Czas spędzany przeze mnie w delhijskim metrze stał się zatem dla mnie wyjątkowo owocny. Gdy tylko kolej wyjeżdżała ponad poziom gruntu, mogłem na telefonie oglądać z lotu ptaka miejsca, przy których przejeżdżałem. Setki dawnych grobowców, fortyfikacji, karawanserajów, madras, meczetów i angielskich willi stawały się dla mnie, w swym układzie, bardziej zrozumiałe. Mogłem odczytywać nakładające się na siebie niczym kręgi na wodzie fale zabudowy, mało gdzie tak dobrze zachowane jak w Delhi.
Oczywiście na mojej codziennej trasie główną atrakcją była przeprawa metrem przez Jamunę i wyłaniające się na starszym brzegu Delhi widoki na wystawowy Pragati Maidan, główną linię kolejową północ – południe obok niego, kilka całkiem estetycznych zakładów przemysłowych, wiele zieleni i za tym wszystkim majaczące w oddali potężne mury Purana Qila, czyli Starego Fortu. Zaczęty w latach 1530 – 1540 przez cesarza Humajuna kompleks, był dokończony przez Sher Shaha Suri, który odebrał Mogołowi władzę nad Północnymi Indiami niemal na całe życie. Gdy w końcu nieszczęsny syn Babura i prawnuk Timura odzyskał władzę, fort okazał się dla niego feralnym miejscem. Władca, będący wykształconym erudytą, spadł z klatki schodowej jednego z pawilonów Purana Qila, gdzie mieściła się jego biblioteka. Prawdopodobnie do dziś możemy podziwiać schody, o które Humajun roztrzaskał swoją głowę, choć oczywiście nie widać ich na zdjęciach satelitarnych GPRS. W Purana Qila złączyły się w końcu dwa żywioły architektury Północnych Indii – muzułmański i hinduistyczny. Dawni hinduistyczni władcy nie radzili sobie z łukiem architektonicznym, podobnie jak Starożytni Grecy. Wszystko wskazuje na to, iż to Starożytni Rzymianie rozpropagowali na całym świecie ową wyjątkowo potrzebną w budownictwie nowinkę. Nie był to ich oryginalny pomysł. Jak w przypadku wielu innych rzeczy, rozwinęli oni twórczo i na wielką skalę skromny pomysł tajemniczych Etrusków. W Indiach prekursorami architektury odrzymskiej okazali się muzułmańscy najeźdźcy. Obok masywnych budowli hinduistycznych zaczęły powstawać lżejsze konstrukcje, posługujące się śmiało łukiem i wielką kopułą. W Purana Qila bardzo wcześnie możemy dostrzec obok kopuły charakterystyczne dla idiomu hinduistycznego (czy też premuzułmańskiego) otwarte, dekoracyjne kioski, czyli wznoszone często już na dachach małe kopułki wsparte na czterech, sześciu, lub ośmiu kolumienkach. Nazywają się one chatri, parasole, i o ile można się w ogóle do nich dostać, stanowią przyjemną ochronę przed palącym słońcem. Stojąc obok kopuły, stanowią prawdziwą garam masalę. Z jednej strony mamy bowiem mistrzostwo w posługiwaniu się łukiem, z drugiej zaś masywny (choć mały) chatri, wyraźnie stroniący od łuku (choć oczywiście w późniejsze chatri wkradała się niekiedy taka nowinka). Tak czy siak chatri stały jednym z najbardziej rozpoznawalnych elementów indyjskości.
Niebawem znów znalazłem się w pociągu do Agry. Był to Kerala Express, którego opóźnienie należało do małoprawdopodobnych. Pociągi poruszające się na długich trasach miały zdecydowany priorytet względem innych. A jednak, po jakiejś półtorej godzinie jazdy w przyjemnym, szybkim tempie, pociąg stanął na jakimś lokalnym dworcu i nie miał zamiaru się poruszyć. Z zazdrością spoglądałem na prawdziwe tabuny składów pasażerskich i towarowych mijających nas w drugą stronę. Użyłem GPRS i mogłem się pocieszyć wiedzą o tym, gdzie jestem. Znajdowałem się jakieś 30 kilometrów przez Mathurą, wokół mnie zaś były tylko pola i drogi. Krótko mówiąc, całkiem bezludne miejsce jak na tę część Indii. Po ponad godzinie minęła nas lokomotywa elektryczna ciągnąca powoli wydający się nie mieć końca pociąg z węglem i z zepsutym, masywnym spalinowozem. Kwiecień tego roku był wyjątkowo upalny nawet jak na Indie i zapewne dlatego zdarzały się awarie nieodzownych dla krwiobiegu Indii maszyn. Zaś węgiel, jak już wspominałem, przekraczał znacząco swoim tonażem wszelkie inne ładunki transportowane przez indyjską kolej. Pomiędzy Delhi a Agrą ciągnął się zatem nie mający prawie odstępów sznur węglowych pociągów, przetykanych najczęściej stalą i rudą żelaza, i znacznie już rzadziej innymi towarami i ludźmi. Hindusi starali się z tym coś zrobić, widać było po drodze coraz szybciej postępujące układanie dodatkowych torów obok naszej trasy. Rozumiałem zatem przyczyny spóźnienia, choć było mi ono zdecydowanie nie na rękę. Spieszyłem się bowiem na sztukę „Targowisko serc” w wykonaniu Kai i jej koleżanek i kolegów z sansthanu. Co ciekawe, komedia ta miała być odegrana w hindi. Było to zatem bardzo ambitne przedsięwzięcie.
Gdy pociąg już ruszył, zaczął oczywiście nadrabiać spóźnienie. Nie z myślą o pasażerach wysiadających w pobliskiej Agrze, lecz z uwagi na tych, którzy udawali się aż do odległej o jakieś 3000 kilometrów Kerali. W związku z tym nie przystanęliśmy pozaplanowo na bliskiej w stosunku do CIH stacji Raja Ki Mandi, lecz przemknęliśmy przez nią niemal przewracając ludzi czekających na inne pociągi. Czekała mnie zatem 40 minutowa przejażdżka rikszą z odległego Agra Cant. Na sztukę nie byłem spóźniony, chcieliśmy jednakże wraz z Kają coś przed nią zjeść i chwilę sobie pogawędzić. Na to już zdecydowanie nie było czasu. Tym niemniej jak zwykle przyjemnie było zanurzyć się wygodną rikszą w trudnym do uwierzenia chaosie miasta Taj Mahalu. Wydaje mi się, iż osobie wrażliwej ów ocean form, towarzyszący każdemu metrowi kwadratowemu Agry, nie może się znudzić. Nigdy nie jedzie się tu tą samą trasą. Wszystko się zmienia, gdyż dużo jest tego wszystkiego… Dla urozmaicenia podróży miałem teraz za kierownicą ekscentrycznego rykszarza, który postanowił nie używać klaksonu (może miał zepsuty?). Aby przejechać przez agryjską uliczno sklepikową magmę bez klaksonu należy być naprawdę dzielnym! Udało nam się, o czym świadczy kolejny rozdział pamiętnika…
Gdy dotarłem na miejsce, w atrium głównego gmachu CIH rozłożono już małe dywaniki, wokół zaś przygotowano cztery sceny, gdzie toczyć się miała akcja. Widzowie mieli siedzieć na środku, w indyjskim stylu „bez krzeseł”. Reżyserem spektaklu był You Moon, Japończyk przyjaźniący się szczególnie mocno z Bułgarką Galeną, która też grała w sztuce. Wśród dekoracji mieliśmy zaaranżowane umownie trzy mieszkanie, gdzie mieszkały niedobrane pary, oraz sklep z sercami wraz z zapleczem utworzonym bodajże z pokoju nauczycielskiego. Po dużej ilości bieganiny, w trakcie której dopinano na ostatni guzik wszystko, przedstawienie wreszcie się zaczęło. Ujrzeliśmy pierwszą parę – Galenę i chińskiego studenta (nie znam wszystkich imion studentów sansthanu). Obie Bułgarki były już w grupie 300, zatem ich hindi był całkiem, całkiem (w sansthanie były cztery roczniki – 100, 200, 300 i 400). Niestety, jak poinformowała mnie Kaja, słowiański akcent silnie się narzuca hindi. Winne jest pewne podobieństwo obydwu tych indoeuropejskich języków. Dlatego też nam, Słowianom, wydaje się, iż słowa w hindi wystarczy wymawiać „normalnie”. Tymczasem, jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Oczywiście Chińczycy mają dużo większe problemy z wymową hindi. Galena, ubrana podobnie jak pozostałe dwie żony w sari, wyglądała bardzo po indyjsku, choć jej „mowa ciała” pozostała jak najbardziej europejska. W sztuce była żoną patologicznego skąpca, który szukał przez pół dnia dwóch ziarenek cukru, które upadły na podłogę. Gdy je wreszcie znalazł, zaproponował je swojej małżonce jako słodycz, gdyż od wieków marzyła ona o laddu… Ogniwem spajającym wszystkie grupy postaci był aktywista społeczny usiłujący bez powodzenia zebrać datki na cele charytatywne. Grał go Niemiec Robert. Z walizeczką, przygarbiony, z charakterystycznie zaczesanymi włosami, bardzo przypominał archetypicznego niemieckiego komiwojażera. Pierwotnie jego rolę miała zagrać Takshila, która lubiła od czasu do czasu zmienić płeć w teatrze.
Następną parę stanowili Bułgarka Rosie i Nagalandczyk, który zastąpił z kolei niedysponowanego Jorge. Była to współpraca swadeshi z pradeshi, krajan z obcokrajowcami. Bardzo mnie to ucieszyło. Niestety, Nagalandczyk najsłabiej odnajdywał się w teatralnym żywiole, choć nie położył sztuki. Mówił przede wszystkim za cicho. Tym razem postać grana przez Rosie miała coś nie tak z emocjami. Była skrajnie nieczuła wobec swojego skądinąd sympatycznego męża. Podobnie jak skąpiec, wyłudziła od Roberta pieniądze, zamiast wpłacić coś na konto organizacji charytatywnej. Miała zabawny pretekst. Hindusi, podobnie zresztą jak Lankijczycy, mówią do siebie per „bracie” i „siostro”, jeśli nie dzieli ich przepaść wiekowa. Ten ciekawy zwyczaj jest promowany w niepodległych Indiach, bowiem burzy filary kastowości. Tym razem jednakże nieczuła Rosie słysząc, iż społecznik zwraca się do niej per „siostro”, obwiązała jego rękę specjalnym sznurkiem, które siostry wiążą swoim braciom w trakcie jednego ze świąt. Nic nie szkodziło, iż data była nie ta, jak też i sznurek niewłaściwy. Świeżo mianowany „brat” musiał pożyczyć swej siostrzyczce pieniądze, raczej bez gwarancji zwrotu. Trzecia para zagrała najlepiej. Reżyser grał pijaka, zaś moja Kaja jego nieszczęśliwą żonę. Tutaj mniej było gadania, a więcej naprawdę profesjonalnej gry. Lankijki, które jako jedne z pierwszych zasiadły na widowni, nie mogły się nachwalić Kai. Wiele z nich miało profesjonalne doświadczenia w występach publicznych. Ucieszyłem się przeogromne, bowiem aby tak zagrać, Kaja musiała przełamać ogromną tremę.
W następnym akcie akcja przenosiła się do sklepiku z sercami, gdzie pracowały Chilijka Leisy, Argentynka Justina i Włoszka Clementina. Dziewczyny zagrały świetnie, wprowadzono też elementy muzyczne. Ze wszystkich występujących studentów CIH jedynie Leisy była profesjonalną aktorką. Mimo to miała dość spore problemy z wymową hindi, co sprawiało, iż nie błyszczała na tle amatorów. Jak się jednak dowiedziałem od Kai, w trakcie prób Chilijka dała wszystkim wiele bezcennych rad, dzięki którym całe przedstawienie wyglądało bardzo dobrze. Leisy miała też problemy natury emocjonalnej, gdyż okazało się, iż jej chłopak Hindus na wieść o tym, iż nie zamierza ona natychmiast przedłużyć wizy, lecz wrócić do kraju, by nie wypaść z teatralnego obiegu, obraził się na nią. Jak widać należał do osób widzących kobietę w roli żony, matki i ozdoby domu. Dziewczyna dbająca o swój rozwój zawodowy nie figurowała w jego wyobraźni. Mam nadzieję, że przemyśli to jeszcze raz, w końcu jest z Delhi, gdzie zmiany obyczajów postępują szybciej niż w pozostałej części Indii, nie licząc oczywiście Mumbaju.
Wracając do mniej realnych problemów podobnej natury, dokonała się zamiana serc. Skąpiec dostał organ Bad Shaha, czyli rozrzutnego władcy, nieczuła Rosie otrzymała fragment serca mitycznej Leili, ukochanej Majnuma. Opowieści o nich mówią, iż byli tak ze sobą związani, iż jakkolwiek by daleko nie byli, rana ukochanego powodowała takie samo skaleczenie ukochanej. Majnum (po arabsku i w urdu „szaleniec”) udał się w końcu do lasu, gdyż rozdzielono go na zawsze z Leilą i oszalał. Pijany mąż Kai dostał natomiast charakter ascety. Oczywiście okazało się, iż po przemianie wszystko układa się jeszcze gorzej. Jedynie poczciwy działacz społeczny skorzystał na operacji, gdyż po wyjęciu własnego serca uciekł i w ten sposób stał się wolnym od zgubnych emocji. Wbrew całej baśniowości, sztuka miała całkiem głębokie dialogi i była przeniknięta silnym egzystencjalizmem. Nie brakowało w niej też purnonsensowego humoru. Na przykład przesadnie hojny teraz Bad Shah najął tragarzy, aby przynieśli do domu upragnioną przez żonę paczkę herbatników, po czym wręczył im jeszcze napiwek…
Publiczność, której wpierw było mało, zjawiła się tłumnie z pewnych opóźnieniem. Pojawiło się wielu swadesi i w pewnym momencie zapanował pomiędzy scenami prawdziwie indyjski chaos. Najżywiej na tę tragifarsę reagowały Lankijki, znakomicie już znające hindi. Po sztuce najwięcej gratulacji otrzymała Kaja, która zadziwiła wszystkich, łącznie z samą sobą dojrzałą aktorsko grą. Kajal na jej oczach rozmył się trochę pod wpływem intensywnego odgrywania roli i wyglądała nadal bardzo teatralnie.
Następnego dnia kupowaliśmy między innymi buty, z których słynie Agra. Notabene liczne garbarnie powodują, iż powietrze dawnej stolicy Mogołów nie należy do czystych i zdrowych. Moje dawne trzewiki stały się prawdziwą bucią ruiną (o ile można się tak wyrazić), zaś podeszwa przypominała już tylko plasterek sera. Indyjskie drogi są zdecydowanie butożerne… Znaleźliśmy szybko nader dobre obuwie na Sadar Bazar. Oprócz tego udało nam się w końcu odwiedzić wreszcie zasobną agryjską księgarnię, nie skupiającą się tylko na podręcznikach dla inżynierów. Gdy wracaliśmy rikszą, drogę zablokowała nam manifestacja przedwyborcza jednej z indyjskich partii. Obok nas stał weselny orszak, z końmi, barwnymi siodłami i ludźmi w ozdobnych, archaicznych szatach. Orkiestra grająca przypisane na taką okoliczność melodie na szenajach, bębnach i trąbkach, zrobiła sobie krótką przerwę. Ucieszył mnie ten uciążliwy przejaw indyjskiej demokracji. Gdy w końcu ruszyliśmy, wszędzie odkrywaliśmy plakaty adresowane do potencjalnych wyborców, oraz niezliczone chorągiewki z logo partii zawieszone w najbardziej nawet nieprawdopodobnym miejscach. Tym razem spóźnienie było nam zdecydowanie nie na rękę, Kaja miała bowiem kolejną próbę bułgarskiego tańca. CIH, wraz ze mną, miał wystąpić w delhijskim Ministerstwie Edukacji. Niestety, Kaja zdążyła na ostatnie pięć minut próby.
Następnego dnia ruszyliśmy na dworzec, aby udać się do Varanasi. Miasto to uważane jest za jedno z najstarszych miast Indii. Jego sanskrycka nazwa brzmiała Keshi i pojawiała się nie raz w literaturze starożytnej. Benares (wersja urdu nazwy Varanasi) słynie z tego, iż jest głównym ośrodkiem kultu boga Sziwy, odpowiedzialnego w Trimurti za kres i zniszczenie. Sziwa jest czczony razem ze swą małżonką Parwati, utożsamianą najczęściej z boginią Durgą i Kali. Często przedstawia się go jako Nataradżę, kosmicznego tancerza, który swym pląsem tworzy i niszczy światy. Otacza go płonąca obręcz, która jest wyrazem czasowo zatrzymanego zniszczenia. O ile w okolicach Agry Hinduiści pozdrawiają się najczęściej powiedzonkami „Radhe, Radhe!” , lub „Shyam, Shyam!” odnoszącymi się do boga Kriszny, awatara Wisznu i jego mitycznej ukochanej Radhy, którzy przeżywali swoje romanse w pobliskim Vrindavan, o tyle w Keshi politeiści pozdrawiają się sentencją „Om namah Shivaya!”, co oznacza „Pokłońmy się Sziwie!”. Swoje sziwaickie znaczenie zawdzięcza Varanasi Gangesowi, najświętszej rzece Sziwy, która – jak głoszą legendy – spłynęła z jego włosów. Słowo Ganges w językach indyjskich ma żeńską formę „Ganga”. Mówi się zatem o bogini Gandze, małżonce Sziwy, również często utożsamianej z boginią Parwati. Ganges mieliśmy już okazję widzieć w Rishikeshu, tym razem jednak czekały nas jego widoki w środkowym biegu. Spodziewałem się naprawdę wielkiej rzeki, bowiem już Jamuna w Agrze i w Delhi robiła na mnie ogromne wrażenie (choć moje nozdrza miały coś innego do powiedzenia w tym temacie).
Na moich osobistych doznaniach związanych z Varanasi ciążyło coś, co można by nazwać „klątwą przesadnej reklamy”. Ilekroć wdawałem się w dyskusję z jakimiś turystami, przekonywałem się, że wszyscy z nich byli w Varanasi, zaś fakt iż ja tam nie byłem, spędziwszy przeważnie w Indiach więcej czasu niż oni, stanowił dla nich powód do szoku, lub zakłopotanego milczenia.
Tymczasem nasza riksza znów utknęła, gdyż z uwagi na kolejny wiec przedwyborczy zamknięto ulice obok dworca Agra Fort. Musieliśmy wysiąść z niej i biec z bagażami do naszego pociągu, bowiem czasu zostało nam niewiele. Pocieszałem się, iż w razie czego będę mógł powiedzieć cierpiącym na manię Varanasi turystom, iż wprawdzie tam nie byłem, ale miałem już bilet. Swoją drogą pierwszy raz wybierałem się w podróż z Agra Fort. Gdy znaleźliśmy się już w pociągu, zorientowałem się z radością, iż widać z niego mury fortu Mogołów, jednej z najpiękniejszych cesarskich rezydencji na świecie.
Ledwie wsiedliśmy, pociąg ruszył. Do tej pory podróżowałem głównie na linii północ – południe, którą obsługiwał głównie dworzec Agra Cant, największy w Agrze. Dzięki nowej trasie kolejowej miałem wreszcie okazję przebyć Jamunę niezwykłym, zdającym się nie mieć końca, mostem kolejowym. Z jednej strony owego mostu, błyszczał srebrnym blaskiem (właśnie zapadła nagła indyjska noc) Agra Fort. Dalej, niczym widmo, płyną nad wszystkim wspaniały Taj Mahal. Ja zaś zmierzałem w stronę grobowca Imdad ud Daula. Przypuszczam, iż mało który most kolejowy może się pochwalić równie wspaniałym otoczeniem. Poza tym przeprawa uczyniona była z zardzewiałej już, skrzypiącej i nader wąskiej stali, przez co wagony skrzypiały i trzęsły się troszeczkę. Kaja mi przypomniała, iż raz już jechałem przez ten most. Miało to miejsce podczas naszego nieudanego wyjazdu do Lucknow. Jednakże pociąg był wówczas tak zapchany, iż nie widziałem okien. Teraz było znacznie lepiej, choć nasze miejsca były położone zbyt blisko drzwi wyjściowych z wagonu, i ciągle nas ktoś budził. Zorientowałem się, iż za tłok i hałas w pociągach relacji Agra – Lucknow, Varanasi, Kalkuta odpowiedzialny jest tłum podjeżdżający do odległej zaledwie o jakieś cztery godziny stacji Kampur. My mieliśmy ich przed sobą piętnaście, co nie było sukcesem zważywszy na to, iż mieliśmy do przebycia zaledwie 800 kilometrów.
Nad ranem zbudziły mnie, jak zwykle w pociągu, nawoływania indyjskich handlarzy, zarówno tych związanych z koleją, jak i wolnych strzelców, wpadających do pociągu na czas ich postoju na stacji. Oczywiście, podświadomie nasłuchiwałem nazwy produktu szczególnie niezbędnego mi do istnienia. Słyszałem zatem „samosa, samosa!”, po czym było coś o zupie pomidorowej, omlecie, naprawie zamków, gazetach, lodach, plastikowych pistoletach dla dzieci, wreszcie „czaj! garam czaj!” czyli „herbata, gorąca herbata!”. Tym razem nie miałem jeszcze siły, żeby się podnieść z mojego łóżka na górze, wreszcie, gdy przeleciała kolejna fala handlarzy, krzyknąłem jak trzeba „ek czaj!”. Okazało się, iż trafiłem na wolnego strzelca, nie miał on bowiem firmowych tekturowych kubków kolei, lecz jednorazowe gliniane czarki, używane na wsi i w małych miasteczkach. Jego herbata okazała się pyszna. Staliśmy właśnie w jakimś miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc i trzeba przyznać, iż dawno już nie ucieszyłem nikogo tak bardzo kupując herbatę, jak tego wieśniaka.
Po jakimś czasie usadowiłem się przy oknie i wykorzystując możliwości mojego telefonu, uruchomione przez Rajkumara, robiłem zdjęcia wprost na Facebook. Pejzaże były piękne, choć oczywiście mój telefon komórkowy nie radził sobie zbyt dobrze z ruchem pociągu. Tym niemniej wstrzeliłem na Facebook poważną serię ujęć z chwili bieżącej, będąc przekonany, iż ograniczę w ten sposób liczbę moich znajomych, która dochodzi do pięciu tysięcy. Tylko nieliczni wytrzymają mnóstwo ateistycznych linków, wiele muzyki poważnej, no i ocean albumów z Indii…
Wschodni Uttar Pradesh, zgodnie z zapowiedziami wszystkich moich indyjskich znajomych, wyglądał nader ubogo. Władze gigantycznego stanu nie dawały sobie najwyraźniej rady. O ile w pobliżu Delhi, w tym w Agrze, dokonywano wcale śmiałych inwestycji, o tyle tutaj czułem iż jestem na skraju wszystkiego. Głęboka indyjska prowincja, za to jakże malownicza! Co jednak ciekawe, Internet przeważnie działał. Gdy już zbliżaliśmy się do Varanasi obserwowałem z zaciekawieniem naszą pozycję na mapie satelitarnej. Ganges, wijący się tu bez umiaru, z wielkimi łachami piasku, nie był łatwym orzechem do zgryzienia dla tych, którzy układali tu niegdyś tory, czyli Hindusów pracujących dla Anglików, zarówno inżynierów, jak i inwestorów. W pewnym momencie Brytyjczycy postanowili kształcić inżynierów również z ludności podbitej, lecz linia Kalkuta – Delhi była stara, zatem najpewniej Hindusi byli tu tylko od pracy fizycznej. Swoją drogą pierwsi kolejarze byli pochodzenia brytyjskiego, dopiero pięćdziesiąt lat po wybudowaniu pierwszej linii wśród maszynistów i kierowników stacji zaczęli się pojawiać Hindusi. Być maszynistą w kraju, gdzie upały sięgają prawie 50 stopni, siedzieć cały czas przy rozżarzonym kotle parowozu – była to straszliwa praca, ale też wielki powód do dumy. Podający węgiel szybciej zaczęli wywodzić się od Hindusów i na platformie parowej maszyny dochodziło do pierwszych wielkich przyjaźni między Hindusami a Europejczykami. W tych warunkach nie było miejsca, ani czasu na rasizm.
Wreszcie wjechaliśmy na stację. Jej stan sanitarny potwierdził obawy, które zaszczepili w nas nasi znajomi z sansthanu. Najlepszy był w tym Czech Filip, który przebywał w Varanasi dwa tygodnie, z czego połowę czasu spędził w szpitalu z uwagi na bardzo poważne zatrucie pokarmowe. Opowiadał nam, że miejsce jest śliczne, jednakże zdarza się, iż kał spada na głowy przechodniów z górnych partii kamienic. Wszyscy inni zapewniali, iż Varanasi jest brudniejsze od Agry, co w porównaniu z moim stołecznym lokum mogło oznaczać istny horror. Poza brudem, dworzec był całkiem malowniczy, gdyż przypominał indyjską świątynię, choć wnętrza miał niestety zbyt ascetyczne. Gdy jednak wsiedliśmy w rikszę, ulice prowadzące od dworca do ghatu, przy którym jeden ze znajomych polecił nam hotel, nie odstawały od indyjskiej normy czystości. Rykszarz nie mógł wjechać na sam ghat, gdyż do tego potrzebne były specjalne zezwolenia, za które się płaciło, podobnie jak za okolice Taj Mahalu w Agrze. Wysiedliśmy zatem przy siedzibie Indyjskiej Partii Komunistycznej, co w Indiach oznacza coś zupełnie innego niż w naszych stronach. Przede wszystkim można się spodziewać tam ateizmu i walki z kastowością. Placówka była o tej porannej porze zamknięta. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak udać się wielkim odzieżowym targowiskiem na ghaty. Co jakiś czas, zdecydowanie częściej niż w Delhi, natykaliśmy się na sziwaickich sadu, o charakterystycznych, kręconych i długich włosach. Niektórzy z nich nie stronili od haszyszu, który palili przez charakterystyczne fajki. Ten zwyczaj przyciągał też do Varanasi całkiem znaczącą część turystów. I rzeczywiście, raz, czy dwa zaczepił mnie rykszarz rowerowy z nieśmiertelnym pytaniem „need somethink?”. Hindusom bardzo trudno jest zrozumieć, iż ktoś może palić tytoń i nie zażywać haszyszu… Ostatnio trwa swoją drogą w różnych częściach Europy walka o legalizację lekkich narkotyków. Nie jestem do tego nastawiony entuzjastycznie, gdyż mam znajomych, którzy nie stronią od haszyszu i nieodmiennie powoduje on, moim zdaniem, poważne luki w pamięci krótkotrwałej, stąd niedokończone myśli, urywające się nagle, bez puenty. Tytoń jest zapewne bardziej rakotwórczy, ale mózg pozostawia w spokoju. W Varanasi, cóż zrobić, Sziwa jest również boskim narkomanem. Dla wielu Hindusów palenie haszyszu ma wymiar religijny, choć są też oczywiście tacy, którzy stronią od jakichkolwiek używek, w tym od kawy i herbaty.
Choć mieliśmy ciężkie bagaże, zeszliśmy aż na schodów ghatu, co okazało się niepotrzebne, jeśli chodzi o trafienie do hotelu. Było bardzo ciepło, około 40 stopni w cieniu i tak miało być przez najbliższe dziesięć dni, czego nie omieszkałem sprawdzić na telefonie. Zgodnie z zapowiedzią Rajkumara, Internet działał w Varanasi bardzo źle jak na Indie, ale jednak działał. Mój Nepalski przyjaciel dał mi kody pozwalające włamać się do każdego połączenia wi – fi, ale postanowiłem być uczciwy. Z wi – fi było lepiej, bo w turystycznych częściach miasta roiło się od kawiarenek internetowych.
Ghat wyglądał wspaniale. Był jednym z setek ghatów ciągnących się na lewym brzegu Gangesu, gdzie rozciągało się Varanasi. Nie czas jednakże było go teraz podziwiać. Wpierw udaliśmy się do rekomendowanego przez Taja Witawata z CIH hotelu. Nie miał miejsc, ale obok znajdowała się kawiarnia uwielbiana przez turystów, słynąca przede wszystkim z zup mlecznych. Gdy popijaliśmy herbatę, zorientowaliśmy się, iż woda w benareskich kranach jest doprawdy straszliwa. Natomiast sam handel herbatą był w mieście Sziwy nad wyraz popularny. Co rusz można było się natknąć na sklepiki oferujące sypaną herbatę z całych Indii. Wiele też było punktów picia herbaty ze stolikami.
Hotel, który w końcu znaleźliśmy, okazał się nad wyraz malowniczy. Mieliśmy przez okno widok na Ganges i ghaty. Budynek był stary, przekształcony chyba z dawnego spichlerza, z drewnianymi deskami stropowymi, nad wyraz grubymi murami i wyciętymi w nich, niczym w średniowiecznym zamku, oknami. Dawało to przyjemny chłód (czyli jakieś 30 stopni wliczając wiatrak). Pod oknem stała też mała świątynia Hanumana, posiadająca formę wspartego na kolumnach niewielkiego portyku.
(ciąg dalszy nastąpi)