Czytelnicy moich recenzji pamiętają zapewne, że ostatnio wielkie wrażenie zrobili na mnie Wrocławscy Filharmonicy, osiągając z gościnnymi dyrygentami bardzo precyzyjne i dynamiczne brzmienie, mieniące się barwami, ale nie idące w stronę romantycznej, światłocieniowej frazy.
Gdy w piątek (17.02.23) przed orkiestrą stanął jej szef artystyczny Giancarlo Guerrero i wraz z uwerturą do sztuki Rozamunda D797 Franza Schuberta przywrócił nam romantyczne brzmienie, miękką i płynnie kształtowaną frazę i mieniący się kalejdoskop nastrojów. Istnieje hipoteza, iż uwertura wprowadzająca nas w świat sztuki Helminy von Chézy Rozamunda, księżniczka Cypru była pierwotnie pomysłem Schuberta na zwieńczenie Symfonii Niedokończonej. Z pewnością taką hipotezę mógł zbudować podobny do wspaniałej symfonii materiał tematyczny uwertury. Słuchając Rozamundy miałem też wrażenie, że budowanie kulminacji jest w tym utworze nieco dziwne, zważywszy na jego niewielki rozmiar i fakt, że jest on ogniwem otwierającym sztukę teatralną, która (na marginesie mówiąc) doczekała się tylko dwóch wykonań. Więc całkiem możliwe, że pierwotnie uwertura miała zamykać symfonię Schuberta.
Ervin Schulhoff
Najciekawszym dla mnie ogniwem piątkowego koncertu był bez wątpienia Koncert na kwartet smyczkowy i orkiestrę dętą Ervina Schulhoffa z 1930 roku. Ten czeski kompozytor pochodzenia niemieckiego i żydowskiego był typowym przedstawicielem swojej epoki, łączącym romantyzm z nowymi brzmieniami rodem z Wiednia, oraz z napięciem tonalnym szukających nowych dróg modernistów. W przeciwieństwie jednak do kompozytorów niemieckich i ich naśladowców Schulhoff wypracował niezwykle wdzięczny, niemal baśniowy świat melodyczny, przypominający całkiem mocno późniejszego i bardzo przeze mnie lubianego Martinů. Nawet fokstrotowe inspiracje pojawiające się w pierwszej i trzeciej części utworu nie tworzą klimatu mrocznej (radziecki neoklasycyzm) lub dziwacznej (niemiecki ekspresjonizm) groteski, lecz płynnie łączą się z romantycznie potraktowanym materiałem rodem z czeskiego folkloru, śpiewnym i poetyckim, jak u Dvořaka. Schulhoff żył w tragicznych czasach, kiedy dwie zbrodnicze ideologie, komunizm i faszyzm rywalizowały w ilości opętanych i zamordowanych ludzi. Kompozytor uległ mentalnie tej pierwszej i został zgładzony przez tą drugą w Würzburgu. Wcześniej oczywiście naziści zabronili mu tworzyć. Gdy pomyślimy o kompozytorze w 1930 roku, zaczynał on właśnie pracę dla praskiego radia i wchodził w spokojniejszy, neoklasycystyczny okres swojej twórczości.
Pomysł na połączenie orkiestry dętej z kwartetem smyczkowym okazał się bardzo trafiony i przysłużył się ekspresyjności i wyrazistości materiału muzycznego. Dzięki temu niedawny eksperymentator mógł sobie pozwolić na łagodną, momentami niemal oniryczną melodykę. Utwór brzmi przez to świeżo i inspirująco. Brzmiałby zapewne inaczej, lecz na wrocławskim koncercie znalazł się w bardzo dobrych rękach. Znakomity Kwartet Lutosławskiego grał tak, jakby dzieło dopiero co powstało dla niego. Brzmienie było precyzyjne i naturalne, pełne zrozumienia dla muzyki Schulhoffa. Bardzo chcę usłyszeć to wkrótce na płycie! Sekcja dęta Wrocławskich Filharmoników tworzyła znakomity i pełen wyrazu kontrapunkt dla poczynań kameralistów.
Druga część koncertu była monumentalna. Usłyszeliśmy IV Symfonię Es-dur WAB 104 „Romantyczną” (w wersji 1878–80) Antona Brucknera. W tym dziele Bruckner nie jest jeszcze aż tak zapalonym „romantycznym repetywistą” jak w swoich późniejszych symfoniach. Słychać natomiast intrygujące nawiązania do Wagnera, znakomicie wydobyte przez dobrze grające smyczki i drewno Wrocławskich Filharmoników. Nieco gorzej było z blachą. Poszczególni muzycy grali bardzo dobrze, ale zabrakło mi precyzyjnego scalenia tej sekcji orkiestry, co u Brucknera jest nader istotne. Natomiast tempa, kształtowanie frazy były bardzo oryginalne i ciekawe, dlatego chętnie wyglądać będę dalszych interpretacji Brucknera a la Guerrero.