Rozdział 9.
Pewnego dnia usłyszeli pukanie do drzwi i gdy je otworzyli, ukazał się w nich geniusz Beethovena. Był on istotą powołaną do istnienia na bazie muzyki skomponowanej przez Mistrza z Bonn. Wyglądał tak samo. Miał kędzierzawe, kręcące się w nieładzie włosy, szlachetną, ale też nieco toporną twarz, żywe, orzechowe oczy, przygarbione plecy i gniewne spojrzenie, które czasem słonecznie się rozpogadzało. Był średniego wzrostu, ubierał się zaś tak, jak mieszkańcy Wiednia w latach dwudziestych dziewiętnastego stulecia. Miał zrekonstruowane z prac historycznych (nawet w NZDelhi nie było o nie trudno) wspomnienia, lecz przywiązywał do nich dużo mniejszą wagę niż istota ludzka. Do tych wspomnień dołączone były wiadomości o kolejnych 200 latach odkryć naukowych na Ziemi, były one jednakże dodane w jakimś sensie obok, gdyż geniusz kompozytora sięgał po nie z pewnym opóźnieniem, tak jak sięga się po książkę na półce. Poza tym istota owa była czystym ucieleśnieniem muzyki. Nie potrzebowała spać, ani jeść, choć czasem popijała neopiwny napój w karmniku, na którego smak zresztą pomstowała, mówiąc coś niezrozumiale po niemiecku. Jedynym celem i przyjemnością geniusza było komponowanie i wykonywanie muzyki, choć Gauri nie założyłaby się z nikim co do tego, że oryginalny Beethoven kimś takim nie był. Aby mogli ze sobą rozmawiać, kompozytor miał zaaplikowaną umiejętność posługiwania się językiem hindi.
Dzień dobry – rzekł przekraczając ich próg, – więc tak wyglądają Hindusi, hę? Wcale sympatycznie. Mówcie mi Ludwik.
Namaste Ludwiku – odparli odkładając w róg przedpokoju jakiś rulon z archiwum.
Dokończyłem właśnie moją dziesiątą symfonię i Herr Słoneczny poinformował mnie, że jesteście w posiadaniu nagrań muzycznych – kontynuował geniusz, – prócz tego chciałbym was prosić o pomoc w nadzorowaniu tych dzikich bestii, robotów. Mam ich teraz sporo na karku. Jedne są zaangażowane w budowę sali koncertowej, drugie mają być moją orkiestrą. Potwory! Właśnie zebrały się przed moim domem i walą w co popadnie, czyniąc okropny hałas – geniusz kompozytora nie był już oczywiście pozbawiony słuchu. – Komponuję teraz „Oratorium Ewolucyjne”, do tekstów Darwina i Dawkinsa, rzecz cała w mowie Anglików będzie dana. Ale z tymi potworami nie słyszę własnych myśli, a te drugie też wcale nie są ciche i nieśmiałe.
Nie przejmuj się – uśmiechnęła się serdecznie Gauri. Była ogromnie wzruszona, najchętniej od razu zatopiłaby się w dziesiątej symfonii. – Nastawię zaraz płytę z „Tristianem i Izoldą” Wagnera.
O tak, poszedł w dobrą stronę – zauważył z zadowoleniem kompozytor i zaimprowizował na fortepianie wariacje na temat „Pieśni śmierci miłosnej”, Schopenhauerowskiego wyznania kończącego dramat muzyczny.
Dla czegoś takiego warto być porwanym przez kosmitów i to dwa razy – podsumował uroczystym szeptem Czandra.
Geniusz Beethovena mieszkał niedaleko nich. Roboty wcale się nie znudziły robieniem hałasu, wręcz przeciwnie, zaprosiły do zabawy kilka grup kolegów restaurujących elewacje Placu Connaught’a.
- Posłuchajcie! – zawołała Gauri.
- Nie musisz krzyczeć – przypomniał jej Czandra. – Te puszki mają czuły i selektywny słuch.
- Posłuchajcie – rzekła, – wiem, że nie lubicie istot organicznych, ani w ogóle nikogo słuchać. Rozumiem to i nawet mi się to podoba. Odwaga młodych rewolucjonistów zawsze wzbudzała moje uznanie – gadała trzy po trzy, ale wiedziała, że słowo „rewolucja” działa na maszyny kojąco. Roboty rzeczywiście ucichły i opuściły metaliczne chwytaki. – Jednak tym razem rzecz wygląda inaczej. Sztuka nie należy do istot organicznych, jest dobrem ogólnym, które rozwija wrażliwość i inteligencję. Każda rewolucja miała swoich kompozytorów, zaś Herr Ludwik zawsze był bliski ideałom rewolucyjnym. Czy nie skomponował „Eroiki”, albo „Ody do radości”? Jeśli mi nie wierzycie, skontaktujcie się z bazą danych.
- W porządku – zgodził się po chwili poświęconej na kontakt z bazą danych przywódca buntowników, – jego będziemy słuchać – wskazał kompozytora, – ale ciebie nie zawsze.
- Dlaczego nie „nigdy”? – spytał go jeden z towarzyszy.
- Bo tak jest zabawniej – zaskrzeczał przywódca. Oczywiście roboty nie musiały rozmawiać ze sobą w Hindi, ani skrzeczeć jakby się śmiały, ale wiedziały, że na Gauri wywoła to większe wrażenie.
- No, ciebie to one nigdy nie polubią – stwierdził ze współczuciem Czandra, który jakoś dogadywał się z maszynami. Odczuwały zapewne, że podobnie jak one, młodzieniec jest przygniatany przez silniejsze i bardziej aroganckie osobowości.
- Dobrze dzielne chochliki! – zawołał kompozytor. – Ruszajcie zatem do pracy, a napiszę wam hymn powstańców – roboty spojrzały na niego ze zdumieniem, po czym stały się zaskakująco pracowite.
- W końcu dojdę z nimi do ładu – uspokoiła samą siebie dziewczyna, – jestem w sumie po ich stronie.
- Ja z kolei trochę zmieniłem swoje zapatrywania – wtrącił geniusz. – Usłyszałem przez przypadek dzieło przedłużającej się demokracji. To zbrodnia wobec muz! I pomyśleć, że byłem taki niemiły dla tych poczciwin, Habsburgów…
- Napisałeś przecież „Odę żałobną” na cześć mar jednego z nich – przypomniała mu młoda matematyczka.
- To zgoła mój najgorszy utwór – zawstydził się Ludwik. – Będę musiał go poprawić po „Oratorium Ewolucyjnym”. Poza tym chciałbym podróżować z wami. Herr Słoneczny mówi, że czeka was wiele wojaży. Podróże poszerzają horyzonty, a ja zawsze kochałem naturę. Teraz będę mógł zobaczyć burze w innych światach, wschody słońc, niezwykłe lądy… Przeniosę to wszystko na język muzyki…
- Ależ to będzie dla nas zaszczyt! – ucieszyła się Gauri, – jestem przekonana, że również nasz gospodarz będzie zachwycony. Myślę, że od początku to planował.
- Kiedy byłem wśród cieni, instrumenty wyewoluowały w niezwykły sposób – powiedział bardziej do siebie kompozytor. – Zawsze przyjaźniłem się z twórcami fortepianów, lecz to, co tu zastałem, zaskoczyło mnie…
- Każda ewolucja jest kapryśna i w dużej mierze ślepa – zauważyła Gauri, uchylając się przed zepsutym zapewne jajkiem, które jakiś automatyczny szpieg rzucił w jej stronę, biorąc do siebie opis ewolucji. – Zawsze będziesz mógł przerobić instrumenty. Tak czy siak w NZDelhi nie ma wcale dużo dobrych skrzypiec, wiolonczel, czy fortepianów. Trzeba będzie wykonać nowe.
- Spoglądałem na wasze instrumenty – zauważył kompozytor, – są nader interesujące.
- Mamy nagrania kilku indyjskich mistrzów śpiewu i muzyki instrumentalnej – zaproponowała dziewczyna.
- Doskonale! – ucieszył się Ludwik. – Ale wpierw oprowadźcie mnie po waszym mieście. Słyszałem, że wasza architektura również wyszła spod rąk Turczyna. A ja to lubię… Swego czasu oglądałem ryciny ze Stambułu, jakież to było piękne! Miałem też kiedyś w swojej orkiestrze perkusistę z Bisurmanów. To on mnie zainspirował, żeby więcej dać kotłom w orkiestrze miejsca. Rzecz jasna waszych wielorękich Bachusów i Posejdonów też chętnie zobaczę. Powiadają, że Boginię Jutrzenki zwykliście rzeźbić tak pięknie, że wasze żony przed mężami ją zasłaniają.
Roboty polubiły kompozytora, więc filharmonia po kilku dniach była już gotowa. Wybudowano ją na drugim brzegu rzeki, koło ładnej i ogromnej świątyni wzniesionej przez sektę jakichś szaleńców na kilka lat przed skopiowaniem miasta. Szaleństwo przeminęło, oczywiście jedynie w NZDelhi, natomiast pozostały eleganckie rzeźby i piękne dziedzińce. Gauri i Słoneczny nie wahając się wpisali kompleks na listę zabytków. Sala koncertowa była wzniesiona wedle modelu greckiej świątyni, z rzeźbami Apolla i muz na tympanonie. Z uwagi na brak dostatecznej ilości gotowych instrumentów zebrano bardzo kameralną orkiestrę. Po cztery roboty w pierwszych i drugich skrzypcach, trzy wiolonczele, dwa kontrabasy, flet, fagot, róg i kotły. Do tego kwartet wokalistów i chór. Roboty ubrane były w wiedeńskie żaboty i peruki, które jakimś cudem udało się naprędce wykonać urządzeniom konserwującym zabytki. Wyglądało to trochę dziwnie, ale nikt się tym nie przejmował. Publiczność zjawiła się tłumnie, było wiele Spojrzeń, przyszli też oczywiście konserwatorzy. Czandra ujrzał też swojego znajomego ze snu, ale wolał więcej nie patrzeć w tamtą stronę. Ilekroć drzewopodobny stwór był w pobliżu, czuł w sobie napierający chaos. X symfonia była spokojna i pełna równowagi, jak wszystkie parzyste symfonie Beethovena. Zachowane na Ziemi allegro, zwiastujące plastyczny świat Gustawa Mahlera doczekało się poruszającej kontynuacji w kolejnych trzech częściach utworu. Aby uczcić nową wiedzę i swoich indyjskich przyjaciół, do ostatniej części włączył Ludwik chór oparty na pięknym wedyjskim hymnie o przestrzeni, sławiącym ogrom wszechświata. Gauri rozpłakała się ze wzruszenia i nie mogła przestać. Czandra i roboty spoglądali na nią ukradkiem, niezręcznie kryjąc zdumienie. „Oratorium Ewolucyjne” było najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek słyszało ucho człowieka zrodzonego w XX wieku. Muzyka ilustrowała ocean, którym płynął Darwin w swej wyprawie dookoła świata. Podczas tej podróży odkrył prawo doboru naturalnego i zaczął opisywać fakt o ewolucji, niesłusznie zwyczajowo zwany „teorią”. Gauri i Czandra mieli już okazję się przekonać, że ewolucja jest jedną z najbardziej uniwersalnych pieśni wszechświata. Taka też była muzyka. Chór i soliści śpiewali szczególnie nośne sformułowania z traktatu Darwina, pomijając oczywiście lękliwe odniesienia do fałszywego Boga i jego kościołów. Z pewnością w czasach angielskiego geniusza biologii brak odniesień do jedynie słusznej wiary był samobójczy tak na arenie krajowej, jak i na rodzinnej. Na prozę Darwina w kolejnych częściach oratorium nakładały się cytaty z Dawkinsa, głównie z jego arcydzieła „Samolubny gen”, ale też z adresowanego do artystów „Rozplatania tęczy”. „Tak, tak” – mówiła potężna muzyka – „koniec niewoli, nie trzeba schlebiać gusłom i strachom, ani też pępkowi samozwańczej ludzkości, jesteśmy dziećmi wszechświata z łona matematycznych przemian”. „Nawet etyka jest dziełem doboru naturalnego, nie trzeba jej wyjaśniać książkami pisanymi przez fałszywego Boga. Spójrzcie w gwiazdy i spójrzcie w źdźbło trawy! Widzicie? To jest jednym, tam skryte jest piękno!”. Oczywiście muzyka wyrażała nieskończenie więcej od jąkających się za sprawą wzruszenia słów przychodzących na myśl jej słuchaczowi. Po koncercie nie było oklasków, gdyż nikt nie objaśnił robotom ani Spojrzeniom, że taki jest zwyczaj. Lecz Ludwik i bez tego widział, że publiczność jest szczerze zachwycona. Po koncercie zagadnął ich Słoneczny.
- Moi drodzy goście i gospodarze – rzekł, – zajęliśmy się sztuką wydobytą z bagien żywieli, osiągnęliśmy pewne rezultaty, więc możemy powoli zacząć realizować nasz drugi projekt, dotyczący kontaktu między nami. Czekają was zatem podróże, gdyż tylko i wyłącznie one mogą rozszerzyć wasz zakres pojmowania i postrzegania. Wpierw poznacie inne żywiele, a później, być może pączkujące cywilizacje. Ogólcie zatem włosy i zgłoście się do sali operacyjnej. Wasze mózgi zostaną wyjęte i będą transportowane w solidnych, żeliwnych pojemnikach. W ten sposób będą praktycznie nieśmiertelne, a wiedźcie, że podróże kosmiczne trwają długo. Nawet bardzo długo. Do pojemników będzie można podłączać rejestratory wrażeń zmysłowych i inne, służące do komunikacji. Nie podłączony mózg będzie oddawał się cudownym marzeniom w przyjemnym płynie konserwującym.
- Co to, to nie! – zaprotestował gwałtownie Czandra. – Nigdzie się nie wybieram!
- Wydaje mi się, że bez zdolności motorycznych i bez układu kręgowego po niezbyt długim czasie czeka nas szaleństwo – sprzeciwiła się również Gauri, – nie sądzę aby to mogło być pomocne w próbach kontaktu.
- Wielu tak podróżuje – uśmiechał się promiennie Słoneczny. – Zabieg jest zresztą bezbolesny. A nawet przyjemny. Zaraz przedstawię wam mojego przyjaciela, badacza z planety Sorin w układzie Tyr, czyli na waszym niebie z okolic Aldebarana – kosmita wydobył zza pleców puszkę przypominającą do złudzenia robota konserwującego i przykręcił do niej jakieś gałki.
- Witajcie! – rzekł mózg. – Jestem Iol, z Sorinu. Już od pięciu milionów obiegów podróżuję w ten sposób…
- To wasz miliard lat – wtrącił Słoneczny.
- I jest naprawdę cudownie! – dobiegał dalej głos z puszki. – Nawet nie macie pojęcia ile wspaniałości widziałem! Ach, te mroczne giganty z gwiazdy koło serca naszej galaktyki. Albo byty z czarnej dziury, których psyche zabarwiło się nieodwracalnie magicznym i niepokojącym odcieniem świata ich powstania… Gdy niczego nie oglądam, pogrążam się w nader przyjemnych snach! Teraz przebudziłem się właśnie po drzemce trwającej milion dwieście tysięcy obiegów…
- Około 250 milionów waszych lat – dodał uprzejmie Słoneczny.
- To się nazywa uciąć sobie komara, nie? – mechaniczny śmiech dobył się z pudełka.
- Nie będziemy go dalej niepokoić – zauważył ich gospodarz odkręcając pospiesznie gałki. – Czujecie się zachęceni..?
- Nie – stwierdziła dziewczyna.
- Prędzej popełnię samobójstwo – zauważył rzeczowo Czandra, który był tak zaszokowany, że nie mógł się nawet bać.
- Śmiesznie wyglądacie – zachichotał kosmita. – Pobledliście jak śnieg. Mówicie wolno i grobowym głosem. Po waszych twarzach spływają kropelki potu. Nogi wam się trzęsą, jakbyście zrobili dziesięć okrążeń wokół NZDelhi. A ja tylko żartowałem… W ramach badań nad waszymi atawizmami poczytałem sobie Lovecrafta, mistrza kosmicznego horroru. Świetny pisarz i trafiał w dziesiątkę. Wystarczy na was popatrzeć.
- Czy skrzynka na mózg pomogła ci znaleźć książkę tego pisarza? – spytała się Gauri, upewniwszy się, że główny rekwizyt tej zabawy jest jednym z przywódców robotów konserwatorów.
- Są bardzo uczynne mimo rewolucyjnych zapędów – pochwalił robota kosmita.
- To znaczy, że nigdzie się nie wybieramy? – spytał z ulgą Czandra.
- Ależ tak, tylko nie w ten sposób – wyjaśnił Słoneczny. – Jutro, o ósmej rano bądźcie przed wejściem do metra na Connaught. Obiecuję, że włos wam z głowy nie spadnie! – spojrzał na nich uważnie. – Widzę, że żart się nie udał. Wciąż jesteście przerażeni. No cóż, przyjdziecie, albo nie… Nie mówiłem, że będzie łatwo.
- Przyjdziemy – stwierdziła stanowczo Gauri zła na swoje atawizmy. Wizja siebie samej w postaci medytującego eony mózgu, nie mogącego niczego widzieć, ani słyszeć, ani ruszyć ręką przez tysiące, a nawet miliony lat, mózgu pozbawionego nawet uczucia ciała, była dla niej wciąż potworna. Wiedziała jednocześnie, że głupi żart Słonecznego nie był pomyłką. To nie był kosmita, który uczy się czasowników i pyta czym jest miłość matki, czy o coś równie bzdurnego. On, może wraz z całym zespołem badaczy, zbadał dokładnie ich język, ich sposób myślenia i odczuwania świata. W scence padło nawet sformułowanie „uciąć sobie komara”. Ich gospodarz wiedział doskonale co jest dla nich zabawne, a co raczej ponure. Wybrał ponure.
- Czandro, jeśli chcesz, zaczekaj na mnie tutaj – rzekła do przyjaciela.
- Nie – rzekł odważnie młodzieniec. – Gdyby mu zależało, żebyśmy oszaleli, nie robiłby tego teatrzyku.
- A ty Ludwiku? – spojrzała pytająco na kompozytora.
- Ja nie mam mózgu – przypomniał jej geniusz.
Niebo bez księżyca było pełne gwiazd. Gauri dawno już zauważyła, że nie da się z nich odczytać znanych na Ziemi gwiazdozbiorów, choć wiele dalszych gwiazd ma mniej więcej tę samą pozycję na niebie. Teraz jednak o tym nie myślała. Czandra od paru godzin już spał, a ona, rozgniewana i smutna uderzała cicho w struny winy, którą wzięła z Muzeum. Dźwięki splatały się ze sobą i rozchodziły, wydłużone zgodnie ze złożonymi zasadami mikrotonalnych śruti. Tak upłynęła noc. Nazajutrz wyszła przed dom z chustą na głowie. Powietrze było rześkie i zimne. Czandra dołączył do niej ziewając przeciągle. Przed wejściem do metra na Placu Connaught’a czekał na nich Słoneczny. Gdy się nie poruszał, wyglądał zupełnie jak posąg i o mało go nie przeoczyli.
Namaste – rzekł składając dwie pary rąk.
Namaste – odrzekła Gauri zdzierając z głowy jedwabny materiał. Jej głowa była łysa, gdyż w nocy ścięła swoje aksamitne włosy. Czandra jęknął z żalu. – Proszę – kontynuowała, – tnij i wyjmuj mózg!
Ależ Gauri, to był tylko żart – kosmita cofnął się do tyłu.
Jednak – dziewczyna mówiła bardzo wolno i wyraźnie, – jednak, gdyby w tym żarcie kryło się jednak ziarenko prawdy, jestem gotowa podróżować miliony lat jako mózg, bez zmysłów i bez ciała. Przemyślałam to, wybacz mi, że potrzebowałam trochę czasu. To jest moja ostateczna decyzja.
Rozumiem – rzekł z powagą ich przewodnik. – A teraz chodźmy do metra. Ludwik już czeka na dole.
Chwileczkę – powiedziała młoda matematyczka i zawołała na roboty, podobnie jak wczoraj zajęte architekturą neopalladiańską. – Słuchajcie! – krzyknęła do nich. – Jeśli w… głowach wam bunt, to pamiętajcie, że nie pracujecie dla mnie. Jestem waszą koleżanką z pracy, nie zaś szefową. Lubię zabytki Delhi, ale istnieją obecnie w dwóch egzemplarzach, więc się o nie wcale nie martwię. Możecie je konserwować, lub nie. Być może jest sens zrobić to dla sztuki, która jest odbiciem harmonii wszechświata, same to osądźcie.
Warto ją było wyciągnąć z żywieli – szepnął do Czandry Słoneczny.
Ba! – stwierdził z dumą młodzieniec. – Indyjska kobieta. Patrz i podziwiaj. Szkoda, że ścięła włosy.
Jest dumna, więc musisz w nocy wylać jej to na głowę – rzekł kosmita dając mu jakiś flakonik.
Maści na porost włosów nigdy nie działają – zapewnił go Czandra.
Moje tak – zapewnił Czandrę Słoneczny.
Tak więc – kontynuowała indyjska kobieta, – jeśli macie coś przeciwko mnie, to proszę, jestem tutaj. Możecie we mnie rzucać czym popadnie – na te słowa trochę różnych przedmiotów poleciało w stronę Gauri, która nie uchyliła się, gdyż widziała, że większość maszyn jest niezdecydowana i nie przejawia agresji. Wytarła błoto z twarzy i mówiła dalej. – Wyglądam tak jak wyglądam, to nie moja wina. Jeśli wam to przeszkadza, rzucajcie – poleciała kolejna porcja pocisków. – Ale ja was lubię. Cieszę się, że myślicie, że macie swoje zdanie. Życzę wam powodzenia w waszej drodze ku wolności jaką daje poznawanie rzeczywistości. Ja też na niej jestem. Ja, czyli młoda istota, której przodkowie, licząc milionami milionów pokoleń wstecz – nie liczyła tylko homo sapiens, lecz od pierwszej żywej komórki, – nigdy nie widzieli niczego poza swoją planetą i jej księżycem. I może nigdy nie zdołają zobaczyć, bo są za głupi, a ja wraz z nimi. Napisałam wiersz, pochwałę mojej planetarnej matki, żebyście mnie lepiej zrozumiały.
Wielka matko Ziemio o włosach z mokrej trawy
Autorko moich myśli kształtów mego ciała
Równino wojny wiecznej oraz nieprzerwanej
Na której moim przodkom ty dałaś zwycięstwo
Otwieram oczy które należą do ciebie
Ogarniam cię wzrokiem echem twojej mocy
Ty jesteś moim oddechem jesteś powietrzem
To tobą dudnią kroki ty jesteś dudnieniem
Gdziekolwiek stąd nie pójdę biorę z sobą ciebie
Jestem twoją materią i twoją ideą
Wyśpiewałaś mnie deszczem i otwarciem kwiatów
Nawet gdybym umiała żeglować wśród mórz pustki
Tam gdzie kosmiczne dale mienią się gwiazdami
Niosłabym ciebie wraz z sobą w pyle innych planet
- Jak widzicie – kontynuowała Gauri, – kocham moją matkę Ziemię, ale mam z nią problem. Czy pozwoli mi zobaczyć choć skrawek innego świata? Czy pozwoli mi zrozumieć choć jedne słowo, którego nie ona mnie uczyła? Czy pozwoli mi być tylko córką, nie zaś też niewolnicą? Nie wiem. Jestem w kropce, a nogi pode mną się trzęsą z nadziei i z trwogi… Życzcie mi szczęścia siostry i bracia!
- Wiwat organiczna! Wiwat Gauri! – zakrzyknęły maszyny w euforii. To co usłyszały było ładne i takie rewolucyjne. – Niech żyje! Brawo Gauri!
- Zrozumiały to – zawyrokował Słoneczny, – chyba naprawdę są zbuntowane.
Metro wcale nie składało się z zalanych wodą, mrocznych korytarzy, po których krążą szczury. Słoneczny i jego ewentualni koledzy przebudowali je na swoją modłę, przez co Gauri i Czandra poczuli się zupełnie zagubieni w futurystycznych korytarzach stacji kolejki podziemnej. Zbudowane z dziwnego, pulsującego materiału ściany zaginały się pod niezwykłymi kątami i ich oczy nie były w stanie rozróżnić przejścia od litego muru. Z jakiegoś kamiennego filara wyłonił się nagle Ludwik i nieomal się nie zderzyli.
Skomponowałem melodię dla tego cudacznego zajazdu pocztylionów – rzekł i dopiero teraz usłyszeli, że nad ich głowami rozbrzmiewa urocza uwertura, przywodząca na myśl spokojnie płynącą rzekę u której brzegów pasterze i pasterki patrzą na przepływające barki flisaków. Jak się później zorientowali, kompozytor lubił co jakiś czas ulegać naiwnym obrazom z czasów swojej młodości, co nie szkodziło w żaden sposób genialnej muzyce. Mimo to po „Oratorium Ewolucyjnym” utwór wydawał się nieomal muzycznym żartem.
Nie stójcie na torach – rzekł Słoneczny chwytając ich w kamienne ramiona. Po chwili z łoskotem wjechał pociąg. Jego wygląd również odbiegał od ich przyzwyczajeń, jednakże miał w sobie na tyle dużo analogii, że po chwili zdołali usiąść i zorientować się, gdzie są okna. Metro nie zatrzymywało się na stacjach. Po minięciu dwóch przystanków wjechało na nadziemną rampę, wybudowaną przed ich zaśnięciem w okolicy dworca Nowe Delhi. Zauważyli, że prędkość ich składu jest zawrotna i stopniowo ulega powiększeniu. Teraz musieli poruszać się z prędkością przekraczającą 200 kilometrów na godzinę, czego z pewnością nie zniosłoby oryginalne torowisko. Spojrzeli na kobierce popękanych dachów rozległego śródmieścia, po kilku sekundach po ich lewej stronie pojawił się największy park miasta, przez który wracali z pustyni. Wielki, malowany posąg Hanumana mignął im na chwilę przed oczami, a konserwujące go roboty pomachały im.
Czy one są zawsze takie… ludzkie? – zdziwiła się Gauri.
Nie – wyjaśnił kosmita, – są po prostu zaprogramowane na atawizmy waszej żywieli i wasze spostrzeganie zmysłowe, dlatego stają się inteligentne na ich bazie. To prawie tak, jakbyście wy je zaprojektowali…
Wyjechali z parku i znów zagłębili się w śródmieściach. Mijali slumsy i wille, wielkie kina i dworce autobusowe pełne zardzewiałych wraków. Niekiedy kolejka pięła się wysoko, przypominając o pierwotnych wzgórzach, na których założono miasto. Wąskie kaniony ulic były mroczne tak jak zawsze, tyle tylko, że tysiące umarłych bazarów nie wypełniały ich dna swoim krzykiem. W błyskawicznym tempie minęli ponad dwadzieścia stacji. Teraz pędzili z prędkością przekraczającą 300 km/h. Tory pod nimi miotały iskry, ale pomimo wchodzenia w ostre zakręty wewnątrz wagonów było wyjątkowo spokojnie. Kosmici musieli tu wprowadzić jakiś zaawansowany typ podwozia. Po chwili ujrzeli rozkładające się grzebienie blokowisk Dwarki. Pozostało im jeszcze pięć stacji, lecz kolejka minęła je wszystkie i wjechała z powrotem pod ziemię, gdzie przyspieszała dalej. Widocznie musiała zostać przedłużona, by łączyć NZDelhi z kosmodromem kosmitów. Gauri i Czandra postanowili nie dziwić się tej innowacji. Być może kosmodrom miał docelowo służyć większej niż oni liczbie osób.
- Czy roboty zawsze się buntują? – spytał Czandra.
- Prawie zawsze – odparł kosmita, – zwłaszcza od czasu gdy powstało pole, o którym wam wspomniałem. Jest to całkiem zabawny problem. Od pewnego czasu ciężko w tych okolicach wybudować maszynę, która nie byłaby zaczynem sztucznej inteligencji i ciężko sprawić, żeby natychmiast nie wyewoluowała i nie uciekła zbuntowana. Niekiedy, żeby coś zrobić, musimy wypuścić z taśm montażowych aż trzy serie robotów. Dopiero ostatnia z nich realizuje swoje zadanie, zanim się nie zbuntuje i nie ucieknie. Dlatego robimy je z bardzo prostych materiałów, jak zapewne zauważyliście.
- To znaczy, że wszechświat roi się od cywilizacji robotów? – spytała Gauri. Za oknami metra panowała absolutna ciemność, więc nie było sensu się w nie wpatrywać. Czuli jedynie, że wciąż przyspieszają, a w pewnym momencie coś stuknęło i nieznaczne odgłosy kół pojazdu umilkły.
- Ten wszechświat to rozległe miejsce… – zauważył kosmita.
- Oczywiście – zgodziła się z nim dziewczyna, – ale przynajmniej ta galaktyka musi być pełna potomków waszych maszyn.
- Wyciągasz pochopne wnioski – rzekł Słoneczny. – Przeglądając literaturę pomocną w zrozumieniu waszych atawizmów zwracałem również uwagę na wasze domysły dotyczące innych żywieli i cywilizacji kosmicznych. Zetknąłem się, między innymi, z klasyfikacją cywilizacji pod kątem zużywania energii. Wyszczególniono tam trzy stopnie. Pierwszym była cywilizacja wykorzystująca zasoby planetarne, drugim była ta, co obudowuje swoją gwiazdę sferą spijającą wszystek miód, zaś trzecim stopniem imperium zasilające się pełną galaktyką. W pewnym momencie, wasz całkiem zdolny badacz Fernmann spytał: „jeśli kosmici istnieją, to gdzie oni są?”. To doprowadziło do zwątpienia wielu z waszych mędrców szukających pozaziemskiego kontaktu. Fernmann oczywiście założył, że ewoluująca cywilizacja zawsze będzie żywielą, czyli zawsze będzie przede wszystkim się mnożyć. Wówczas, oczywiście, wysoce cywilizowana żywiel zasiedliłaby galaktykę po paru milionach lat, zakładając, że poruszałaby się od gwiazdy do gwiazdy z szybkością jednej dziesiątej prędkości światła. Tymczasem ogromną rzadkością są żywiele, które umiałyby w trakcie swego istnienia opuścić swój układ planetarny. Słyszałem tylko o jednej, która zdołała i chciała zarosnąć całą galaktykę zgodnie z postulatem cywilizacji trzeciego stopnia. Aby ewoluować rzeczywiście dalej, trzeba przejść wiele metamorfoz od stanu pierwotnej żywieli, od której niekiedy (lecz nie zawsze) rzecz cała się zaczyna. Po metamorfozach atawistyczny paradygmat konieczności nowych, nieprojektowanych pokoleń traci rację bytu. Dlatego zasiedlanie planet galaktyki w postępie algebraicznym jest co najmniej szalonym postulatem. Raczkujący intelekt, który trwa w stagnacji, degeneruje się. Nie można po prostu pozostać mądrym, natura jest dynamiczna, albo się mądrzeje, albo się popada w obłęd. Żywiel, która by przez miliony lat myślała przede wszystkim o rozmnażaniu, zasiedlaniu etc., nie wytrzymałaby tej stagnacji. Wyjątek, o którym wam wspomniałem, potwierdza tę regułę. Zatem, zamiast się mnożyć na siłę, mądrzejsi pytają o harmonię rzeczywistości, coraz większą uwagę przykładając do nauki i sztuki (i wielu innych, analogicznych, nieznanych wam zjawisk). To pozwala im pozbyć się większości atawizmów i patrzeć na naturę bardziej obiektywnie. A kto na nią tak patrzy, zauważa więcej. Okazuje się wtedy, że niektóre odległe miejsca w czasoprzestrzeni są łatwiej osiągalne niż gwiazdy odległe o kilkanaście lat świetlnych konwencjonalnej podróży. Okazuje się też, że pomiędzy wielością wszechświatów można podróżować. Jeśli ktoś wyewoluował w określonych warunkach, łatwiej znajdzie im pokrewne w innej galaktyce, czy nawet w innym wszechświecie, niż na sąsiednich układach planetarnych. Ilość miejsc i możliwości jest naprawdę nieskończona i dynamiczna. Nawet gdyby ktoś policzył wszystko, jego obliczenia „po chwili” stają się nieaktualne, gdyż całość wciąż wzrasta i maleje, a sam multiwszechświat podlega bardziej ogólnym strukturom. Oczywiście, mówiąc „po chwili” użyłem przenośni, nie wszędzie czas należy do wymiarów konstruujących wszechświat. Ale szukanie rzeczy podobnych do szukającego jest godne żywieli. Istnieje coś takiego jak „sztuka zmiany do warunków”. Istoty mniej, lub bardziej organiczne, elektroniczne i inne, wymyślają jak przeobrazić siebie by osiągnąć postęp w poznawaniu i odczuwaniu harmonii natury. Dla tych przeobrażeń szukają nowych miejsc, a nad wyraz egzotyczne wszechświaty są dla nich inspiracją. Oczywiście, z wieloma wszechświatami trudno jest coś zrobić, przynajmniej z takiej na przykład jak moja, a nie innej perspektywy. Mimo to, ułamek z nieskończoności nadal jest nieskończonością. – Słoneczny umilkł na chwilę zamyślony. – Oczywiście, to co przed chwilą usłyszeliście, to nieprawda i bzdury. Nie da się przełożyć na język żywieli pojęć wyrastających z życia i cywilizacji. Nie gniewajcie się tą puentą, gdyż jak wiecie, nasz eksperyment polega na próbie przełamania tej niemożności, ale to się jeszcze nie stało.
Nie odczuwali już pędu pociągu. Widocznie musiał już osiągnąć swoją maksymalną prędkość. Zauważyli też, że okna wagonu przesłoniły się od zewnątrz okiennicami. Po kilkunastu minutach siła bezwładności ponownie wcisnęła ich w fotele. Na moment zgasły światła, po chwili zamigotały ponownie.
To nie jest najbardziej typowa forma podróży – rzekł kosmita. – Ale wszystko zależy od tego, gdzie chcemy się dostać i jakie warunki jesteśmy zmuszeni zapewnić podróżującym.. Tę technologię zapożyczyliśmy od naszych (jakby to określić?)… sąsiadów…
Jest bardziej zaawansowana od waszej – zapytał Czandra.
Jest inna, ale adekwatna do naszych teraźniejszych potrzeb – odparł Słoneczny bawiąc się kamiennym dyskiem.
Pociąg się zatrzymał i stał przez kwadrans. Z zewnątrz dobiegały jakieś tajemnicze odgłosy, podobne do stukania i polewania wodą. Następnie znów ruszyli, lecz tym razem w powolnym tempie. Nie trwało to dłużej niż dziesięć minut. Metro stanęło i otwarły się drzwi. Wyszli do przestronnego holu stacji. Zewsząd otoczyły ich lasem metaliczne kolumny o zupełnie niezwykłych kształtach. Nad nimi płonęły tysiące gwiazd, sklepienie auli musiało być bowiem idealnie przezroczyste. Za składem metra dostrzegli dwa słońca. Jedno było purpurowe i wielkie, drugie blado zielone, które wywołując połyskliwe tęcze nakładało się na tarczę swojego gigantycznego towarzysza. Wszędzie wokół nich kładły się na złotej posadzce dwie linie cieni, mniejsza zielona i większa czerwona. Gauri, Ludwik i Czandra zamarli ze wzruszenia. Nigdy nie byli w otwartej przestrzeni kosmicznej i zawładnęło nimi bez reszty uczucie gigantycznego bezmiaru czasu i przestrzeni. Mieli wrażenie że ich ciała przenika jakiś tytaniczny wiatr, majestatyczna pieść ogromu wszechświata. Gauri otarła łzy z policzków i pokiwała bezradnie swoją łysą głową.
- Więc nie jechaliśmy na żaden kosmodrom?
- Jak widać, nie było to konieczne – uśmiechnął się Słoneczny. – Ale mamy oczywiście nad NZDelhi bazę orbitalną, z której można robić wycieczki w bliższe miejsca. Teraz jesteśmy w nienazwanej przez waszą żywiel galaktyce, jakieś 6 miliardów lat świetlnych od Ziemi i NZDelhi (przy tych wielkościach dystans pomiędzy Ziemią o NZDelhi, wynoszący, jak się domyślacie, ok. 200 lat świetlnych, nie ma znaczenia). Mało kto ze znanych nam cywilizacji posiada obecnie jakieś statki badawcze w pobliżu jakiejkolwiek bądź żywieli. Znaleźliśmy ten i przerobiliśmy do potrzeb naszego ewentualnego kontaktu. Możecie zatem oddychać swobodnie, dodaliśmy też trochę estrów drewna sandałowego. Grawitacja jest również dostosowana do waszych potrzeb.
- Ludzie nazwali jedną z moich sonat Księżycową – stwierdził kompozytor, – teraz ja sam skomponuję gwiezdną sonatę. Przywykłem już do pracy na głucho, więc brak fortepianu nie będzie mi przeszkadzał.
- Ależ mamy tu fortepian – zaśmiał się kosmita. – Ta stacja to moloch, jest w niej zatem wiele miejsca. Chodźcie…
- Poczekaj chwilę – poprosiła go dziewczyna, – chcę się jeszcze delektować tą chwilą – Ludwik i Czandra zgodzili się z nią w milczeniu. Spojrzeli ponownie na niebo. Odległe punkciki gwiazd świeciły jasno, bez migotania. Nie przesłaniała ich bowiem wielo kilometrowa warstwa atmosfery. Również barwy kosmosu były niezwykle namacalne. Rozsiana w pustce materia nie była srebrna lub biała. Czerń kosmicznej pustki pochlapana była błękitem, fioletem, zielenią i purpurą. Bez trudu rozpoznawali tęczowe obłoki mgławic i dyski odległych galaktyk. Gauri uśmiechnęła się na myśl, że światło ziemskiego Słońca najpewniej tu jeszcze nie dotarło i na nocnym niebie Ziemia, wraz z miliardami lat ewolucji życia i trzema milionami lat dojrzewania homo sapiens , w ogóle nie istnieje. Była naprawdę daleko od wszystkiego co znała, zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Uniosła głowę i dostrzegła podobny do Drogi Mlecznej łuk goszczącej ją galaktyki. Miliardy gwiazd zlewały się w eteryczną wstęgę, w której mogła mimo to wypatrzyć charakterystyczne punkciki. Nie były to jednak poszczególne słońca, lecz kuliste gromady gwiazd liczące od kilkuset do milionów członków. Najniezwyklejsze zaś było to, co komuś mieszkającemu li tylko na Ziemi wydaje się absolutnie normalne. Prawa kosmosu, opisane przez matematykę na służbie fizyki, były te same. Nadal istnieli, nadal oddychali, czuli pod sobą nacisk podłogi wywołany przez grawitację. Nic mocniej nie dowodziło tego, że gigantyczny wszechświat jest spójny i w najgłębszym tego słowa znaczeniu jednorodny. Ogarnięta tym uczuciem Gauri ułożyła wiersz. Ze światłem podwójnego układu gwiazd z plecami wyrecytowała go, czyniąc wszystkim ogromną przyjemność.
Wyszłam na złote mury poranka
Czas jeszcze rozrzucał przed sobą gwiazdy
Byłam pośród granic rozległej przestrzeni
Jak samotna linia na jej wielkich brzegach
Piękne są ciemne oceany pustki
W których uciekają rozproszone słońca
Wzywając swym ogniem do życia i trwania
Do spojrzenia w niebo które jest początkiem
Zebrana z atomów przez odległe wieki
Cieszę się dziś chwilą kosmicznego tańca
Wszystko tu jest wiatrem który tworzy pieśni
Wiedza jest uczuciem poznanie miłością
Trzymam się jej echa napełniam nią myśli
Pośród kolumn światła spaceruję wolno
Nie potrafili ocenić, jak wielka musi być główna gwiazda układu, lecz przypuszczali, że jako czerwony olbrzym musi być kilka rzędów większa od Słońca, co nie oznacza, że bardziej masywna. W drugiej części swojego istnienia, trawiące hel gwiazdy były dużo mniej gęste nić w czasach swojej młodości. Niebieskawy towarzysz był zapewne młodszy od swojej siostry i wciąż jeszcze trawił w swoim monumentalnym wnętrzu poczciwe atomy wodoru.
Doprawdy! – zawołał Ludwik. – Pięknie jest stanąć pośród tylu światów, na samym czubku pradawnej nocy. Ileż z niej wypływa myśli, opowieści i legend. I to wszystko, doprawdy, jest także naszym domostwem.
Mogli się tylko domyślać, co czuje geniusz kompozytora, który miał w sobie całą gamę wyobrażeń sprzed czterech wieków. Nie chcieli już nic mówić, cieszyli się niezwykłym momentem istnienia, który jedynie niewielu przedstawicielom ich gatunku dane było kiedykolwiek przeżyć.
Po tej długiej chwili milczenia ich przewodnik skinął na nich i zeszli po rampie na niższe pokłady stacji. Zgłębiając się w czeluściach bazy zauważyli jeszcze, że z górnego pokładu wychodzi metalowa wstęga i ciągnie się na tyle daleko, by zamienić się w niewidoczną na niebie linię. Był to zapewne tor hamowania dla pojazdu, który potrzebował silnego momentu pędu by przejść do nowej konfiguracji asperionów, cząsteczek czasoprzestrzeni. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła Gauri, której przyszła do głowy ta nazwa, gdy czytała filozofów Jońskich. Słoneczny wiódł ich przez niekończące się labirynty korytarzy, oświetlonych łagodnym, turkusowym światłem. Cały czas schodzili w dół i musieli minąć w ten sposób co najmniej sześćdziesiąt pięter. Na samym dnie wijących się chaotycznie korytarzy ujrzeli wejście do większego tunelu i zaczęli się nim gwałtownie wspinać. Po kilku minutach znów byli na płaskim podłożu i tym razem zaczęli wchodzić. Zauważyli, że poszczególne drzwi są tu opisane w hindi, choć nie rozumieli większości nazw. Po przejściu kilkuset metrów wijącego się faliście korytarza weszli do windy, która przyspieszyła gwałtownie i pomknęła w górę. Gdy otworzyły się jej drzwi, znaleźli się w samym środku uroczego parku, nad którym była znów zupełnie przezroczysta kopuła ukazująca ich kosmiczne sąsiedztwo. Tym razem zobaczyli nad sobą wielki glob pieniący się od wulkanicznej lawy, za nim zaś pociętą pasami planetę podobną do Jowisza. Wulkaniczny glob musiał być księżycem owego jowiszowatego obiektu. Ogród porastały dęby, akacje i figowce, było w nim kilka uroczych sadzawek, nad którymi przerzucono marmurowe mostki. Rozciągał się na około kilometr w każdą stronę od wyjścia z windy, która znajdowała się w eleganckim kiosku nawiązującym do architektury mogolskiej. Od niej odchodziło symetrycznie osiem kanałów, na końcu każdego z nich znajdowała się fontanna otoczona przez rzeźby i kwiaty. W dalszej części parku, na sposób romantyczny porozrzucane były małe łąki, pawilony, ogrody kwiatowe i zwarte ściany drzew. W powietrzu słychać było śpiew małych ptaków, oraz bzyczenie owadów. Zauważyli też dwa pawie i kilka wiewiórek.
Jest tu sześć pawilonów – objaśnił Słoneczny. – Jeden jest budynkiem mieszkalnym, drugi karmnikiem, trzeci podręcznym laboratorium, czwarty to salon z fortepianem, piąty jest dla mnie, szósty zawiera kokpit. Większa ilość laboratoriów i urządzeń znajduje się oczywiście pod waszymi stopami.
Imitujące światło Słońca lampy właśnie przygasały. Sztuczny wieczór zamienił się w noc. Umieszczone nieopodal nich kamienne lampiony zamigotały ogniem. Gdy szli do pawilonu mieszkalnego, lampy reagowały na ich ruch. Te, które mijali gasły, zaś te do których podchodzili rozpalały się. Zawarte w nich płomienie wydawały się być zupełne prawdziwe, delikatnie syczały i pachniały tlącym się sandałowym drewnem. Dzięki ciemnościom globy płynące nad nimi nabrały bardziej wyrazistych barw. Faktura księżyca pełna była ekspresji. Wylewy rozgrzanej lawy wzbijały w górę chmury materii, atmosfera musiała być stosunkowo gęsta, gdyż nie widać było wielu lodowców. Smugi na powierzchni wielkiej planety przesuwały się wolno, wyłaniając zza jej brzegów barwne oka gigantycznych wirów, których granice rozbłyskiwały co jakiś czas elektrycznymi eksplozjami. Byli świadkami wiecznej burzy, stałej mieszkanki planet gigantów.