Rozdział 7. Jak to zwykle bywa w Delhi

Rozdział 7.

 

  Jak to zwykle bywa w Delhi, tych którzy kładą się nie myśląc o cieniu, budzi palące słońce. Gauri i Czandra wstali z ociąganiem i rozejrzeli się wokół. Wciąż byli na błękitnawej pustyni. Na szczęście, tuż za ich plecami malowała się wyspa miasta. Zjedli pospiesznie dwa nowoamerykańskie hamburgery i ruszyli w stronę opuszczonej tak nieopatrznie oazy. Po dwóch godzinach marszu znaleźli się w cieniu ruin i drzew. Czandra odetchnął głęboko, gdyż wciąż myślał o swoim dziwnym śnie. Gauri spojrzała na niego badawczo, lecz nic nie powiedziała. Gdy zobaczyli zza dziurawych dachów ogony pasażerskich odrzutowców, zorientowali się, że są w pobliżu lotniska Gandhiego.

  • Tam zdobędziemy prawdopodobnie nowe motocykle – zauważyła dziewczyna, – przed drugim terminalem zawsze była też stacja benzynowa.
  • To dobry pomysł – podsumował jej przyjaciel, rozglądając się nerwowo na boki.
  • Oni nie muszą wyglądać przyjemnie, to nie jest ich obowiązkiem – zaśmiała się młoda matematyczka.
  • O czym ty mówisz? – zdumiał się młodzieniec.
  • O gościach, którzy są gospodarzami – odrzekła.
  • Co?! – Czandra poczuł się niemal zły na nią.
  • Bądź cicho… – powiedziała łagodnie Gauri, kładąc palec na ustach.
  • Czemu mam być cicho? – złościł się dalej jej przyjaciel.
  • Z uwagi na siebie – odparła. – Stoimy teraz blisko granicy wyobrażalnego, zadbajmy więc o to, by nasze umysły były spokojne i gotowe na sporą dawkę niepasujących do ich doświadczeń informacji.
  • Jesteś szalona – oskarżył ją młodzieniec.
  • Gdybym była normalna, nie byłabym tutaj – zauważyła rezolutnie. Znaleźli się już w piętrowym garażu lotniska i wybierali wśród pozostawionych tam motocykli. Niestety, zupełnie inaczej niż w opuszczonym salonie sprzedaży, pojawił się problem brakujących kluczyków. Po wielu próbach i błędach, opierając się na niedoskonałych informacjach rodem z filmów kryminalnych, udało im się w końcu odpalić silniki w dwóch tanich i prostych modelach. Skierowali się na autostradę wiodącą do centrum miasta. Przez pierwsze kilkanaście kilometrów jechali nadziemną rampą, mijając położone pod nimi dzielnice mieszkalne. Może dachów, ciągnące się po obu stronach drogi było już w stanie znacznego rozkładu. Przyroda docierała tu z właściwą sobie nonszalancją i bezczelnością. Krzewy i małe drzewa pukały do pozbawionych szyb okien i brały się cierpliwie za rozsadzanie naprędce stworzonych elewacji. – Ucinają gałąź na której same siedzą – zaśmiała się Gauri, – ale taka właśnie jest ewolucja. Nie ma celu, nie szuka doskonałości. Choć z drugiej strony jest mimo wszystko wyspą ładu w morzu wszechogarniającej entropii. I jako taka staje się mimo wszystko bardziej złożona i bardziej uporządkowana. Nie jest to jednak prawem, zasadą, czy przywilejem. W każdej chwili jej ślepe szaleństwo może wszystko zatrzymać i unicestwić, a wyspa ładu pogrąży się w głębiach chaotycznego oceanu.
  • Mówiłaś coś o gościach i gospodarzach!? – wrzasnął Czandra przekrzykując ryk słabej jakości motorów.
  • Mój drogi Heathcliffie – odparła jego przyjaciółka, a jej wysoki głos mniej zlewał się z hałasem motocykli, – przecież zawsze byłeś osobą cieszącą się atawistycznym odgrzewaniem starego dania.
  • To znaczy?!
  • Miliony stworzeń szukają pożywienia, partnerów i potomstwa – ciągnęła dziewczyna, – przynajmniej ludziom wydaje się to niezmiernie świeże, osobiste i warte najwyższych starań. Wielu innym stworzeniom być może nic się nie wydaje…
  • Do rzeczy moja piękna Kathy! – upomniał ją nieco gniewnie Czandra.
  • Nie nudzi cię zaprogramowany w tobie czysty funkcjonalizm życia w naszym gatunku – wyjaśniała cierpliwie młoda matematyczka. – Dlatego nie ucieszyłbyś się wiedząc, że ten twój program stracił obecnie rację bytu.
  • ?
  • Pozostała nam ciekawość w obliczu nieznanego – rzekła Gauri z uśmiechem. – Wszystkie cele płynące z powszechnych przyzwyczajeń naszego gatunku nie mają już sensu. A przecież chciałeś być znany i bogaty, mieć ze mną dużo dzieci i zwiedzić Europę. Żadna z tych rzeczy najpewniej cię nie czeka.
  • Może chociaż dzieci? – zaprotestował Czandra, a przyjemne uczucie podniecenia dodało mu pewności siebie. Pomiędzy okolicami dworca New Delhi, parlamentu i dzielnic przylegających do lotniska rozciągał się potężny las, zielone płuca miasta. Obecnie radośnie pożerał opustoszałe ulice i domy. Autostrada broniła się jeszcze z trudem, jednakże z uwagi na bezpieczeństwo Czandra i Gauri musieli zwolnić. Mogli teraz rozmawiać bardziej swobodnie.
  • Pomyśl, jak bardzo byśmy je skrzywdzili – zauważyła jego Kathy. – Gdyby nie odziedziczyły swobody umysłu po swojej matce, lecz chciały, tak jak prawie wszyscy, być standartowymi wojownikami o przetrwanie, zmusilibyśmy je do kazirodztwa. Czy to z nami, czy to między sobą. Załóżmy, że ich potomstwo nadal byłoby normalne. Lecz przecież również ono musiałoby parzyć się z najbliższymi kuzynami. Po stu latach to osamotnione miejsce byłoby opanowane przez bandę samotnych kretynów. Nie sądzę, żeby palili kadzidła przed ołtarzem założycieli rodu.
  • Coś w tym jest – zmartwił się nowy Heathcliff. – Pozostają nam więc wrzosowiska i miłość duchów.
  • Nie! – zaśmiała się Gauri. Mijali właśnie Birla Mandir, świątynię wzniesioną przez przemysłowca około Pierwszej Wojny Światowej. Choć dekoracja rzeźbiarska budynku nie odznaczała się polotem, wyjątkowo piękne były jego nadwieszone tarasy i ogrody. W jednym z nich zsiedli z motorów i Gauri poprosiła Czandrę o pierwszy rozdział kroniki. Przeczytała go z zadowoleniem i pokazała swojemu Heathcliffowi  erotyzm pozbawiony konkretnego celu, za to bardzo inspirujący. Ponure wizje wrzosowisk opuściły umysł Czandry na dłuższy czas. Był szczęśliwy.
  • Wracając do twojej relacji – rzekła Gauri ubierając się w swoją kurtę, – myślę, że to nie był sen.
  • Jak to nie? – zdziwił się Czandra, który wcale nie miał jeszcze ochoty rozmawiać.
  • Nie chcę cię niepotrzebnie niepokoić – westchnęła dziewczyna. – Poczekajmy do nocy i spójrzmy wtedy na gwiazdy. Przypuszczam, że to potwierdzi lub obali moją hipotezę. Swoją drogą nasza psychika ma wiele ograniczeń. Tak bardzo przejęłam się opuszczonym miastem, że ani razu nie spojrzałam porządnie na nocne niebo. 
  • Mam nadzieję, że to jednak był sen – stwierdził młodzieniec i wzdrygnął się na myśl o swoich wizjach.
  • A ja nie – zaprotestowała jego przyjaciółka, – tego właśnie chciałam i nie narzekam, gdy się to dzieje… Myślę Czandro, że już dawno byśmy zginęli, gdyby rzeczy które widziałeś, były rzeczywiście groźne. Chodź, przejdziemy się po ogrodach – z chęcią przystał na jej propozycje i trzymając się za ręce pozwolili się porwać morzu dzikich kwiatów, marmurowych galerii, barwnych posągów i śpiewających tęsknie ptaszków. Czuli się teraz jak książę i księżniczka z dawnych mitów. W umarłym mieście było coś świeżego, coś co sprawiało, że ich czas stał się legendą.

   Minęło kilka miłych godzin i po burzliwej dyskusji z okupującym zarośniętą drogę tygrysem dotarli do swojej willi. Gauri nastawiła Lohengrima Wagnera pod batutą Furtwaenglera i zatopiła się w muzyce mistrza znad Renu. Czandra chcąc nie chcąc dołączył do niej, choć wspomnienie aksamitnego ciała Gauri odbierało mu zdolność koncentracji. Wiedział jednak, że nie zdobędzie na dłużej jej zaufania, jeśli nie pokocha świata jej myśli i marzeń. Z całą więc mocą przywarł do wyśpiewywanych po niemiecku fraz i po chwili, ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, poczuł się równie dobrze jak w Birla Mandir.

 

 

Ja też nie jestem aż tak atawistyczny – odezwał się, gdy skończyła się płyta. – Jeśli rzeczywiście jesteśmy w kosmicznym przedsionku, nie czuję z tego powodu jedynie lęku. Pierścień ze snu był obcy, ale też piękny. Ja po prostu nie jestem pewien, czy nasi gospodarze, o ile rzeczywiście ich tu mamy, zdołają wejść z nami w kontakt. Tak jak mówiłaś Gauri. Jesteśmy w stu procentach dziełem ewolucji naturalnej. Nie ma w nas ani jednej myśli czy odruchu, które byłyby skądinąd. Oni, jeśli są jacyś oni, nie są dziećmi tej samej matki. Czy nie czeka nas nieme i bezmyślne wpatrywanie się w siebie? Czy po spotkaniu z nimi nie będziemy bardziej samotni niż teraz? – Gauri spojrzała na niego z uznaniem.

Ja też o tym myślę – odparła. – Niektóre przesłanki wskazują, że i im ta wątpliwość nie jest obca. Ale cóż, trzeba próbować. Gdy ktoś jest na dobrej drodze, ważne aby szedł. Nie każdemu jest dane osiągnięcie celu, lecz póki idziemy, póty bądźmy szczęśliwi.

   Noc była pochmurna. Potężna burza rozłożyła swoje cieniste ramiona nad opuszczonym miastem i niejako z litości obsypywała je srebrnym deszczem piorunów. Rozbłyski co jakiś czas wskrzeszały z ciemności popękane ściany, zardzewiałe balkony i przysadziste wieże świątyń. Gałęzie licznych drzew stały się ciężkie od deszczu i opadły na ziemię bezradnie, zapowiadając zgubną przyszłość coraz bardziej nielicznym drogom i ścieżką. Gauri i Czandra przełożyli zatem obserwacje nieba na inny czas. Zastanawiali się, czy wyłączyć generator, który czynił ich dom atrakcyjniejszym dla piorunów z uwagi na elektryczność. Willę jednakże okalało tak wiele wysokich budynków, że zagrożenie było minimalne. A nawet gdyby ich dom spłonął, kryzys mieszkaniowy raczej im nie groził. Coraz wyraźniej czuli, że czekają ich potężne zmiany i starali się przeżywać z namaszczeniem każdą chwilę. Gauri udało się nastroić fortepian i po kilku próbach zaczęła grać Sonatę Księżycową Beethovena. Tęskne i chłodne tony pierwszej części utworu mieszały się z hukiem błyskawic i rykiem rozszalałego wiatru. Czuli, że są mieszkańcami bardzo pięknej chwili i zamknąwszy oczy, smakowali ją jak najprzedniejsze wino. Sonata wraz z kolejnymi częściami nabierała tempa, by dojść do kulminacji w dzikim, niemal wojennym finale.

  • To jeszcze nie jest pewne – rzekła Gauri, gdy skończyła, – ale chyba nie świeci nad nami księżyc. Być może przebudziliśmy się w czas nowiu, lecz mija już kolejna noc, a wiernego towarzysza Ziemi nie ma wraz z nami. Dlatego wybrałam tę sonatę, choć to nie Beethoven ją tak nazwał. Nie uważasz, że to niezwykłe? Głuchy człowiek napisał jedne z najpiękniejszych dzieł w dziejach ludzkiej muzyki. Sztuka jest czymś naprawdę uniwersalnym, nie jest bynajmniej refleksem naszych zmysłów służącym rozrywce. Oczywiście „Księżycową” pisał jeszcze słyszący kompozytor, lecz ten utwór pochodzi z późnego okresu jego twórczości. Po czym Gauri zagrała oczywiście sonatę Hammerklavier, będącą tytanicznym zmaganiem z materią dźwięku kalekiego geniusza. Podobnie jak piąty koncert fortepianowy utwór ten był dla Gauri doskonałym przykładem synestezji pomiędzy dźwiękiem, a przestrzeniom. Czas zawarty w rozwijających się strukturach melodycznych kreował w mózgu wrażenie architektury, śmiałej i pięknej. Osoba odpowiednio wrażliwa mogła wręcz przechadzać się w niej i słyszeć echo swoich kroków na posadzkach.
  • Rzeczywiście, widzę gzymsy, okna i pokryte freskami kopuły! – zakrzyknął zachwycony Czandra, a błyskawica rozświetliła jego twarz, kładąc na niej gęste cienie. – Gdzie nauczyłaś się tak grać?
  • To zasługa Beethovena, nie moja – odrzekła jego przyjaciółka. – W muzyce europejskiej nie ma miejsca na improwizację, muzyk wykonawca opowiada jedynie wielkie idee, których sam najczęściej nie rozumie. Ja nie jestem wirtuozką, lecz może lepiej niż niektórzy bardzo nawet sprawni mistrzowie klawiatury rozumiem zamysł Mistrza z Bonn. Swoją drogą, dzięki tego typu synestezjom możliwy będzie być może kontakt z istotami obdarzonymi innymi zmysłami niż ludzie. Słyszenie, widzenie, zapach, dotyk i smak z pewnością nie są uniwersalne dla wszystkich typów ewolucji w kosmosie. Nawet na ziemi istnieją u zwierząt zupełnie inne zmysły, jak choćby magnetyczny u motyli, radar u nietoperza, busole ptaków… Nie trzeba jednak nawet innych zmysłów. Bardzo czuły węch psa jest dla nas czymś kompletnie niewyobrażalnym, choć też mamy nosy. Wystarczy kilka cząsteczek estrów w pomieszczeniu, by poczciwy Burek je wyczuł. To zaś jaki model w mózgu odpowiada doznaniom zmysłowym jest kwestią umowną, ustaloną przez kapryśne ścieżki doboru naturalnego. Całkiem możliwe, że pies, który jest prawie ślepcem, widzi nozdrzami. Widzi kształty, kolory i cienie. Bo czym są kolory? W naszym wypadku jest to drobny przedział odbieranych fal elektromagnetycznych, podzielony dodatkowo na trzy barwy podstawowe, które są zupełnie sztucznym i abstrakcyjnym tworem naszych mózgów. Na przykład czerwień, która wydaje nam się ciepła, jest najzimniejszą odbieraną przez nas częstotliwością. Z kolei błękit wydaje nam się chłodny, a jest na odwrót. Dlatego słońce staje się płomieniem, gdy zachodzi, choć tak naprawdę gaśnie. Dlatego niebo przykuwa naszą uwagę mniej, niż łąka pełna czerwonych maków, choć oczywiście rojna od chaotycznych fotonów atmosfera jest nieporównanie jaśniejsza od czerwonego barwnika w płatkach roślin. Ale to kwestia ewolucji. Upolowane mięso i groźne rany zawsze były czerwone, zaś myśliwy rozpraszany stale przez połać atmosfery unoszącą się nieodmiennie nad jego głową byłby nieudacznikiem.
  • Mogłabyś zagrać ten koncert z synestezją? – porosił ją Czandra, który jeszcze pół godziny wcześniej myślał o nie do końca muzycznych przyjemnościach.
  • Oczywiście – ucieszyła się jego Kathy i zawiodła go na rozległe wrzosowiska piątego koncertu.

   Gdy wyszli rano przed dom, widać było jeszcze ślady deszczu. Opady nie zdarzały się w Indiach zimą, ale Gauri i Czandra nie byli już wcale pewni, ile sensu może mieć tego typu wątpliwość w ich obecnej sytuacji. Powietrze było świeże i rześkie, Słońce odbijało się we wszystkim z mocą, wydobywając najbardziej niezwykłe i nasycone barwy. Podobnie jak większość Hindusów, lubili silne, kontrastowe kolory, przyglądali się więc wszystkiemu z uwagą i byli szczęśliwi. Po zjedzeniu obiadu w nowoamerykańskiej restauracji postanowili wybrać się do Muzeum Narodowego. Czandra czuł się bardzo oderwany od dawnego świata, sądził więc, że kontakt z historią i sztuką nasyci jego potrzebę korzeni. Gauri cieszyła się na myśl o galerii rzeźby, która przechowywała największe skarby sztuki jej kraju. Mieli chwilowo dosyć motocykli i postanowili się przejść na piechotę. Najkrótszą drogę łączącą Connaught z Lodi przebyli pierwszego dnia po przebudzeniu, postanowili zatem pójść trochę naokoło, kierując się na Bramę Indii i później odbijając od niej w stronę budynków rządowych. Wpierw szli śródmieściem, słabo jeszcze zalesionym. Neopalladiańska architektura Placu Connaught’a miała swoje przedłużenie w osi łączącej ją z Bramą Indii. Wysokie na dwa, lub cztery piętra kamienice rzadko ustępowały pola willom, podobnym do tej, w której mieszkali. Elewacje były zaniedbane, ale podobnie jak te z placu nie stały się jeszcze widmowymi strzępami ruin. Z zainteresowaniem spojrzeli na neogotycki kościół z wysoką wieżą i po krótkim namyśle weszli do wnętrza. Rozległe nawy budowli tonęły w ciemności, a zakurzona posadzka tłumiła kroki. Szybki witraży były na tyle brudne, że nie przepuszczały światła. Polichromowane rzeźby piętrzyły się przy ścianach, niepokojąco objawiając swoje wysmukłe, nienaturalne proporcje. Czasem jakaś szybka w oknie była wybita, co rodziło jaskrawą i wąską smugę światła wyłaniającą ascetyczne twarze, wykrzywione w nierealnych grymasach, gdyż materiał pod barwnik opuścił już w nich po części swoje sosnowe podłoże. Wnętrze co jakiś czas ożywiały gołębie, których odgłosy potęgowało echo. Spojrzeli w górę i z ledwością dostrzegli żebrowe sklepienie unoszące się nad ich głowami.

  • Mam nadzieję, że nie chcesz iść na wieżę? – zapytał Czandra, który czytał trochę niepokojących opowiadań na temat mrocznych kościołów i szaleńców, którzy nie mogą przerwać ich zwiedzania, aż w końcu, na poddaszu wieży spotykają coś, co wcale nie jest miłe, ani gościnne.
  • Śmieszny atawizm – uśmiechnęła się Gauri, – ja też się trochę boję, choć nie jesteśmy przecież wcale Anglikami, ani nawet wyznawcami tej cudacznej religii. Przypomniał mi się artykuł o wpływie architektury na nasze atawizmy. To co nazywamy spokojnym, kojarzy nam się miło z sawanną, gdzie nasze mózgi spędziły ponad sto tysięcy lat. Nie jesteśmy nocnymi zwierzętami, tak samo jak i wtedy, więc nie lubimy ciemności. Z niej może wyjść zagrożenie, a nasze zmysły nie funkcjonują wtedy dobrze. Mniej oczywistą rzeczą są proporcje architektury. Budowle Mogołów, czy renesansowej Italii dają nam wrażenie stabilności. Ich miarą jest złoty podział, odbicie proporcji ludzkiego ciała i zasięgu bezpiecznego postrzegania otoczenia. Wrażenie tego, że nic na nas nie spadnie, ani nie skoczy, pogłębiają starannie wyważone gzymsy, nie za wątłe i nie za ciężkie, lecz w sam raz. Dach jest płaski, lub na bazie półwalca. Jeśli jest płaski, to podzielony kasetonami, gdyż zbyt wielka płaska powierzchnia nad głową również mogłaby wprowadzać niepokój. I tak dalej… Tutaj zaś mamy architekturę, która ma nam grozić i nas niepokoić. Proporcje są celowo wydłużone, linie są kanciaste, zaś elementy odpowiadające gzymsom są z premedytacją wychudzone. Bierze się to oczywiście z zasad religii bazującej na żądzy wiecznego istnienia. Wpierw trzeba ukazać, że świat jest zły. Później postraszyć śmiercią. Następnie ukazać ocalenie, płynące z obietnicy zmartwychwstania w raju. Spójrz uważnie Czandro! Czujesz ten ekspresyjny krzyk kamieni? A teraz spójrz przed siebie. Wszystkie linie zbiegają się tam, gdzie chrześcijanie mają ołtarz. Wnętrze jest na tyle wydłużone, że czujemy siłę, która pcha nas do przodu. Sklepienia nad ołtarzem tworzą coś w stylu baldachimu. Tamto miejsce wydaje się dużo bardziej bezpieczne od naw. Trzeba zatem podejść i ulec szaleństwu…
  • Zadziwiające – zdumiał się jej przyjaciel, – ale i tak nie mam zamiaru iść na wieżę – dodał pospiesznie.
  • Strach przed wieżą ma kontekst mniej atawistyczny, a bardziej literacki – uśmiechnęła się dziewczyna. – Przed europejską epoką romantyzmu wieża miała raczej pozytywne konotacje. Oznaczała dominację, bezpieczeństwo i wiedzę o tym, co nadchodzi.
  • To co się stało w romantyzmie?
  • Nauka ostatecznie zaprzeczyła religiom, lecz oczywiście prawie nikt nie miał zamiaru na to się zgodzić. Antropocentryzm i żądza nieśmiertelności były już bardzo silnie zakorzenione w psychice większości ludzi i prawie w całej kulturze. Mimo to, co bardziej wrażliwe jednostki, czyli na przykład artyści romantyczni, czuli że karmią się kłamstwem. Walczyli z tym uczuciem jak mogli, ale lęk przed duchami, ciemnością i nawet przed wieżami narastał.
  • To znaczy, że jestem aż tak głupi? – spytał młodzieniec
  • Nie – uspokoiła go jego Kathy, – usłyszałeś wiele historii o ciemnych nawach opuszczonych kościołów i wieżach zamieszkałych przez demony. Te geny kultury okazały się dostatecznie mocne, aby cię zarazić. Oczywiście, gdyby jakiś kapłan tej religii chciał cię nawrócić, byłbyś na te działania mniej odporny od osoby, która nie widzi niczego strasznego w wieżach opuszczonych kościołów. Wniosek zaś z tego prosty. Chodźmy na wieżę.
  • Posłuchaj Gauri – rzekł Czandra szczękając zębami, – rozumiem doskonale twój wywód, myślę, że wiele w nim racji, ale naprawdę, boję się iść na tę wieżę. Może innego dnia.
  • Naprawdę rozumiesz co ci powiedziałam?
  • Tak.
  • Zgadzasz się z tym?
  • Owszem.
  • I nie pójdziesz tam teraz?
  • Nie.
  • Dobrze, nie przejmuj się – pokiwała głową dziewczyna i ruszyła w stronę wyjścia, – to dobry przykład na siłę atawizmów i genów kultury, czyli memów. Możemy wiedzieć wszystko i widzieć dokładnie, a i tak wybierzemy głos instynktu, czy wtłoczonych bezwiednie pojęć. Przyznam, że i ja czułabym się trochę nieswojo wchodząc na tę wieżę. Zatem, w przypadku tej memetycznej infekcji nie mam kataru, ale kręci mnie trochę w nosie. Jesteśmy dość żenującymi stworzeniami, mój drogi. A przecież są tacy, którzy bezmyślny kult atawizmów nazwali irracjonalnym sercem człowieczeństwa… Im mniejszy piesek, tym głośniej szczeka…

    Dzień dojrzewał i nie tracił nic ze swojego piękna. Światło spływało na korony drzew i wyrastające z płyt dawnych ulic trawy żywą i płodną kaskadą. Jednakże Czandra był niespokojny. Czuł dalekie odczucie wewnętrznego rozbicia i chaosu, które pamiętał ze swojego snu. Czasem wydawało mu się, że dostrzega dziwną, wysoką sylwetkę obcego, którą dojrzał w kręgu megalitów pod widmowym pierścieniem planety. Gauri tymczasem upodobała sobie miejsca dziwne i niepokojące. Mijali właśnie cmentarz, który podobnie jak delijskie kościoły był pamiątką ery kolonialnej. Było tam zawsze wiele starych drzew i dziewczyna z przyjemnością oglądała ich imponujący rozrost w przestrzeni umarłego miasta. Liściaści starcy byli rzecz jasna otoczeni imponującymi kręgami swojego potomstwa, a płyty nagrobne były zmurszałe i powyginane. Zdarzało się też często, że jakiś waleczny korzeń rozbijał monument, a nawet wynosił w górę ponurą zawartość skrywaną pod kamienną przykrywą. Czandrze nie podobały się czaszki porozrzucane od czasu do czasu na kobiercach bladych kwiatów i wijącego się bluszczu. Tymczasem Gauri podniosła jedną z nich i podobnie jak szekspirowski Hamlet zaczęła się jej przyglądać. Warto dodać, że po czasach kolonialnych, wielu bogatszych Hindusów znało Szekspira lepiej niż swoją własną literaturę.

„Być albo nie być, oto jest pytanie…” – zacytowała początek kwestii, z którą wcale się do końca nie zgadzała.

Jesteś szalona – zauważył jej przyjaciel, – przecież to jest nieczyste…

Nadajemy sobie zbyt wielkie znaczenie – uśmiechnęła się jego Kathy, – czynimy to nawet po śmierci. – Nie odkładając czaszki podniosła drugą ręką garść ziemi. – Czy sądzisz, że to co teraz trzymam w drugiej dłoni nie było również kiedyś człowiekiem? A spójrz tam. To chyba dzika cebula, trochę na lewo jest też parę krzaków dzikiej róży, a pod nimi, któż wie?, sterczą liście mięty…

Jesteś zbyt surowa – opanował się młodzieniec, – przecież od rytuałów pogrzebowych zaczyna się w dużej mierze ludzka cywilizacja. Zagadka śmierci musiała nieco rozwijać wyobraźnię dawnych łowców.

Masz rację – ucieszyła się Gauri, jak zawsze gdy słyszała coś mądrego, – ale inteligencja polega na zmianach. W przeciwieństwie do naszych szanownych praszczurów wiemy co nieco o atomach i chemii organicznej. Wiemy też o ewolucji i o mózgu. Zatem wiemy, że nie ma nic szczególnego w tym co trzymam. Geny, które doprowadziły do stworzenia organizmu, którego szczątki tu widzisz, rozmnożyły się najpewniej i trwały w potomstwie. Geny, których ślad działania widzisz, istnieją też w nas. Nie wszystkie, ale całkiem sporo. Kto wie, może nawet łączy nas z tą czaszką bliższe pokrewieństwo?

Nie miałem żadnych Anglików w rodzinie – stwierdził z dumą Czandra.

Musiałbyś też poręczyć za wujków i praciotki, ich rodzeństwo, no i oczywiście za podobne koneksje tego Anglika, gdyż to chyba jest męska głowa – spojrzała na nagrobek. – Widnieje tu data 1878. Sześć lub siedem pokoleń dzieli nas od tej czaszki – Czandra pokiwał odruchowo głową, gdyż znów poczuł wewnętrzną kakofonię rodem ze snu. Coś zaszeleściło, lecz po chwili nieprzyjemne odczucie zgasło.

Chodźmy stąd Gauri – poprosił ją. – Zgadzam się z tobą, że w śmierci nie ma żadnej zagadki, ale chyba mam z tym ten sam problem co z wieżą.

    Na szczęście po drodze humor mu się poprawił, gdyż senna kakofonia nie niepokoiła go więcej. Dotarli do monumentalnej Bramy Indii, która była niezbyt udanym kolażem łuku triumfalnego z kupiecką szkatułką. Wznieśli ją Anglicy dla uczczenia Hinduskich żołnierzy, którzy zginęli na frontach Pierwszej Wojny Światowej przeważnie nie wiedząc o co walczą i z kim. Szczególnie smutna była historia indyjskich muzułmanów, którzy walczyli ze swoimi kuzynami z Turcji Otomańskiej. Gdy to ostatnie państwo zostało rozebrane wbrew międzynarodowym traktatom, w Indiach wybuchło krwawo stłumione powstanie, co nie przeszkadzało Bramie Indii zaistnieć i trwać do dziś. Teraz wyglądała szczególnie okazale, ogarnięta przez coraz gęstszą puszczę i rozpalona światłem południa o niezwykłym odcieniu.

  • Symbolika bramy – zauważyła Gauri bawiąc się wciąż czaszką, – symbol drzwi do transcendentalnego świata. Wzięła się ze Starożytnego Rzymu, gdzie przenosiła wielkich dowódców w świat półboskich herosów na czas triumfu. To był całkiem uroczy zwyczaj. Lecz brama do raju to dość żałosne – odłożyła czaszkę z niesmakiem, – ludzie nie mają żadnych oporów w przydawaniu duszy sobie i nawet od biedy wszystkiemu, byle by nie umrzeć. Spotkałam naukowców, którzy zdając sobie sprawę z problemów transcendencji i oczywistych atawizmów każących zapytać „Cóż miałoby być nieśmiertelnego w ludzkim mózgu?", niezrażeni, z pianą na potwornych ustach imbecyli, wnosili tezę: „każdemu z atomów towarzyszy dusza atomu, gdyż tak chciał bóg”.
  • Moja droga Kathy – zaśmiał się rozbawiony duszami cząstek Czandra, – czy dojdziemy kiedyś do Muzeum? Nabrałem ochoty na nasze piękne rzeźby…
  • Masz rację, bywalcu wrzosowisk, gdzie każdy wrzos ma swoją transcendentalną gałąź, która nie usycha… – śmiała się Gauri. – Zatrzymuję się przy wszystkim, gdyż mam wrażenie, że czeka nas zmiana, która zburzy do reszty nasze dawne przyzwyczajenia…

    Gdy znaleźli się przed Muzeum, przystanęli na chwilę, gdyż przed głównym gmachem stały rzeźby, które nie zmieściły się wewnątrz. Szczególnie piękny był ogromny kamienny rydwan ze Świątyni Słońca, czyli Surji. Gauri, jak przystało na Braminkę, wyrecytowała wedyjski hymn dotyczący tego bóstwa.

To różni atawizm od mitu – rzekła wzruszona pięknem poetyckiej pieśni, – w kulcie Słońca nie ma nic chorego, o ile nie przekracza on radości jaką jest komponowanie pięknych strof, to znaczy nie implikuje słonecznego raju, gdzie mogą trwać po wieki duchy ludzi, wrzosów, oraz atomów wodoru, helu i co tam tylko napisał pan Mendelejew. Słońce jest bogiem w tym sensie, że całe życie na Ziemi ma w nim swój pokarm i dzięki ciągłemu trawieniu owego pokarmu zmienia się, sprawia, że powstają poeci i hymny do Słońca. Oczywiście takim bóstwem winna być każda gwiazda, mamy więc miliony miliardów miliardów gazowych muz czekających cierpliwie na adorację.  

Myślisz, że czekają? – zastanowił się Czandra, spoglądając na popękane granitowe koła i kosz rydwanu przypominający elegancką kopułę świątyni. W tradycji rzeźby indyjskiej nie dodawano do wozu Słońca rumaków, dzięki czemu cała rzeźba zamykała się z grubsza w sześcianie foremnym o długości boków rzędu dziesięciu metrów.

Jest do pewnego stopnia możliwe, że ewolucja naturalna dotyczy nie tylko materii, lecz również energii. W końcu to dwie strony tej samej monety, tak naprawdę mamy do czynienia z energiomaterią, tak samo jak z czasoprzestrzenią – rzekła jego przyjaciółka. – Może też zatem istnieć społeczność energetycznych istot, która objęła całą gwiazdę zbiorową inteligencją, lub też stworzyła myślący komputer, nie z metalu rzecz jasna, lecz z blasku, pozwolę sobie na taką metaforę, wybacz… Dalszy krok oznaczałby eksplorację ekstremalnych kosmicznych środowisk, czyli maleńkich i zimnych planet. Wtedy gwiazda, albo lud gwiazdy mogliby dostrzec że naturalny proces, jakim jest emisja pola elektromagnetycznego przez ich świat (lub nią), jest przyczyną ewolucji i istnienia materialnych istot. Wtedy ten piękny hymn mógłby ich zainteresować, kto wie…?

   Gmach muzeum był nieco podobny do Bramy Indii. Również miał w sobie cechy architektury neoklasycystycznej, lecz zbyt przysadzistej, aby mogła w pełni cieszyć oko. Minęli już dawno nieczynne bramki antyterrorystyczne i zagłębili się w galeriach pentagonalnego muzeum. Odkryli, że podobnie jak w McDonaldsie nie ma tu kurzu, gdyż dzięki nowoczesnej technice wentylacja i systemy oczyszczania wnętrza nadal działały. Największym skarbem kolekcji były rzeźby z okresu antycznego, powstałe między czwartym wiekiem przed naszą erą, a piątym naszej ery. Wielorękie postaci bóstw mieszały się z idealistycznymi przedstawieniami Buddów w falujących, pełnych rytmu szatach. Posągi kute w różnych rodzajach kamienia konkurowały o rangę najpiękniejszego z odlewami z brązu. Gauri lubiła szczególnie jedną z najstarszych podobizn boga Wisznu, czteroramiennego, otoczonego kamiennym światłem, uśmiechniętego i trzymającego w rękach nieodzowny dysk i kwiat lotosu. Harmonia rozbieganych linii ciała i eleganckiego, skąpego stroju harmonizowała z poetyckimi, pogodnymi rysami twarzy. Rzeźba była pełna abstrakcyjnego światła, gdyż Wisznu był początkowo słonecznym blaskiem, aspektem Surji. Gdy spoglądała na ów poemat z piaskowca, miała wrażenie, że posąg się poruszył, tak sugestywne było dłuto dawnego rzeźbiarza. Innym jej ulubieńcem był Budda z czasów cesarza Asioki, celowo nie wyrażający żadnych emocji, jednakże pełen ruchu dzięki fantazyjnie pulsującym fałdom płaszcza, których piękno zapierało dech w piersiach. Byłaby niesprawiedliwa, gdyby nie podeszła do Szakti, przedstawienia mocy Bogini Durgi, z którego zachowała się jedynie górna część składająca się z czterech głów pełnych mocy i groźnego piękna. Innym hymnem na cześć Pani Zniszczenia było popiersie Tary, tak porywająco piękne, że chyba żadna inna rzeźba na ziemi nie była równie pełna młodzieńczej kobiecości. Za ową dziewiczością wizerunku kryła się oczywiście groza spopielonej Bogini, będącej czystą destrukcją. Z brązów Gauri lubiła liczne przedstawienia tańczącego Sziwy, który z rytmu i tańca wyłaniał światy, gotowe już, by być zniszczone, rytmem i tańcem. W końcu dotarła do galerii malarstwa, gdzie jak zwykle studiowała z uwagą ragamale, czyli malarskie przedstawienia muzycznych rag. Tam dołączył do niej Czandra, a za nim Surja, posąg który tak lubiła.

  • Ta rzeźba chodzi za mną – zauważył dramatycznym głosem młodzieniec.
  • Namaste! – przywitał się posąg.
  • Namaste! – odparli odruchowo.
  • To Wisznu naprawdę wygląda właśnie tak? – spytała zaszokowana dziewczyna. Wszyscy rzeźbiarze Półwyspu upierali się, że znają dokładny wygląd boga słonecznego blasku, lecz ona im oczywiście nie wierzyła.
  • Jestem waszym przewodnikiem – rzekł Wisznu.
  • I do tego nawet te chore sekty mają rację? – załamała się Gauri. W antycznej mitologii Wisznu był bogiem mądrym i obojętnym, piękną metaforą sił tajemniczej natury. W dzisiejszych Indiach stał się portierem hotelu o nazwie „Raj Wisznu”, czyli „Wishnuloca”.
  • Zdecydowałem się na formę, która będzie wam miła – tłumaczył cierpliwie posąg. – Chodziło o to, żeby urządzenie służące do komunikacji ułatwiało kontakt.
  • Jesteś zatem kosmitą – odetchnęła dziewczyna, a Czandra się zdziwił.
  • Tak jak my wszyscy – uśmiechnął się przewodnik.
  • Lecz mówisz zupełnie jak człowiek – stwierdził zaszokowany młodzieniec.
  • Powinienem mówić bezokolicznikami, metalicznie i z trudem składać zdania? – upewnił się posąg.
  • Nie, to nie będzie konieczne – zaprotestowała młoda matematyczka.
  • Tylko żartowałem – zaśmiała się rzeźba. – Wyjaśnię pokrótce naszą sytuację. Wykryliśmy kontakt dobiegający z żywieli…
  • Co to jest żywiel? – zdziwił się Czandra.
  • Rodzaj organicznej skały, wy – wyjaśnił przewodnik. – Forma poprzedzająca inne bardziej aktywne w niektórych typach ewolucji naturalnej. Żywiel zazwyczaj nie jest skłonna do kontaktu, podobnie jak granit. Dlatego zdziwiliśmy się otrzymując sygnał z niezamieszkanej planety…
  • Niezamieszkanej? – zdziwili się oboje.
  • Jak mówiłem, żywiel jest skałą, nie mieszkańcem – objaśniał cierpliwie posąg. – Zaczęliśmy to sprawdzać, lecz planeta w istocie nie była zaludniona. Dostrzegliśmy jednak fragment żywieli, czyli ciebie, Gauri, niosący z sobą zaczyn inteligencji, polegający między innymi na porzuceniu atawizmów na rzecz ciekawości i zachwytu wszechświatem. Było to na tyle silne wyrażenie się w tobie nacisku rzeczywistości na wszystko (czyli ciekawości), że postanowiliśmy działać. Skopiowaliśmy fragment twojego środowiska, łącznie z tym fragmentem żywieli – kosmita wskazał Czandrę jednym z czterech ramion, – i tym miastem. Innych przedstawicieli flory i fauny zapytano w trybie… powiedzmy… podświadomym o zgodę na bycie skopiowanym. Tygrysy zostały przeniesione z innego miejsca, gdyż brakowało większych drapieżników dla budowy spójnego ekosystemu. Przesunięcie 200 lat wynikło z innego tempa kopiowania i innego tempa przenosin, które dotyczyło ostatecznie was oboje.
  • Ale mówiliście, że zostałem skopiowany!? – krzyknął przerażony Czandra.
  • Ale umarłeś ze starości, a my w tym czasie doszliśmy do wniosku, że w wypadku tego fragmentu żywieli liczy się większa precyzja, zatem wzięliśmy wraz z Gauri oryginał ciebie – mówił dalej spokojnie Wisznu. – Młodzieńcze, czujesz się słabo, więc usiądź, bo ja muszę jeszcze chwilę mówić. Lepiej wszystko wyjaśnić na wstępie. Istotą tego projektu są dwie rzeczy. Po pierwsze, nawiązanie kontaktu…
  • To my nie rozmawiamy? – zadumała się Gauri.
  • Opanowanie ekspresji żywieli nie jest jeszcze kontaktem – zauważył przewodnik. – Jestem całkowicie dostosowany do waszych atawizmów, równie dobrze mógłbym być waszą ciotką. To co się teraz dzieje, nie jest żadnym porozumieniem. Po prostu jesteśmy w bliskiej odległości od siebie.
  • Rozumiem – westchnęła dziewczyna. – Mam nadzieję, żeście go spalili – dodała patrząc na Czandrę. – On strasznie przeżywa takie rzeczy…
  • Bez obaw – rzekł Wisznu. – Zanim umarł, pojawił się przed nim sztuczny bramin i wyrecytował ten sam hymn, który wypowiedziałaś przed wejściem. W ogóle, możecie mnie nazywać Słoneczny, gdyż za tym imieniem kryje się odrobina prawdy. Dodam też, że macie przed sobą urządzenie sterowane zdalnie. Wyobraźcie sobie potwora, który ma małą pacynkę. To właśnie się teraz dzieje.
  • Na pewno zostałem spalony? – upewnił się Czandra.
  • Tak.
  • I wrzucony do rzeki? – ciągnął niestrudzenie młodzieniec.
  • Jak najbardziej – uspokoił go Słoneczny. – Więc po pierwsze, mamy na celu nawiązanie kontaktu, po drugie poznanie waszej sztuki, gdyż w żywieli sztuka może się rozwijać, choć w nieświadomy i automatyczny sposób, co jednak na szczęście nie umniejsza jej wielkości. A sztuka i nauka są najcenniejsze i uniwersalne dla większości inteligentnych istot związanych z wszechświatem, który uzasadnia użycie takich pojęć. Zresztą, nie słuchajcie mnie. To nie jest możliwe do wyrażenia w waszym języku. Chodzi o szersze pojęcie, które jednak wyklucza większość z tego, co wam, jako żywieli, się wydaje, gdyż to nie wy jesteście w pełni autorami sztuki i nauki. Przyjmijcie więc krótkie oświadczenie. Po pierwsze będziemy dążyć do naszej pierwszej rozmowy, po drugie chcemy jak najlepiej poznać waszą sztukę. I w związku z tym proszę was, abyście mnie oprowadzili po tych zbiorach i to jak najstaranniej, zróbcie wszystko co w waszej mocy.

   Zanim więc zdążyli zasypać kosmitę morzem należnych mu pytań, znaleźli się ponownie wśród rzeźb, monet i obrazów zgromadzonych w sercu Delhi, które było wierną kopią miejsca znanego im z dzieciństwa. Słoneczny pytał ich o wszystko, niektóre zaś pytania były tak trudne, że nie umieli na nie odpowiedzieć. Gauri była bardziej aktywna, gdyż Czandra wciąż rozmyślał o swoim nieszczęsnym sobowtórze. Czasem tylko ukradkiem zerkał na przypominającego posąg przewodnika i odczuwał silny niepokój. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że od tej istoty, skrytej gdzieś za posągowym urządzeniem, biła otchłań czasu i przestrzeni, kompletnie obcych w swoim ogromie. Wizja kamiennego kręgu ze snu wydawała mu się śmieszna przy tym spokojnym, z pozoru uprzejmym głosie, który zadawał im bez przerwy  pytania.

Więc obok mimetyzmu, nawiązującego w oczywisty sposób do waszej anatomii, istotne są linie tworzące strój i włosy? – dociekał Słoneczny.

Tak – odpowiadała Gauri.

W jaki sposób postrzegacie ich piękno?

Musi się zgadzać z nastrojem rzeźby i abstrahować ją od prostego naśladownictwa, musi być bardziej uniwersalną syntezą.

Co masz na myśli mówiąc „nastrój”? – dopytywał kosmita otwierając szerzej swoje niepokojące oczy, nie wyglądające wcale na szkło, ani też na materiał biologiczny. Były bardziej jak noc. Były nocą.

W naszej sztuce rozróżniamy dziewięć podstawowych emocji – mówiła dziewczyna, dobierając starannie i z rozmysłem słowa. – Nastrój heroiczny, mówiący o wielkich i przełomowych wydarzeniach dokonywanych nie dla siebie przez ludzi bardziej świadomych niż inni. Nastrój miłosny, mówiący o związku pomiędzy naszymi dwoma płciami, ale również w kontekście ogólnym. To znaczy takim, który nie służy rozmnażaniu osobnika, lecz wyrywa go z jego ram i każe mu nagle spojrzeć na wszystko jakby było nowe, jakby było wiosną.

Bardzo dobrze tłumaczysz, Gauri – stwierdzał zadowolony Słoneczny.

Nastrój smutku – kontynuowała młoda matematyczka, – ukazujący utratę wszystkiego, rezygnację, również w kontekście bardziej uniwersalnym. Jego przeciwieństwem jest nastrój humorystyczny, polegający na wyśmiewaniu niedopasowanych elementów, w szerszym kontekście ukazujący niespójność modeli definiowania rzeczywistości. Nastrój patetyczny ukazuje nieuniknioność losu i całkowite, bezgraniczne podporządkowanie przeznaczeniu. Czyli jest przeczuciem bochna czasoprzestrzeni, wobec której teraźniejszość przeżyć jednostki jest tylko i wyłącznie złudzeniem.

Doskonałe! – cieszył się kosmita, a jego ramiona falowały jak łodygi kwiatu, z czym był wierny wyobrażeniom o indyjskich bogach.

Podobny do patetycznego, lecz inny w odcieniu jest nastrój całkowitego oddania – tłumaczyła dalej dziewczyna. – On również mówi o losie, lecz przyjmowanym aktywnie, nie zaś pasywnie, jak w przypadku patosu. Nastrój wojowniczy to atakowanie wszystkiego, co również może wieść do bardzo obszernych obszarów znaczeń. Nastrój grozy to wydobycie jak najbardziej uniwersalnych atawizmów i postawienie ich przed zaprogramowaną nimi jednostką w celu jej unicestwienia. Nastrój odrazy to mniej aktywna groza. Jednostka nie jest postawiona przed swoją zagładą, lecz przechodzi przez śmiercionośny obszar po bardzo wąskiej kładce. Ostatni jest spokój, czyli kompletna neutralność wobec emocji, nieporuszoność. Im bardziej jest ogólna, tym bardziej jest lustrem, które może odbić wszystko, lecz nie odbija niczego.

W jakim nastroju utrzymane jest to dzieło sztuki? – zagadnął Słoneczny wskazując Sziwę tańczącego w kręgu.

To patos i groza – stwierdziła Gauri.

Widzę – pokiwał głową kosmita. – Te falujące linie włosów i dramatyczne wygięcie sylwetki wywołują grozę, zaś idealizm postaci na tle ekspresjonistycznego ruchu wywołują odczucie patosu.

Szabas! – pochwaliła go dziewczyna.

 

Następny rozdział

Poprzedni rozdział

Wszystkie rozdziały

O autorze wpisu:

Powieść Ciekawość Gauri jest eksperymentem mającym na celu badanie granic poznania i tego, co jeszcze możemy nazwać "bytem". Eksperymentalny charakter ma wpływ na strukturę powieści, która pod niektórymi względami celowo staje się antypowieścią. Autorem powieści jest Jacek Tabisz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

1 × pięć =