Szlakiem Hanumana. Dziennik indyjski 25

Hanuman, małpi bóg i przyjaciel boga Ramy, awatara Wisznu bardzo czczonego w Indiach (wielu wieśniaków mówi sobie na dzień dobry po prostu „Ram! Ram!”) dla niektórych Południowców jest postacią wysoce kontrowersyjną. Wielu z nich podejrzewa jego, jak i Ramę, nie tyle o walkę z demonicznymi rakszasami, co o wojnę z dawnymi Drawidami, ich przodkami. Istnieją „urealnione” nowoczesne, drawidyjskie wersje Ramajany, gdzie cała sytuacja jest przedstawiona wprost. Tego typu wątki podejmują nacjonalistyczne partie tamilskie. Chcą one częstokroć uwolnić Południową kulturę od wpływu Północnych najeźdźców. Ich gniew obraca się przede wszystkim przeciwko braminom, z których większość jest potomkami aryjskich najeźdźców, o czym świadczy nieraz ich biała jak mleko skóra, odróżniająca ich od czarnej, lokalnej ludności.

 

 

 

   Oczywiście Navaneet, jasnoskóry tamilski bramin, protestował często przeciwko nacjonalistycznej, tamilskiej wizji historii Indii. Upierał się przy poglądzie, iż hinduizm nie wyszedł bynajmniej od Ariów, lecz był wspólnym dziełem ich i Drawidów. Jako fakt podawał legendę o Sziwie, który celowo podzielił języki indyjskie na dwie wielkie grupy, czas jakiś po napisaniu, lub objawieniu Wed. Niestety, żaden zwolennik owej legendy nie potrafi przedstawić celu, w jakim miałby to Sziwa zrobić. Być może po prostu uczynił to dla swej lili, boskiej zabawy prowadzonej najczęściej z małżonką Parwati. Spoglądając na całą sprawę trzeźwym okiem, trzeba stwierdzić, iż pogląd o wspólnych, aryjsko – drawidyjskich korzeniach hinduizmu nie jest wyssany z palca. Wielu znawców zgadza się, iż kult Sziwy i wielkich bogiń miał raczej bazę w lokalnej ludności Subkontynentu. Trwają też spory nad istotą samych języków – sanskrytu i wedyjskiego. Niektórzy dopatrują się w nich sporego udziału zgłosek drawidyjskich, co oznaczałoby, iż już w czasach przed wedyjskich jakaś grupa czarnych Drawidów rozwijała prehinduizm wraz z białymi Ariami. Całkiem możliwe, iż w owych czasach najeźdźcy dopuścili do najwyższych kast jakąś reprezentatywną grupę lokalnej ludności. Jeśli zaś podzielić rozwój religii indyjskich na okres bramiński i okres hinduizmu, sprawa jest jasna. Większość badaczy zgadza się z tezą, iż hinduizm powstawał na bazie walki z buddyzmem o wiernych. Buddyzm jako pierwszy zaczął oddziaływać celowo na wyobraźnię prostych ludzi, przyczyniając się do powstania pierwszych na świecie literackich bajek i baśni, których echa zainspirowały literaturę irańską, później muzułmańską i wreszcie europejską. Braminizm w ramach odpowiedzi dopuścił więc do swej ortodoksyjnej bazy ludowe i lokalne opowieści o nieznanych Wedom bogach i boginiach. Wiele z nich pochodziło z tradycji drawidyjskich. Tak widziany hinduizm jest z pewnością wspólnym dziełem Ariów i Drawidów.

   W przedostatni dzień naszego pobytu w Chennaju udaliśmy się do domu Navaneeta, aby wspólnie pomuzykować. Wraz z Navaneetem zjawił się jego przyjaciel S. Sampat, obdarzony silnym i precyzyjnym głosem. Wpierw przedstawiłem moje średniowieczne improwizacje na podwójnym flecie. Moim gospodarzom bardzo spodobała się pierwsza, w której starałem się nawiązać do różnych elementów muzyki karnatyckiej, co na europejskich fletach było dość trudne. Czułem się miło przedstawiając moim przyjaciołom mój skromny muzyczny dorobek, choć w obdarzonym lepszą akustyką było dość gorąco, zaś bulgot dotleniaczy rybek i samych rybek stanowił nieco niezwykły podkład do mojej muzyki. Następnie wystąpili S Sampat i Navaneet. Nasz bramin miał cichszy głos i bardziej złożoną muzyczną interpretację, zatem dał się zdominować swojemu starszemu koledze, robiąc za głos wspierający. Ja słuchałem zaciekawiony, choć z uwagi na małą ilość czasu jaką dysponował Sampat,  nic jeszcze nie jadłem i kiszki grały mi marsza, dodając swoje trzy grosze do bulgotu złotych rybek. Gdy Sampat skończył i pobiegł ku swoim sprawom, Navaneet zaśpiewał solo. Miał wielką i donośną tampurę z północnych Indii, która, gdy na niej grał, dźwięczała zbyt mocno w stosunku do jego głosu. Jednakże słusznie się upierał przy odrzuceniu różnych elektronicznych pomocy muzycznych i pozostaniu przy tradycyjnym, podkładowym instrumencie. Muzyka południowa nie posiadała tylu niezwykłych skal co północna, zatem Navaneet wykonał cztery utwory nie musząc przestrajać instrumentu. Zaczął oczywiście od Tyagarajy, po czym przeszedł do Dikshitara i Shyamy Shastri, by znów wrócić do Tyagarajy i na zakończenie zaśpiewać jedno kriti skomponowane przez SM Subbulakshmi. Jego głos był wciąż jeszcze nieśmiały, lecz technika cudowna i złożona, nawiązująca do najlepszych wzorców MS Subbulakshmi. Nie była to uproszczona muzyka na skróty, tak jak to się często teraz na Południu zdarza, dzięki takim gwiazdom jak ciekawa skądinąd Aruna Sairam. Swoją drogą, uważany za największego kompozytor Tyagaraja wszystkie swoje pieśni dedykował Ramie, zatem kwestia owego epickiego najeźdźcy bynajmniej nie jest na Południu prosto. Znając muzykalność Tamilów, nawet ultranacjonaliści nie mogą się oprzeć kompozycjom uznawanego za świętego Tyagarajy, choć w otwarty sposób sławią one Ramę, Sitę, Lakszmana i Hanumana.

   Następny dzień również poświęciliśmy naszemu przyjacielowi. Byłem już wówczas trochę zdenerwowany, gdyż nazajutrz, z samego rana, musiałem udać się szlakiem Hanumana. Nie byłem pewien, czy nie anulowano moich lotniczych zdolności, gdyż numer telefonu, który podaliśmy Air India został zablokowany prawem kaduka i musiałem sprawić sobie nowy, który zresztą udostępnił mi za darmo zmartwiony ową rzadką sytuacją Sikh z Pahar Ganju. Teoretycznie, jako obcokrajowiec na wizie turystycznej nie miałem prawa do usługi prepaid, i jeden na kilka tysięcy użytkowników bywał w tym celu sprawdzany. Dzwoniono pod jego adres zamieszkania, zaś Mohit Guesthaus został czasowo zamknięty. Za drugim razem mogłem podać rzeczywiście stały adres zamieszkania, czyli Ganga Nivas i był to chyba klucz do uzyskania legalności posiadania prepaid mimo turystycznej wizy. Tym niemniej linie lotnicze nie miały chyba pojęcia o moim nowym numerze, choć próbowaliśmy go im podać mailem. Przedostatniego dnia otrzymaliśmy odpowiedź, lecz nie byłem pewien, czy doszła ona również do dyrekcji firmy, biura obsługi klienta etc. Odpowiedź otrzymaliśmy w pierwszy dzień Nowego Roku, ja zaś leciałem w drugi, zatem lot rzeczywiście mógł być anulowany.

   Navaneet należał do Światowego Towarzystwa Teozoficznego, które zdaje się bardzo zainspirowało Lovecrafta, jednego z największych twórców opowieści niesamowitej. Artystę inspirowało i niepokoiło mieszanie znanych purytańskiej Nowej Anglii tradycji chrześcijańskich z innymi religiami, częstokroć znacznie bardziej chtonicznymi, niż anglosaski kult Jezusa. Za zasłoną nowoczesności widział Lovecraft dziwne istoty z innych planet, tak potężne, że dla nas boskie, jednocześnie zaś zupełnie obojętne na ludzkie potrzeby i emocje. Oczywiście Towarzystwo Teozoficzne powstało z jak najbardziej szlachetnych pobudek. Starało się, wzorując na ekumenizmie niektórych odmian hinduizmu, stworzyć wspólną wszystkim religię, przywracając nawet pamięć o zupełnie już nie czczonych bogach związanych z cywilizacjami prekolumbijskimi. Pierwszy ślad działalności owego towarzystwa odnalazłem już w Agrze, gdzie w centralnej części miasta znajdowała się ich mała świątynia, nie wyglądająca obecnie na szczególnie odwiedzaną.

 Sądziliśmy, że nie dotrzemy nigdy do tego miejsca, słynącego z ogrodów, z najstarszego być może w tej części Indii figowca, oraz ze świątyń – pawilonów, dedykowanych różnym wyznaniom, takim jak buddyzm, chrześcijaństwo, islam, judaizm, hinduizm etc. Navaneet skarżył się na to, iż obecny szef stowarzyszenia nie cierpi muzyki i sztuki, jednocześnie zaś jest osobnikiem bardzo niemrawym, w związku z czym na tych całkiem sporych terenach wydzielonych w południowej części Chennaju nic się przeważnie nie dzieje. Notabene, niedaleko od ŚST znajdowała się legendarna szkoła tańca wielkiej artystki Rukmini Devi, w której zapewne przez cały czas trwania muzycznego sezonu non stop tańczyli najwięksi tancerze i tancerki.

   Przyjechaliśmy z Navaneetem, zaskoczonym nagłą propozycją koncertu, wczesnym popołudniem, tak jak było umówione. Oczywiście okazało się, iż różne niedbałości w programie przesunęły występ naszego przyjaciela o jakieś 3 – 4 godziny. Usunęliśmy się więc grzecznie z zadaszonego wielkim parawanem z liści miejsca koncertowego. Siostra Navaneeta, która wraz z mężem przybyła by sekundować bratu w jego artystycznej drodze, postanowiła zostać i zająć miejsca. Współczułem im szczerze, gdyż goście konferencji, w której muzyka miała zająć jakiś promil procenta, nie wzbudzali sympatii. Byli to przeważnie egzaltowani starcy, szukający bardziej egzotycznych zapewnień dotyczących ich nieśmiertelności. Towarzystwo powołane do uśmierzenia walk religijnych stało się w dużej mierze sektą, nastawioną na dar życia ponad życiem. Być może jestem niesprawiedliwy, ale tylko to byłem w stanie wyczytać z twarzy zgromadzonych gości. Tematy konferencji, wywieszone na tablicy, zdawały się potwierdzać moje przypuszczenia. Wpierw, jeszcze bez Navaneeta, staraliśmy się odnaleźć jakąś toaletę. Nie było to, ku naszemu zdumieniu, proste zadanie. Wreszcie znaleźliśmy przycupnięty obok jakiejś willi dla gości mały, zupełnie nie rzucający się w oczy wychodek. Obok niego płynął feralny kanał, czy też raczej rzeka, która miała właśnie nieszczęście absorbować cuchnącą kanałową breję. Jednakże było tu tak wiele drzew, iż odór rozpływał się pomiędzy ich liśćmi. Wracając z WC zajrzeliśmy do głównego, liczącego sobie ponad 100 lat pawilonu stowarzyszenia. Był on ozdobiony jak synagoga, z uwagi na żydowskie korzenie mistyków – założycieli. Jednakże we wnętrzu odkryliśmy symbole różnych religii, w tym azteckiej, mazdaizmu, staroegipskiej, bahaizmu etc. W większym formacie wyrzeźbiono Jezusa, Krisznę, oraz Zaratusztrę. Jedną z nisz poświęcono wolnomularzom. Budynek był bardzo ciekawy, choć trzeba było doń wejść na bosaka, zaś na podłogach zalegały istne zwały kurzu. Wśród religijnych symboli nie zabrakło nawet taoizmu, oraz shinto.

   W następnych godzinach dołączył do nas Navaneet. Mieliśmy okazję podziwiać piękny las pełen bananowców. Jedną z jego ścieżek dotarliśmy do ogromnego, starego figowca, którego odrosty sięgały na dziesiątki metrów od pnia. Niektóre gałęzie były oderwane od pnia, ale podtrzymywane przez żelazne nośniki dalej kwitły. Zaborcze drzewo niemal już zniszczyło drewniany pawilon, w którym mieściła się na poły czynna kantyna. Dalej była zaś jakaś eksperymentalna farma w stylu indyjskiej haveli. Sądząc po tym, co się działo wewnątrz, eksperyment już kilkadziesiąt lat temu zakończył się klapą, pozostawiając to malownicze i zamieszkane przez lokalnych członków stowarzyszenia miejsce.

   Spacerując i gadając otrzymywaliśmy co jakiś czas telefony od siostry Navaneeta. Aktorzy – amatorzy, związani ze stowarzyszeniem, odgrywali właśnie jakiś dramat oparty na staroegipskiej opowieści. Jak się okazało, nasi drodzy biznesmeni nie byli wcale tak obojętni na sztukę, jak sugerowali. Mąż siostry Navaneeta skończył nawet studia aktorskie, co obecnie skazywało ich na jeszcze większe cierpienia spowodowane chałturą Stowarzyszenia Teozoficznego. Wróciliśmy zatem do miejsca koncertowego, aby zapoznać się z najgorszym teatrem na świecie. Okazało się, iż główną winę ponoszą nie tyle aktorzy (którzy bynajmniej nie byli doskonali), co autorka scenariusza, siwa staruszka będąca jakimś straszliwie ważnym autorytetem w obrębie organizacji. Całość napisana była jak komiks dla niedorozwiniętych umysłowo. Był lektor, który zapowiadał – „a teraz zrobiło jej się smutno i płacze”, albo „a teraz będzie grać na flecie”. Całość mówiła o białej i czarnej magii i związanych z nią perypetiach Egipcjan, wszystko to było kompletnie pozbawione polotu i sensu. Oczywiście na koniec VIP – teozofistka odebrała gratulacje, solenne wyrazy wdzięczności etc. Następnie Navaneet został niemile zaskoczony tym, iż przed nim wprowadzono na estradę dwoje muzyków – amatorów, choć szef ŚST wyraźnie ograniczył jego występ, aby nie było za dużo nie sprzyjającej medytacji muzyki. Swoją drogą na całym terenie ŚST należało mówić szeptem.

   Navaneeta poprzedził zatem gitarzysta amator, który puścił na magnetofonie nagranie Dowlanda (wspaniałego angielskiego kompozytora z okresu elżbietańskiego) i dobrzdąkał do niego myląc się co i rusz jeden głos, co każdy adept gitary mógłby zrobić najpóźniej po miesiącu. Następnie wystąpiło małżeństwo, które wprowadziło na scenę jeszcze dwoje przyjaciół. Zaśpiewano, nienajlepiej, jedną filmową piosenkę. Poprzedzony tymi przejawami artyzmu Navaneet czuł się nieco zdruzgotany, na szczęście jego siostra i jej małżonek zapewniali go dzielnie, iż jest ok. Zaśpiewał zatem, nieco niepewnym głosem, kilka varnam i parę pieśni Subbulakshmi, na koniec zaś tą, którą wielka artystka zaśpiewała specjalnie dla ONZ. Teoretycznie było to na miejscu w obrębie organizacji, której jednym z głównych zadań było onegdaj zbratanie ludzi wielu wiar. Navaneet nie śpiewał nawet w połowie tak dobrze jak dla nas, w domu, choć i tak nie było to złe. Gdy wracaliśmy, dałem mu kilka rad na temat tego, jak walczyć z tremą. Po koncercie szef stowarzyszenia przedstawił się obłudnie jako wielki znawca i miłośnik muzyki. My próbowaliśmy nagrywać koncert zarówno mikrofonem jak i kamerą w aparacie, lecz na koniec zrobił się już wczesny wieczór i niewyobrażalne hordy komarów znad kanału uniemożliwiły dokończenie materiału filmowego.    

   Robiło się już ciemno, ja coraz bardziej cierpiałem na gorączkę podróży. Dopadło mnie mocne przeziębienie. Mimo to spędziliśmy z naszym przyjacielem jeszcze kilka godzin, tak że w ogóle w nocy nie spałem pakując swoje rzeczy. Rano mieliśmy zamówioną taksówkę, która niestety okazała się bardzo droga. Na lotnisku okazało się, iż Kaja musi płacić bilet wstępu, by odprowadzić mnie do hallu. Gdy już go zapłaciła, okazała się, iż może obracać się tylko w wąskim pasie odgrodzonym bramką. Na szczęście szefowie lotniskowej straży pozwolili nam złamać trochę przepisy i pogadać pół godziny, pomogli mi też wypełnić druczek podróżny. Oczywiście w samolocie dostałem kolejny, lankijski. Strasznie smutno było się żegnać na dwa miesiące. Nie było mi do śmiechu, gdy znalazłem się w samolocie. Pocieszyło mnie to, iż usadowiono mnie przy drzwiach awaryjnych, dzięki czemu przez całą podróż mogłem patrzeć na widoki znad szlaku Hanumana. Jak wierzy wielu Hindusów, to właśnie nad Sri Lanką panował potężny Rawana, tam została porwana Sita i tam odbyła się wojna pomiędzy Rawaną a Ramą. Większość indologów spoza Indii odrzuca to przypuszczenie, jednak ja przeszedłem na stronę Hindusów widząc niewyobrażalne bogactwo przyrody tej wyspy, a także zdając sobie sprawę z faktu, iż północnolankijską Jaffnę oddziela od Indii tylko pas wysepek, które połączone są ze sobą kilkumetrowymi płyciznami. Po części udokumentowane zostały sytuacje, gdy poziom oceanów nieznacznie opadał (kilka metrów to niewiele) i ludzie w historycznych już czasach mogli na piechotę dojść z Indii do Lanki. Nawet, gdyby takie sytuacje nie miały miejsca, to najpewniej dobry pływak, zorientowany w układzie podmorskiego terenu, może zaryzykować przedostanie się z Indii na Lankę.

   Zanim mityczny Hanuman, wraz z małpim królem Sugriwą, Ramą i Lakszmanem zbudowali magiczny most z pływających kamieni w celu przeprowadzenia wojsk z Indii na Lankę, Hanuman odbył też samodzielną podróż drogą powietrzną, jako, iż umiał latać i zmieniać rozmiar. Zaniósł on Sicie pierścień zwiastujący szybkie przybycie jej boskiego męża i koniec niewoli. Teraz samoloty czyniły ów mityczny szlak stałym elementem codzienności… Niestety, podróż, która zapowiadała się przyjemnie, okazała się prawdziwym koszmarem. Drzwi awaryjne przy których siedziałem były nieszczelne i ciśnienie powietrza wokół mnie znacząco odbiegało od normy. Dusiłem się, zaś moja głowa była bliska eksplozji. Pasażerowie siedzący przy mnie kaszleli jak gruźliczne armaty, ja sam byłem przeziębiony, co nie poprawiało bynajmniej mojej walki z nienaturalnym dla ludzkiego organizmu ciśnieniem. Podano nam bardzo dobry indyjsko – lankijski posiłek, lecz gdy już go kończyłem, zacząłem wzywać stewardessę, aby coś z tym zrobiła, najlepiej przesadziła mnie na inne miejsce. Podłoga pode mną była rozpalona jak piec, zaś powierzchnia drzwi zimna jak lud. Okazało się, iż chyba straciłem przytomność, gdyż właśnie lądowaliśmy. Trasa podchodzenia na lotnisko wyglądała dość katastroficznie, gdyż samolot leciał nad samą powierzchnią oceanu. W innym stanie ducha byłaby to dla mnie wspaniała przygoda, ale właśnie na próżno przełykałem ślinę w uszach, aby zacząć coś słyszeć. Oczywiście zawsze podczas zmian ciśnienia uszy się zatykają, ale tym razem naprawdę nic nie słyszałem. Stałem się kompletnie głuchy! Ból głowy trochę ustąpił, gdy samolot wreszcie wylądował i z zewnątrz zaczęło dopływać powietrze o normalnym ciśnieniu. Gdy jednak szedłem przez lotniskowe halle, niczego nie słysząc, nie czułem się najpewniej. Przy odprawie paszportowej pracowniczka zadawała mi jakieś trudne pytania, ja zaś wymigiwałem się nieznajomością angielskiego, gdyż naprawdę nie słyszałem jej głosu.

 Przy taśmach bagażowych musiałem wyglądać jak jakiś Marsjanin. Kto by pomyślał, że leciałem tylko półtorej godziny! Mój bagaż bardzo długo nie nadjeżdżał. Przynajmniej tak mi się wydawało. Wreszcie miałem go na plecach i zacząłem szukać wyjścia z lotniska. Nie było to bynajmniej proste w moim stanie i przez jakieś półgodziny kręciłem się tam i z powrotem. Na lotnisko miał po mnie przyjechać Nalin, narzeczony Lankijki Takshili z Central Hindi Institute, która zaoferowana moim pomysłem wyprawy na Lankę obiecała we wszystkim pomóc. I rzeczywiście Nalin zadzwonił, ja zaś odebrałem nie słysząc prawie niczego. Prosiłem go aby powtarzał po wielokroć swoje zdania, sam też wołałem w próżnię iż zjawię się przy głównym wyjściu (o ile takie było) jak tylko je znajdę. Niestety, po minucie telefon się rozłączył i nie mogłem już zrobić żadnego użytku z mojej indyjskiej karty sim w indyjskim roamingu. Albo coś się zepsuło, albo zapłaciłem 300 rupii za minutę rozmowy przychodzącej, kwotę iście bajońską, możliwą jednakże dzięki temu, iż rozmowy z Indii na Sri Lankę okazały się być znacznie droższe niż do Europy czy Stanów Zjednoczonych. Stanąłem zatem w końcu przed lotniskiem i nie wiedząc jeszcze o drożyźnie w kontaktach telefonicznych Indie – Lanka, co jakiś czas próbowałem nawiązać połączenie. Pocieszałem się tym, iż Hanuman również nie miał najłatwiej w pierwszych swoich godzinach na Lance. Wpierw podpalono mu ogon, później zaś on podpalił nim pół wyspy, osłabiając znacząco przeciwników Ramy. Nie wiedziałem, czy i ja powinienem chwycić za jakąś zapalniczkę, aby starym zwyczajem zaznaczyć swoją obecność…

 Na szczęście Nalin się zjawił i zapobiegł ponownej destrukcji wyspy. Nadal go nie słyszałem, a i on, jak się później dowiedziałem, w tych dniach nie cieszył się najlepszym zdrowiem. Nalin był wysportowanym mężczyzną, o całkowicie czarnej skórze, i ciągle uśmiechniętych białych zębach. Kończył właśnie studia aktorskie, zaś o płynących z tego Nalinowych inicjatywach jeszcze będę wspominał. Na razie nie wiedziałem nic, byłem głuchy kompletnie. Wsiedliśmy do jakiejś rykszy, aby znaleźć dla mnie hotel, lecz ceny okazały się iście kosmiczne. W Indiach bez trudu można znaleźć tańsze miejsce noclegu, a wszystkie lankijskie dziewczyny z CHI mówiły nam, że na Lance jest znacznie taniej niż w Indiach. W przypadku rzeczy potrzebnych podróżnemu, okazało się to być nieprawdą.

   W końcu Nalin postanowił, po konsultacji z Takshilą, iż zawiezie mnie póki co do jej siostry. Była to nie lada podróż. Choć byliśmy w Negombo, głównym lotnisku Colombo, dzieliło nas do miasta jeszcze 20 km, a na Sri Lance oznacza to często dwie godziny podróży. Siostra Takhsili Kawshalya wraz z mężem Tushitą mieszkali w obrębie miasta satelickiego Gothatuwa. Zaraz obok, w dzielnicy Rajagiriya, zaczynało się Colombo.

 Po drodze przeżywałem niezwykłe chwile. Autobusy były z Indii, zatem nie dziwiły mnie, choć były znacznie pomniejszone w stosunku do indyjskich, szerokich krążowników szos. Bileterzy również zachowywali się jak w Indiach. Pieniądze o różnych nominałach trzymali między palcami, złożone na pół. Nawoływali ludzi do wnętrza (nawet jeśli już nie było miejsca), znaki do kierowcy przesyłali stukając w blaszaną karoserię pojazdów. Poza tym było inaczej. Otaczała mnie kłębiąca, tropikalna roślinność jak z pirackiej wyspy skarbów. Zieleń była świeża jak u nas w pierwszych dniach wiosny. Z tym, że tu nie było wiosny. Byliśmy przy równiku, więc różnice między porami roku prawie nie istniały. Wszędzie wokół rosło mnóstwo palm kokosowych i bananowców. Gigantyczne figowce i zupełnie mi nieznane egzotyczne drzewa naśmiewały się ze swoich indyjskich braci. Domy i ulice były czystsze niż w Indiach, na poziomie chyba naszego kraju. Co jakiś czas mijaliśmy mniejsze, lub większe rzeźby Buddy, przeważnie zamknięte w szklanych gablotach. Nie brakowało też nowych i pokolonialnych kościołów. Wszędzie w powietrzu pachniało ciągle odnawianą, świeżą wilgocią, oraz przyprawami. Nic dziwnego! Tyle tu było cynamonowców, drzew waniliowych, hebanowców, oraz kompletnie mi nieznanych, zupełnie niezwykłych drzew.

   Ludzie wydawali się znacznie cichsi niż w Indiach, aczkolwiek w autobusach panował iście indyjski tłok. Ulice były zbyt wąskie w stosunku do potrzeba przedmieść Colombo, lecz ich nawierzchnia była w niezłym stanie. Na niebie kłębiły się nigdy nie odchodzące chmury. Byłem w końcu w krainie lasów deszczowych.

   Powoli wracał mi słuch, mogłem zatem przywitać się z Tushitą i jego znajomymi aktorami. Ich dom składał się z dwóch pokoi, drugi z nich był na tyle duży, iż przyzwyczajeni byli do goszczenia w nim licznych znajomych i współpracowników. Z trudem mogłem się z nimi porozumieć, gdyż miliony barw krążyły w mojej głowie. Mój projekt dotyczący zbadania wpływów muzyki indyjskiej na Sri Lankę spodobał im się. Już pierwszego dnia zaprowadzili mnie na przyjęcie niespodziankowe, aby uczcić młodego aktora z ich teatru, który zgromadził bardzo cenione nagrody. Jechaliśmy różnymi pojazdami, w końcu rykszą przyjaciela, który rachował się uczciwie (rzecz dość rzadka w tej części świata). Minęliśmy parlament, usunięty z centrum Colombo do obszarów podmiejskich. Utrzymany w stylu powiększonej, drewnianej ni to chaty, ni to świątyni buddyjskiej, robił ogromne wrażenie. Wznosił się nad wielkim sztucznym jeziorem, z jakich słynęła Sri Lanka. Były to, co bardzo ciekawe, sztuczne jeziora stworzone dla celów rolniczych przez starożytnych i średniowiecznych władców wyspy. Największe z nich było tak imponujące jak jezioro Śniardwy. W końcu dotarliśmy na miejsce, gdzie młodzi artyści świętowali śpiewając różne tradycyjne i nietradycyjne lankijskie piosenki. Sprowadzili też zespół przygrywający do tańca w postportugalskim stylu, niosącym ślad melancholijnego fado.

(ciąg dalszy nastąpi)

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

osiemnaście − 18 =