmiczni archeolodzy, być może zachwycą się naszymi grobowcami.

Architekturą mieszkalną raczej nie – dodał ponuro jej przyjaciel patrząc na zmiecione górne kondygnacje biurowców. Gauri tymczasem rozmyślała o tym, co określiła mianem „bardziej nasilonej harmonii”. To był wciąż trudny temat i nie miała w tym względzie w pełni przejrzystej hipotezy. Obiektywizm, jaki miała szczęście odczuwać nie ulegając prostackim atawizmom, był przeciwny wyróżnianiu „bardziej nasilonej harmonii” nad „zwykłą harmonię”. Mimo to intuicja, ten bank miliardów wschodów słońca nad arabeską aminokwasów mówiła jej, że „bardziej nasilona harmonia” jest cenna. Podobnie jak „kompletny chaos”. Mogła mieć tylko nadzieję, że ta intuicja opiera się na bardziej wyrafinowanych uwarunkowaniach niż te egzystencjalne.

W każdym bądź razie, jeśli to wirus doprowadził Delhi do takiego stanu, to jesteśmy bezpieczni – rzekła, aby pocieszyć Czandrę. – Okazaliśmy się odporni, dlatego żyjemy – dotarli na skrzyżowanie Janpathu z Aleją Królewską. Dawna szeroka aleja zmieniła się w nieprzeniknioną puszczę. Dwa długie na siedem kilometrów kanały zarosły całkowicie roślinnością. Zza zielonego muru roślin nie było widać ani Bramy Indii, ani Pałacu Prezydenckiego. Minęli więc nie istniejące już skrzyżowanie i wkroczyli na Janpath. Znaleźli się blisko francuskiego hotelu, co pozwoliło im jeszcze lepiej ocenić rozmiar zniszczenia. Budynek przekrzywił się znacznie, kilka kondygnacji spadło na ziemię i wystawało z młodej dżungli przypominając naturalne, postrzępione skały. Mieli jeszcze jakieś dwa kilometry do bardziej zwartej zabudowy centrum związanego z placem Connaught’a i jego okolicami. Ulica przed nimi była trochę mniej zarośnięta z uwagi na większą ilość widmowych pojazdów, które rośliny starały się cierpliwie pożreć lub wypchnąć. – Ludzie musieli opuścić je nagle – stwierdziła Gauri widząc skręcający na przystanek autobus i resztki kilku niedbale ustawionych riksz. Kilkanaście metrów dalej stało widmo karetki pogotowia, a przed nią rozstępowały się chaotycznie widma innych samochodów. Bez większych trudności znaleźli się w gęstszej zabudowie. Niektóre z budynków zawaliły się aż do fundamentów i przypominały teraz po prostu góry z cegieł. Inne, staranniej wykonane, stały wciąż w mniej lub bardziej opłakanym stanie. Nadal nie było widać żadnych przejawów ludzkiej obecności. Gauri wskazała wymownie fasadę sklepu spożywczego. Większość szyb szczęśliwie ocalała, okazało się jednak, że drzwi nie są zamknięte. Gdy je uchylili, wypadły natychmiast z zawiasów. Wnętrze okazało się zasłane zwałami pyłu i kurzu. Na ladach piętrzyły się smętnie resztki nierozpoznawalnych już produktów. Jedynie papier i plastik zdradzały uważnemu obserwatorowi pierwotne przeznaczenie pozlepianych kupek pleśni, mchu i kurzu.

Mam nadzieję, że są tu jakieś konserwy – powiedział z nadzieją Czandra. Poczuł się bardzo głodny i spragniony.

Owszem – odparła Gauri podnosząc w górę nieforemną bryłkę rdzy. – Nie radziłabym tego jeść.

To może chociaż to? – spytał z nadzieją jej przyjaciel podnosząc w górę butelkę wody uzdatnionej do picia.

Zostaw to Czandro – oznajmiła dziewczyna. – Nie wiemy ile czasu upłynęło od kiedy zasnęliśmy. Nie była to z pewnością jedna noc, lecz wiele lat.

Ale nie postarzeliśmy się – zauważył jej przyjaciel. Pogładził się po twarzy. – Nie wyrosła mi nawet broda, a nasze telefony wskazują po prostu kolejny dzień.

I to jest bardzo dziwne – zgodziła się z nim młoda matematyczka. – Choć dla nas upłynęła jedna noc, to miasto zestarzało się o wiele, wiele lat.

Myślisz, że to te smugi? – spytał młodzieniec.

Nigdzie ich teraz nie ma – zwróciła mu uwagę Gauri. – Ale to możliwe, że to one, choć nie mam pojęcia dlaczego miałyby robić coś takiego…

Na razie trzeba szukać dalej innych ludzi i czegoś do picia i do jedzenia – stwierdził Czandra. – Dlaczego nie możemy się napić tej wody? – zapytał z nadzieją.

Była w plastikowym opakowaniu najprawdopodobniej zbyt długo, żeby nam to wyszło na zdrowie. Ale masz rację, trzeba się zająć naszymi żołądkami. Najpierw woda. W kranach najprawdopodobniej jej nie ma. Trzeba będzie pójść nad rzekę.

Chcesz pić tą potworną, cuchnącą maź? – spytał zaszokowany Czandra.

Zobaczymy jaka jest teraz – wzruszyła ramionami dziewczyna.

   Spojrzeli raz jeszcze na wnętrze zrujnowanego sklepu i wyszli na zewnątrz. Po chwili znaleźli się na zewnętrznym kręgu Placu Connaught’a. Choć obydwoje lubili drzewa, pusta przestrzeń jezdni była dla ich oczu miłą odmianą. Fasady późnokolonialnych budynków zachowały się w stosunkowo dobrym stanie. Jońskie kolumny ujednoliconych podcieni były tylko trochę bardziej obdrapane niż zwykle. Wkrótce zerknęli w głąb jednej z promienistych alej placu i nie zdziwili się widząc puszczę, która rozlała się z małego parku stanowiącego serce placu przed ich zaśnięciem. Postanowili nie zapuszczać się tam teraz, lecz iść dłuższą trasą po okręgu. Gdy przechodzili obok staromodnego kina „Regal” odruchowo spojrzeli w głąb na foyer i kasy. Po plakatach zapowiadających filmy nie zachował się nawet ślad na omszałych ścianach.

Gdy już zaspokoimy potrzeby naszych żołądków, będziemy musieli się wybrać na zakupy – zauważyła Gauri.

Co masz na myśli? – zdumiał się Czandra.

Choćby zdobycie jakiegoś radia – wyjaśniła dziewczyna. – Nawet jeśli jesteśmy jedynymi ludźmi w Delhi, być może gdzieś indziej nadal ktoś jest. Być może baterie będą działać, jeśli nie, to i tak trzeba będzie uruchomić jakiś generator.

Dobrze, że żyjemy w Indiach – ucieszył się jej przyjaciel. – Brat mówił mi, że w Europie prawie nigdy nie wyłączają prądu i tylko bardzo nieliczne instytucje mają własne prądnice.

   Na dachach opuszczonych domów jak zwykle bawiły się małpy. Nad nimi unosiły się jastrzębie polujące na myszy, szczury i wiewiórki. Słońce miało dziwną, czerwonawą barwę, ale zwierzęta nie wydawały się o to troszczyć. Gauri i Czandra minęli ostatnią przecznicę i zaczęli schodzić w stronę Mostu Pana Sziwy, czyli wiaduktu kolejowego, pod którym mieli przejść. Tu znów pojawił się las, na szczęście niezbyt gęsty z uwagi na słaby dostęp światła. Na wiadukcie stał zardzewiały pociąg miejski, zbity z blach tak masywnych, że nawet delijski autobus wydawał się przy nim niemal lekkim, finezyjnym pojazdem. Za mostem zagrodził im drogę minaret, który opuścił swoje miejsce obok nowoczesnego meczetu. Z pewnym trudem wspięli się na owal przewróconej wieży i zeskoczyli po drugiej stronie. Byli teraz w delcie, do której spłynęło całe morze roślin. Nie było tu już śladu po asfaltowej nawierzchni, a rude korpusy samochodów były już po części zanurzone w ziemi. Posuwali się bardzo wolno, żałowali, że nie mają maczet. Przebycie stu metrów zajęło im przeszło godzinę, ale po tym żmudnym odcinku droga przechodziła w nasyp, co osłabiało napór młodej dżungli. Teraz otaczały ich różne szkoły, charakterystyczne dla nadrzecznej dzielnicy. Większość przeobraziła się w piramidy gruzów, lecz kilka stało jeszcze na swoich miejscach. Po jakiś dwóch kilometrach ujrzeli po lewej stronie surrealistyczny gmach elektrociepłowni. Sądząc po szczelinach w wielkim, betonowym kotle, woda dawno go już opuściła powodując lokalną powódź. Teraz nie było już po niej śladu. Po kolejnych kilkuset metrach ujrzeli most, który jak zwykle przerażał swoją szpetotą i po korektach dokonanych przez czas wydawał się nawet ładniejszy. Była to dziwna i niewdzięczna metalowa konstrukcja, puszczająca przejezdnych w objęcia dwóch głębokich rękawów, całkowicie niemal przesłaniających widok na rzekę. Ucieszyli się wiedząc, że nie muszą tam wchodzić. Zeszli z nasypu i niemal od razu znaleźli się nad Jamuną. Woda podniosła się co najmniej o dziesięć metrów i zalała rozległe łąki. Gauri bez słowa nachyliła się, uczyniła z dłoni w miarę zgrabny kubek i posmakowała pierwszy łyk.

Jest czysta! – zakrzyknęła zdumiona. – Myślę, że lepsza od wody uzdatnianej – woda uzdatniana była jedynym wyjściem dla spragnionych mieszkańców Delhi. Ta płynąca w kranach nie nadawała się nawet do mycia zębów, zaś woda z rzeki w czasach sprzed zaśnięcia Gauri była po prostu cuchnącą trucizną. Dopiero jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów za Delhi znajdowała się oczyszczalnia, chroniąca zabytkowy Taj Mahal w Agrze. Czandra schylił się zatem nad wodą bardzo nieufnie i długo trzymał ją w dłoniach. Nie czuł odpychającego smrodu, ale nie mógł uwierzyć, że picie wody z Jamuny kiedykolwiek będzie możliwe. Wreszcie się poddał.

Jest wspaniała! – stwierdził zaszokowany i jak krowa zanurzył twarz po czubek nosa w rzece.

Niedobrze – powiedziała nagle grobowym głosem młoda matematyczka. – Spójrz na drugi brzeg – Czandra uniósł głowę i dostrzegł tygrysa bengalskiego zanurzającego swoje pazury w ciele małego słonia, który trąbił przeraźliwie ostatkiem sił. Na czarnym ciele ofiary widać było czerwone pręgi, z których płatami odpadała skóra. Wielki kot co chwila zanurzał swoje pazury w nowym miejscu anatomii małego słonia, starając się go osłabić. Gdy słonik wyraźnie zaczął się zataczać, tygrys obnażył swoje imponujące kły i z precyzją chirurga odnalazł tętnicę szyjną.  

One zwykle boją się ludzi – stwierdził z nadzieją Czandra.

Kto wie, czy ten kocur kiedykolwiek widział człowieka…? – zawiesiła głos dziewczyna. – Musimy w miarę szybko wrócić na Plac Connaught’a. Pamiętam, że obok restauracji „Moskwa” był sklep z bronią. Ale wpierw trzeba zdobyć coś do jedzenia. Niestety, nadrzeczne sady biedaków są pod wodą. Trzeba będzie jeść mięso i polować na nie – Hindusi, a zwłaszcza bramini byli przeważnie wegetarianami ze względów etycznych i religijnych.

Jesteś przecież braminką – zdumiał się Czandra.

Natura jest wojną – zauważyła Gauri. – Nie zabijajmy, gdy nie trzeba, ale umrzeć z głodu z uwagi na pacyfizm to szaleństwo.

Z uwagi na to szaleństwo zginęło wielu dzielnych ludzi – zauważył jej przyjaciel. – Jeśli wierzyć kapłanom, dusze naszych krewnych mieszkają w naszym potencjalnych obiedzie.

Dusza nie istnieje, mój drogi – zirytowała się dziewczyna. – Ile razy mam to mówić? Nie dość masz dowodów na to? Wbij szpilkę w mózg, a stracisz mowę, wbij ją gdzie indziej, a nie rozpoznasz żadnej twarzy etc. Jesteś tylko tutaj – stuknęła się wymownie w czoło. – Ale to fakt, smutno jest jeść własnych kuzynów.  Nie z uwagi na wymysł duszy, ale z uwagi na prawdziwe, biologiczne pokrewieństwo. Lecz, z drugiej strony, głód i konieczność są właściwym usprawiedliwieniem dla tej zbrodni. Żaden z naszych kuzynów również nam nie daruje, jeśli tylko będzie dostatecznie głodny i silny. Jak choćby pan tygrys – spojrzeli na odległy, na szczęście, drugi brzeg Jamuny. Wielki kot zaciągnął właśnie swój posiłek pod gigantycznego figowca i zajadał ze smakiem. Gauri ułamała gałąź pobliskiej wierzby, oczyściła ją z liści, wypruła nić ze swojej kurty i wyjęła z włosów zapinkę. Po chwili miała już wędkę. Następnie spojrzała na podmokły grunt i bez większego trudu znalazła tłustego robaka. Użyła go na przynętę i zanurzyła w wodzie. Ryba złapała się prawie od razu. – Dawno ich nikt nie łowił – zauważyła. – Zrób szybko drugą wędkę i pomóż mi.

Ryby są nieczyste – zaprotestował przerażony Czandra dając wyraz powszechnemu przekonaniu związanemu z jego religią. Młoda matematyczka spiorunowała go wzrokiem i nie mogąc tego znieść, posłusznie wykonał własną wędkę.

    Po chwili smażyli już swoje łupy nad ogniskiem z połamanych gałęzi. Zapach niecodziennego pokarmu przyprawiał ich o mdłości, ale Gauri była zdecydowana. Miała też nadzieję, że ogień i dym chronią ich przed nieobeznanymi z rodzajem ludzkim tygrysami. Gdy jedli z wyrazem męczeństwa na twarzach, zauważyli, że wody Jamuny stoją w miejscu. Nie było wcale nurtu i rzeka zachowywała się jak jezioro.

Może dlatego stan wody jest tak wysoki – zauważyła Gauri. Po chwili zwymiotowała część swojego posiłku, ale miała nadzieję, że dostateczna jego ilość dotrze do żołądka. Jadła mięso pierwszy raz w życiu. Czandra czuł się lepiej, gdyż należał do warny Wajsiów, więc zdarzyło mu się od czasu do czasu zjeść kurczaka z curry i jajka. Stwierdził wręcz ku własnemu zgorszeniu, że ryba jest całkiem niezła, choć przydałoby się trochę soli.

    Gdy już zjedli, spojrzeli raz jeszcze na rzekę. Jeśli nie liczyć stalowego mostu i rozciągniętego leniwie tygrysa, pejzaż był idylliczny. Jego piękno zapierało dech w piersiach. Dziwny odcień słońca również dodawał mu uroku.

Dziwne zdarzenia które nas ominęły musiały trochę zmienić skład atmosfery – zauważyła Gauri, orientując się, że również całe popołudniowe niebo ma nieznane jej wcześniej fioletowo zielone odcienie. Musimy już iść, czas na zakupy. Niedobrze byłoby spotkać kuzynów naszego przyjaciela znad rzeki – wskazała wymownie na tygrysa i wstała nieco niezdarnie, gdyż kręciło się jej w głowie.

Powinniśmy złapać jakąś krowę i ją wydoić – zauważył ze współczuciem Czandra, gdy już byli w drodze. – Jesteś zupełnie zielona po naszym obiedzie. Ja z kolei mogę to jeść – pomachał wesoło dwiema rybami, które niósł za ogony w lewej ręce.

Ba! – machnęła ręką Gauri. – Nie wiemy, kiedy znikli inni mieszkańcy Delhi, ale ja nie widziałam dzisiaj ani jednej krowy. To bardzo udomowione zwierzęta, bez nas nie radzą sobie za dobrze. Trzeba je przecież ciągle doić.

Może uciekły gdzieś przed tygrysami – pocieszał ją jej przyjaciel. Most znikł już z ich pola widzenia. Wracali tą samą drogą, gdyż chcieli skorzystać ze swojej przesieki przez chaszcze, którą parę godzin temu wytyczyli z takim trudem. Mimowolnie rozglądali się na boki, szukając wśród cieni charakterystycznego żółtoczarnego wzoru futra tygrysa. Nie miało to w sumie znaczenia, gdyż w starciu ze zdecydowanym na wszystko kotowatym nie mieli żadnych szans.

Nie ma również psów – zwróciła mu uwagę młoda matematyczka. – One również powinny zniknąć po opuszczeniu ich przez ludzi.

Przecież były dzikie – zauważył młodzieniec.

Zobaczysz, że prawdopodobnie nie znajdziesz też za dużo szczurów – zapewniała go Gauri. Wchodzili w gęsty zagajnik wzbijający się w niebo przed Mostem Pana Sziwy. Na lewo od nich odbijała jedna z obwodnic miasta i widać było Stadion Pana Sziwy, jedno z ulubionych miejsc indyjskich kibiców. Gra w krykieta stanowiło dwadzieścia procent wszystkich informacji radiowych, prasowych i telewizyjnych. Każdy Hindus myślał o niej przynajmniej godzinę dziennie, bez względu na wykształcenie wiek i zawód. Szczególnie pasjonujące były mecze z Pakistanem i Anglią.

Nigdy już nie zobaczę meczu – zasępił się Czandra i z nabożną czcią wspomniał imię największego indyjskiego herosa, czyli podającego z drużyny narodowej. W jego oczach pojawiły się łzy.

Może uda nam się uruchomić jakiś odtwarzacz DVD i znaleźć nieuszkodzone nagrania dobrych meczów, to zawsze coś… – pocieszyła go przyjaciółka. – Gdy już się dozbroimy, poszukamy różnych innych potrzebnych rzeczy – znaleźli się w cieniu wiaduktu. Otaczała ich cisza, zapach kwiatów i łagodny śpiew rozleniwionych ptaków. Nigdy za ich pamięci nie było cicho w tym miejscu. – A jeśli chodzi o mleko, to trzeba będzie się wybrać na północ, do najnowszej starówki. Tam zawsze żyło wielu muzułmanów, więc powinny po nich zostać jakieś kozy i owce. Jeśli są jeszcze jacyś inni ludzie w Delhi, to również tam mamy największą szansę aby ich spotkać.

A co z naszymi pokojami w akademiku? – spytał Czandra, gdy szli już po szerokim kręgu Placu Connaught’a.

Tam też musimy pójść – stwierdziła Gauri, – ale nie dzisiaj. Bez metra i samochodu to kilkanaście kilometrów przez zarośla. To poważna wyprawa, a pamiętaj też o tygrysach.

Nie powinniśmy skoncentrować się na jak najszybszym znalezieniu innych ludzi? – spytał niespokojnie jej przyjaciel.

Nie wiemy gdzie są i jak daleko stąd – zauważyła dziewczyna. – Musimy wpierw zadbać o nasze bezpieczeństwo, uruchomić jakieś radio, kto wie, może nawet internet. Jeśli ktoś przetrwał tę dziwną wojnę czy epidemię, na pewno również myśli o kontakcie z innymi. Pamiętaj też, że nie wszyscy ludzie są braćmi, wbrew tym poetyckim słowom hymnu Europy, bodajże. Być może broń palna będzie nam potrzebna nie tylko na tygrysy – weszli w jedną z promienistych alej i przedzierali się przez mur drzew, które oplotły koronami żeliwne balkoniki późnokolonialnej architektury. Sklepienie z liści było tak gęste, że na dole było prawie zupełnie ciemno. Nieprzyjemne myśli o tygrysach zawładnęły nimi bez reszty i dalszą część drogi odbyli w milczeniu. Wreszcie dotarli do sklepu z bronią i z ulgą zamknęli za sobą drzwi. Masywne szyby zachowały się w całości, warstwa kurzu na podłodze była płytsza niż w sklepie spożywczym.

Nigdy nie strzelałem z pistoletu – zauważył Czandra patrząc z otępieniem na rzędy śmiercionośnych narzędzi.

Ja również – zauważyła Gauri. Było to w Indiach raczej oczywiste, jeśli nie liczyć małej grupki kobiet, które pracowały w wojsku, lub policji, odważnie przełamując społeczne uprzedzenia. – Trzeba będzie poćwiczyć, zanim stąd wyjdziemy.

   Wiele czasu zajęło im połączenie amunicji z odpowiednią dla niej bronią. Wiele pistoletów i karabinów nie nadawało się do użytku. Jednakże lepsze modele wciąż były gotowe do swoich śmiercionośnych celów. Nie wszystkie umieli odbezpieczyć. Na szczęście pomyśleli o wyczyszczeniu luf, głównie dzięki Czandrze, który lubił filmy wojenne. Okazało się również, że jego skrzętnie ukrywana przed wybranką serca pasja do gier FPP miała w tej sytuacji swoje pozytywne strony. Nie należało ich jednak przeceniać. Pierwsze próby strzeleckie o mało ich nie zabiły, gdyż strzelali do pobliskich ścian. Rykoszet pocisku przeleciał niecałe pięć centymetrów od skroni dziewczyny. Zdecydowali się ćwiczyć przed sklepem. Huk pojedynczych wystrzałów i całych ich serii roznosił się w cienistym borze wewnętrznego Connaught, a echa, wyjątkowo potężne w ciszy bezludnego miasta, niosły się po murach i odbijały od pordzewiałych żeliwnych balkonów i odpadających tynków. Liczna wataha małp opuściła korony drzew potęgując narastający chaos. Powietrze wokół napełnił zapach prochu.

  • Jeśli są tu w pobliżu jacyś ludzie, z pewnością wiedzą już, że nie są sami – zauważyła Gauri ocierając pył z twarzy. – Ale nie sądzę, żeby tu byli. Byliśmy pierwszymi, którzy splądrowali ten arsenał, a myśl o posiadaniu broni w opuszczonym mieście pełnym dzikich zwierząt nie jest szczególnie oryginalna.

   Powiedziawszy to wróciła do ćwiczeń, choć w rękach czuła piekący ból. Zgodnie z zasadami mechaniki, pociski odpychały broń w drugą stronę i utrzymanie jej w ryzach nie należało do łatwych i przyjemnych zadań. Po godzinie albo dwóch stwierdzili, że nie nauczą się celnie strzelać jednego dnia. Wybrali zatem lekkie karabinki automatyczne, sądząc nie bez racji, że braki w jakości trzeba nadrabiać ilością wystrzelonych pocisków. Przez klatki piersiowe przerzucili pasy nabojów i z pewnością wyglądali jak najbardziej standardowe wyobrażenie młodych terrorystów.

  • Trzeba będzie wrócić i zabrać większą ilość broni – zauważyła dziewczyna ważąc w rękach karabinek. – Czuję się teraz lepiej. To niezwykłe, jak bardzo możność zadawania przemocy jest naturalna i w jakimś sensie miła… Natura jest rzeczywiście wojną! Jakiś stary atawizm sprawia, że czuję się niemal odświętnie z tym zabójczym kawałem żelastwa. Jeśli wierzyć różnym książkom i filmom powinniśmy teraz po jakimś czasie oszaleć i pozabijać się nawzajem – mówiąc to uśmiechnęła się uroczo.
  • Mówisz jak rakszasa – mruknął krytycznie Czandra. Rakszasy były to krwiożercze postaci z mitów, lubujące się w przemocy i chaosie.
  • Całkiem możliwe – zgodziła się jego przyjaciółka. – Teraz musimy się spieszyć, bo niedługo zapadnie zmierzch, a w nocy nawet nasze nowe nabytki nie uchronią nas przed tygrysami. Trzeba znaleźć mieszkanie i mam pewien pomysł. Pamiętam, że niedaleko pobliskiej świątyni Hanumana była mała boczna uliczka, gdzie stało kilka pobrytyjskich willi. Sądząc po stanie zabudowy Connaught, również one powinny być całe. Jedna z nich była zresztą świeżo po remoncie, co rokuje jeszcze większe nadzieje.
  • Ale tam będą tysiące małp – zaprotestował młodzieniec. – Pamiętasz przecież, że zawsze jest ich dużo koło świątyń Małpiego Boga.
  • Nie od czasu, kiedy znikli dokarmiający je kapłani – pokiwała głową dziewczyna. – Lecz w oknach willi są solidne kraty, zamontowane tam jeszcze przed pozbawieniem małp stołówki. Do tego stosunkowo niedaleko jest stacja benzynowa, więc nie będziemy mieć daleko po paliwo do prądnicy, o ile uda nam się ją uruchomić.

   Z pewnym lękiem zagłębili się ponownie w cienisty gaj wypełniający wnętrze placu. Broń dodawała im otuchy, ale odetchnęli, gdy wyszli na jeszcze niezalesiony zewnętrzny krąg. Przeszli dwie przecznice i skręcili w małą, nieregularną ulicę, wiodącą na tyłach wielkiej świątyni Hanumana. Ucieszyli się widząc, że lubiany przez wszystkich Delijczyków kompleks jest prawie nietknięty. Jedynie farba odpadła od wielkiej masywnej kopuły i licznych pasów rzeźb zapełniających ściany przybytku i opowiadających historie o Małpim Bogu. Położony za świątynią trawnik, gdzie zawsze szokowali ich pielgrzymi oddający się bez większej żenady sikaniu i fekacji,  zamienił się w mały lasek. Willa, którą wspomniała Gauri, była w dobrym stanie. Wysokie masywy niedalekich biurowców chroniły ją dodatkowo przed wiatrem i rzucały na nią czasem cień, ograniczając śmiercionośny dla budowli wpływ letniego słońca. Minęli wielkie akacje i wiązy, po czym weszli na ocieniony doryckimi kolumnami ganek. Drzwi były otwarte.

Mamy ogromne szczęście – ucieszył się zdziwiony Czandra.

Nie takie znów wielkie – uspokoiła go Gauri. – Bogacze, których stać na willę w samym centrum Delhi mają dużo służących. Nie mają po co zamykać drzwi, bo i tak w ogrodzie, lub przed domem zawsze ktoś jest.

Mówisz tak, jakby ludzie nagle znikli, a nie po prostu wyszli i porzucili swój dobytek – zdziwił się jej przyjaciel.

Masz rację, to niedorzeczne – zawstydziła się dziewczyna. – Sama nie wiem, dlaczego tak powiedziałam.

Tak czy siak dobrze, że jesteśmy w środku – uśmiechnął się Czandra. Wewnątrz willi było oczywiście sporo pyłu, ale poza tym meble były w dość dobrym stanie. Gauri krzyknęła z radości widząc sprzęt do odtwarzania muzyki, bez której nie mogła się obyć. Obok odtwarzacza CD stał wielki, audiofilski gramofon, gwarantując swym wyglądem, że po dostarczeniu prądu będzie działać, nawet jeśli czekał na to wiele lat.

Muzyka klasyczna – mruknęła Gauri z zadowoleniem, przeglądając płyty cyfrowe i analogowe. Tylko muzykę klasyczną nazywała ona muzyką. – Mają europejską, głównie romantyzm. Naszej trzeba będzie poszukać. Ale tak czy siak doskonale. Mam ogromną ochotę na koncerty Brahmsa.

A tu jest fortepian! – krzyknął Czandra z innego pokoju i uderzył w klawisze.

Strasznie rozstrojony – zauważyła jego przyjaciółka. – One nie dochodzą do takiej kakofonii zbyt szybko. Musiało upłynąć naprawdę dużo czasu, chyba, że nasi poprzednicy trzymali go tylko dla ozdoby.

To całkiem możliwe – zauważył młodzieniec, wspominając przyjaciół swoich rodziców należących do indyjskiej burżuazji. Mechaniczne snobowanie się na europejskość było w tych kręgach niekiedy koniecznością.

Znalazłam świeczki i zapałki – krzyknęła z kuchni Gauri.

Nie spróbujemy uruchomić prądnicy? – zapytał Czandra.

Już jest za późno – zauważyła jego przyjaciółka. – Zajmiemy się tym jutro.

Bardzo wcześnie zapadł zmierzch – młodzieniec spojrzał na działający jeszcze telefon komórkowy. – Jest czwarta piętnaście. Chyba, że zegarek mi się przestawił, ale to dobry model komórki.

Mógł się przestawić, gdy „spaliśmy” – stwierdziła młoda matematyczka. – Być może wstaliśmy później niż sądziliśmy.

   Zaczęło się robić zupełnie ciemno. Usiedli w salonie, odkurzywszy najpierw pobieżnie fotele. Jeden z nich zapadł się z hukiem pod Czandrą, lecz drugi okazał się dostatecznie trwały. Żałowali, że nie wzięli wody do picia, ale byli na tyle zmęczeni, że popatrzywszy chwilę na migoczące płomyki świec, pogrążyli się w sennych marzeniach.

 

Następny rozdział

Poprzedni rozdział

Wszystkie rozdziały

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

9 − 2 =