Dnia 16 lutego w Narodowym Forum Muzyki Kwartet Lutosławskiego uraczył nas podróżą przez muzykę kameralną, obejmującą trzy epoki – romantyzm, modernizm i neoklasycyzm.
Na początku artyści zagrali II kwartet Karola Szymanowskiego op.56. Szymanowski nieodparcie kojarzy mi się z Witkacym. Obu twórców cechował modernizm nie wolny od symboliki i ukrytych znaczeń. Obydwaj w pewnym niespełnieniu dążyli do „czystej formy”, pozostawiając po sobie ślady niewolne od chaosu i bałaganu, który jednak można polubić. Wreszcie obaj artyści nie stronili od pewnego urzeczenia dziwacznością bytu, przebraną czasem w niezbyt szczelnie przylegającą maskę egzotyki. Oczywiście Szymanowski i Witkacy się znali, należeli do tej samej epoki, mieli wspólnych przyjaciół i cenili te same miejsca, na przykład Zakopane.
Pierwsza część kwartetu Moderato dolce e tranquillo kojarzyła mi się z jakąś łąką lub sawanną, na której czas płynie powoli, jednocześnie swojsko i egzotycznie. Ogólnie przebieg tematów muzycznych w dziele Szymanowskiego czasem przestaje być przebiegiem. Mamy do czynienia z pewnymi obiektami, które grzęzną w przestrzeni, niczym Tytani i inne stwory z malarstwa Witkacego. Kwartet Lutosławskiego zilustrował ten nastrój znakomicie, a ja się zastanawiałem, czy jest on dla mnie na tyle naturalny estetycznie, abym mógł szczerze stwierdzić – „lubię to”. Ale z pewnością było to ciekawe. Miałem też wrażenie pewnych dalekich ech poetyki Debussego, ale zdecydowanie te dźwiękowe impresje Szymanowskiego były cięższe, cieplejsze i bardziej masywne.
Druga część kwartetu Szymanowskiego niosła w sobie echa góralskiej muzyki antycypując znakomite podhalańskie mazurki mistrza polskiego modernizmu. Jeszcze bardziej niż w mazurkach te odniesienia były zburzone różnymi modernistycznymi eksperymentami, bardzo ciekawymi, ale podobnie jak inne części pozbawionymi pewnej ciągłości. Wreszcie trzecia część kwartetu lento był to splot głosów o nie do końca jasnych związkach między sobą i robiła wrażenie chaosu. Kwartet Lutosławskiego dzielnie poradził sobie z całym utworem, choć ciężko rozwiązać zagadkę przesycenia formy która się czasem Szymanowskiemu zdarza.
Drugim utworem tego wieczoru był II kwartet F-dur Stanisława Moniuszki. Obawiałem się, że wypadnie blado po Szymanowskim, ale pozytywnie się rozczarowałem. To wdzięczne dzieło, nie pozbawione oryginalności, a nawet zaskakujących niespodzianek, takich jak przerywane zupełnie inną narracją tematy podobne do Beethovenowskich, czy niezwykłe biegniki w ostatniej części. Tu Kwartet Lutosławskiego osłabił nieco muzyczne skupienie i ten fragment koncertu był moim zdaniem wykonany słabiej od pozostałych. Tym niemniej pierwsza, bardzo romantyczna część kwartetu Stanisława Moniuszki była zagrana bardzo ciekawie.
Po przerwie zetknęliśmy się z arcydziełem mistrza kameralistyki, jakim bez wątpienia był Dymitr Szostakowicz. Stykałem się w swoim życiu zarówno z ludźmi zakochanymi bez reszty w muzyce Szostakowicza jak i z tymi, którzy uznawali Szostakowicza za pozbawionego nowego muzycznego języka epigona drepczącego w miejscu. Powszechny podziw dla Szostakowicza osłabł wśród polskich melomanów po upadku Żelaznej Kurtyny. Dopóki byliśmy w klatce, Szostakowicz wyrażał strach, niewolę i niepokój spowodowane brakiem wolności i zastraszeniem przez totalitarny ustrój. Wśród młodych licealistów krążyły wtedy jego fikcyjne pamiętniki (sam byłem wtedy młodym licealistą). Gdy Polska, Czechy, Węgry etc. odzyskały wolność, gdy zima Zimnej Wojny minęła, cała groza której doszukiwaliśmy się w muzyce Szostakowicza jakby zblakła.
Tym niemniej muzyka Szostakowicza nie jest moim zdaniem uwięziona w swoim czasie. Szostakowicz stworzył swój własny, niepowtarzalny język, nawet jeśli oparty na po części staromodnych środkach wyrazu (na inne w Rosji nie pozwalano długo po tym, jak Penderecki u nas eksperymentował w swoich wczesnych dziełach). To, jak grał X kwartet smyczkowy Kwartet Lutosławskiego potwierdzało uniwersalność poetyki Szostakowicza. Widzowie zamarli w ciszy, a w co bardziej zachwycających fragmentach wydawali z siebie westchnienia podziwu. Słychać było, że artyści pozostawili większość swoich sił na to właśnie dzieło i nie na próżno.
Pierwsza część Andante wspaniale wprowadziła elegijny temat, wyjątkowo szlachetny i zawsze zaskakujący u Szostakowicza, który przecież nie stronił od tłustych szarości i drapieżnej, rytej twardym dłutem ekspresji. Wspaniale wyeksponowane instrumenty kwartetu kreowały nierzeczywiste, wspaniałe krajobrazy. Krajobrazy pełne dumy i szlachetności, ale też rozdzierającej samotności i wiecznej rezygnacji.
Drugi temat – Alegretto furioso, wymaga wyjątkowego mistrzostwa od muzyków i Kwartet Lutosławskiego podjął to wyzwanie na mistrzowskim poziomie. Natomiast treść tej części, będąca jakąś groteską przechodzącą w makabreskę może się oczywiście kojarzyć z Imperium Gułag, z czystkami Stalina, z jednostką starannie miażdżoną przez totalitaryzm w rytm jakiejś fasadowej ludowej zabawy. Ale ta część może również przywodzić na myśl fabryczne młoty, których rytm jest apoteozą proletariatu tworzącego „nowy lepszy świat”. Zapewne to drugie skojarzenie pozwoliło Szostakowiczowi tworzyć masę dzieł i nie być skazanym przez Komitet Centralny na zagładę człowieka, dzieł i pamięci (co spotkało wielu innych twórców, a i Szostakowiczowi w pewnym momencie zagroziło). Czasem słysząc tę pełną grozy ale też upojenia motorykę witalistycznych partii muzyki Szostakowicza zastanawiam się, czy i on czasem jednak nie ulegał tej wierze w postęp osiągany leninowską drogą? Czy wypalając tysiące papierosów dziennie Szostakowicz walczył tylko z zewnętrznym światem, czy też walczył czasem sam z sobą? Nie wiemy, w każdym bądź razie obserwowanie tej walki zawsze jest aktualne, bo przecież człowiek jako jednostka nie zmaga się tylko z tym czy innym reżimem, ale też z czasem, z nieczułym jako całość społeczeństwem, z chorobami i śmiercią. Nie potrzeba żadnych Stalinów aby ujrzeć czasem dramat naszej egzystencji, który tak mocno dyszy i płonie w muzyce Dymitra Szostakowicza.
Część trzecia to zderzenie elegii, która wspina się tu na wyżyny ekstazy i piękna z zakradającą się do niej burleską. A w czwartej jest na odwrót, motoryka fabrycznych, cyrkowych i opresyjnych sił ustępuje elegii przeradzającej się w lament. I wszystko wygasa, powoli, lśniąc jeszcze w mroku, chwiejąc się na granicy nicości. To wygasanie jest nie lada wyzwaniem dla muzyków i jego oddanie znam tylko ze starych nagrań, dokonanych przez wielkich wykonawców i znajomych Szostakowicza. Może to, że ci dawni muzycy doskonale połączyli napięcie, przebieg dźwięku, momenty ciszy w owych zamierających tematach Szostakowicza wynika tylko ze starych nagrań, których niedoskonałości pozwalają budować tę muzykę w wyobraźni? Jakkolwiek by nie było, Kwartet Lutosławskiego zagrał to piękne dzieło wspaniale.
Warto zauważyć, że Szostakowicz do pewnego momentu (do wprowadzenia żdanowszczyzny) eksperymentował (wrócil do eksperymentów pod koniec życia, kiedy już było nieco więcej wolno), czego dobrym przykładem wydają się jego opery: "Lady Makbet powiatu mceńskiego" (pózniej przemianowana na "Katierinę Izmaiłową") oraz "Nos".
.
Interludium z opery "Nos"- muzyka z roku 1928! https://youtu.be/kovgWxcMB1U
To prawda! Dzięki za link do „Nosa” – to arcydzieło.