Była środa, 25 stycznia 2018 roku. W drodze do Narodowego Forum Muzyki odkryłem, że mamy właśnie przedwiośnie. Odkrycie to miało charakter dynamiczny, gdyż moja rowerowa ścieżka nad Odrą, zbudowana ze śliskich gdy trzeba cegieł, przecinana jest ziemnymi drogami. Charakterystyczną cechą przedwiośnia jest wyjątkowo pulchne błoto, na którym pędzący rower melomana lubi wpadać w piruety, aby odtańczyć swoje własne Święto Wiosny. Oczywiście znając Wrocław po tym styczniowym przedwiośniu nadejdą jeszcze marcowe mrozy.
Osobą, która wiodła mnie przez nadodrzańskie mgły i smogi był tym razem skrzypek Noah Bendix-Balgley. Artysta urodził się w Asheville w Karolinie Północnej. Już w 9 roku życia koncertował przed oczami legendarnego Yehudi Menuhina. Artysta nie wybrał jednak kariery solowej, skupił się na kameralistyce i działaniu w orkiestrach. Ale nie byle jakich! W latach 2011–2015 Noah Bendix-Balgley był koncertmistrzem Pittsburgh Symphony Orchestra, a od 2014 roku pełni funkcję I koncertmistrza Berliner Philharmoniker. Berliner Philharmoniker to jedna z najlepszych orkiestr na świecie, zaś jej koncertmistrzami zawsze były osoby legendarne. Skrzypkowi na wrocławskim koncercie towarzyszyć miał Ohad Ben-Ari, pianista I kompozytor z Izraela.
Noah Bendix-Balgley / fot. Nicolai Lund
Koncert składał się z dwóch części. Pierwsza poświęcona była arcydziełom muzyki klasycznej. Druga utworom zainspirowanym muzyką klezmerską i samej muzyce klezmerskiej. Muzyka klezmerska jest niejako hobby koncertmistrza Berlińskich Filharmoników.
Pierwszym utworem jaki usłyszeliśmy była Chaconna z II Partity d-moll na skrzypce solo BWV 1004 Jana Sebastiana Bacha. Bendix-Balgley zagrał ją wyjątkowo czystym, eleganckim dźwiękiem. Słychać było doskonale epickość bachowskiej opowieści. Interpretacją rządziła śmiało zarysowana przestrzeń, z początku narracja była chłodna i obiektywna by stopniowo nabierać temperatury i ekspresji. Skrzypek nie starał się ściśle nawiązywać do barokowej agogiki, takt był bardziej miarowy niż w wykonaniach na instrumentach z epoki. Całość interpretacji Chaconny wypada mi ocenić jako znakomitą, porywającą wręcz. Swoją drogą chyba nikomu poza Bachem nie udało się wydobyć takiej potęgi i głębi odniesień z samotnych skrzypiec.
Następny utwór też był na najwyższym poziomie muzycznej wyobraźni, gdyż po Bachu nadszedł czas na Beethovena. Usłyszeliśmy jego Sonatę skrzypcową D-dur op. 12 nr 1. Wszystkie sonaty skrzypcowe mistrza z Bonn są nieziemskie w swoim pięknie, a jednak muzycy uparli się, by grać przede wszystkim Wiosenną i Kreutzerowską. Każda z tych sonat ma piękne, charakterystyczne motywy melodyczne, a jednak Wiosna i Kreutzer nieodmiennie rządzą na płytach i koncertach. Świetnie zatem było posłuchać innej sonaty, opartej na śmiejącym się jakby motywie, raz wesołym, innym razem nieco demonicznym, by w końcu przeobrazić się w radość sięgającą znacznie szerzej i dalej niż komediowe gagi. Noah Bendix-Balgley grał Beethovena zupełnie innym dźwiękiem niż Bacha. Był on bardziej mięsisty, ciepły, mniej organowy za to bardziej humanistyczny. Skrzypce artysty obdarzone zostały fantastycznym, gęstym i doskonałym legato. Jednocześnie nie brakowało ekspresji, jednak nigdy nie wynikał z tego krzyk czyli przekroczenie granicy kontroli nad ciepłym tonem drgających strun. Wszelkie metamorfozy tematów mieniły się w tej interpretacji barwnie i potoczyście. Pianista Ohad Ben-Ari okazał się doskonałym partnerem w tej sonacie. Obaj muzycy byli idealnie zgrani, pianista imponował dużą paletą dynamiczną, jedyne drobne zastrzeżenia mógłbym mieć może do nieco zbyt zamkniętego, zaokrąglonego jakby brzmienia jego instrumentu. Nie jest to jednak krytyka, ale raczej kwestia gustu.
Introduction et rondo capriccioso op. 28 Camille Saint-Säensa zamykały pierwszą część koncertu. Rondo zawiera temat doskonale znany osobom, które nawet nie wiedzą ki zacz ten cały Saint-Säens. Czytelnik moich muzycznych rozważań musi oczywiście znać francuskiego romantyka nawet jeśli nie znał go wcześniej (gdyż nie jest poza Francją tak sławny, jak na to zasługuje!). Op. 28 to utwór wirtuozerski, gdzie partia fortepianu stanowi tylko akompaniament dla poczynań skrzypka. Jednak nie mamy tutaj do czynienia z jakąś lichą błyskotką, ale z bardzo pięknym utworem, co nie zawsze się zdarza, gdy celem jest popis skrzypka. Noah Bendix-Balgley znów grał inaczej, pokazując, że wkracza do kolejnego muzycznego świata, do krainy dojrzałego romantyzmu. Skrzypek zabłysnął nie tylko doskonałą wirtuozerią, ale również wydobył z dzieła Saint-Säensa całe bogactwo wyrazistych emocji, z których francuski romantyk zasłużenie słynął.
Druga część koncertu, jak już wcześniej napisałem, składała się z dzieł zainspirowanych muzyką klezmerską i ogólnie żydowską, oraz – na koniec – z dwóch przykładów czystego klezmerstwa. Wszyscy muzycy zainspirowani folklorem żydowskim zaprezentowani przez Noaha Bendixa-Balgleya wywodzili się z terenów byłego Imperium Rosyjskiego. Usłyszeliśmy zatem: Joseph Achrona (1886–1943) – Dance Improvisation on a Hebrew Folksong op. 37, Hebrew Melody op. 33, Hebrew Dance op. 35 nr 1; Aleksandra Kreina (1883–1951) – Caprice hébraïque op. 24 i Joela Engela (1868–1927) – Chabad’er Melodie op. 20 nr 1 oraz Freilachs op. 20 nr 2.
Wszystkie utwory osadzone były na kanwie estetyki romantycznej i późnoromantycznej. U Aleksandra Kreina pojawiły się też elementy bardziej impresjonistyczne i modernistyczne. Motywy żydowskie bardzo urozmaicały tę estetyką, szczególnie pięknie prezentowały się moim zdaniem w dziełach Josepha Achrona, a zwłaszcza w Hebrew Melody op. 33, opartej na śpiewie synagogalnym. Noah Bendix-Balgley odnalazł się w tej estetyce rewelacyjnie, orientalne melizmaty w Hebrew Melody były naprawdę niezwykłe i mocno zapadały w pamięć. Z nostalgią pomyślałem o tych wszystkich wielkich żydowskich muzykach, klasycznych i ludowych, którzy przez wieki stanowili część polskiej kultury. Czy grali na dachach czy pod dachami, odcisnęli oni już na zawsze swoje palce na wszystkich strunach skrzypiec, nie tylko tych polskich.
Po utworach inspirowanych muzyką żydowską artyści goszczący w NFM zagrali trochę czystej muzyki klezmerskiej. Brzmienie skrzypiec znów uległo metamorfozie, zaś mi pozostało tylko zachwycić się wyjątkową wirtuozerią tych improwizacji, ich onirycznym zapamiętaniem w tańcu, zza kroków którego przeziera także nieogarniona starożytność jego ludu, który wreszcie odzyskał swój kraj, Izrael.