Trwa moda na odkrywanie muzyki Mieczysława Wajnberga (1919–1996). Gdy czytam recenzje koncertów lubianych przeze mnie krytyków i krytyczek, co jakiś czas pojawia się hasło „Wajnberg” i nagle zmienia się ton pisania, wcześniej dość zdystansowany i krytyczny, teraz ciepły i życzliwy. Niestety, należę do osób dość przekornych i na zbyt często powtarzane zachęty typu „musisz zobaczyć Taj Mahal” reaguję uporczywym siedzeniem w pobliskim Delhi. W końcu jednak przebywam ten krótki dystans i przeważnie miejsce sceptycyzmu ponad miarę zajmuje u mnie zachwyt.
Tak też i było 28 marca 2019 roku, kiedy odbył się koncert w połowie złożony z dzieł Mieczysława Wajnberga. Pierwsze z nich, II Sonata na wiolonczelę i fortepian było dedykowane Mścisławowi Roztropowiczowi, jednemu z najbardziej legendarnych wiolonczelistów w dziejach fonografii. Lubię nadużywać zwrotu „w dziejach fonografii”, gdyż kryje się za nim soczysty truizm – przed erą nagrań ciężko nam oceniać muzyków, po których zachowały się opisy w stylu „świetnie grał, dużo pił” (to akurat o Ablu, którego słusznie promuje (jako kompozytora, nie wykonawcę) na swoich nowych płytach Polskie Radio). Jeśli chodzi o Wajnberga i Roztropowicza to kompozytor był też dobrym pianistą i swego czasu poratował żonę wiolonczelisty, wielką śpiewaczkę Galinę Wiszniewską zastępując boga fortepianu, jakim był Światosław Richter. Roztropowicz był zachwycony takim obrotem spraw, choć inna rzecz, że nie lubili się z Richterem, zwłaszcza od czasu nagrywania Koncertu potrójnego Beethovena z von Karajanem. To nastawiło Roztropowicza jeszcze przychylniej do wykonywania kompozycji Wajnberga, bo przecież prawie każdy kompozytor marzyłby o wykonaniu jego utworu przez Roztropowicza. Lecz II Sonata bezwględnie zasługiwała na uwagę Roztropowicza bez względu na problemy z fortepianowym akompaniamentem wielkiej śpiewaczki.
Agata Szymczewska / fot. Bartek Barczyk
Drugą sonatę wiolonczelową Wajnberga zagrali we Wrocławiu wiolonczelista Wojciech Fudala i pianista Michał Rot. Obaj muzycy dużo koncertują razem i to słychać po świetnym zgraniu. Niebawem ma się pojawić fonograficzny owoc ich współpracy, zaś konkretniej będą to oczywiście sonaty Wajnberga. Obaj muzycy zagrali tę sonatę bardzo mądrze, dbając o doskonałą równowagę brzmienia i idealnie dobrane względem siebie barwy kreowanej muzyki. Jeśli chodzi o sam utwór, to elegijny początek przypomniał o wpływie Szostakowicza na Wajnberga. Dalej jednak muzyka stawała się coraz bardziej zaskakująca dla każdego miłośnika rosyjskiego neoklasycyzmu i imponowała ciekawymi tematami melodycznymi oraz wyrafinowanym ich użyciem. To piękne dzieło dorównuje kameralistyce Szostakowicza i Prokofiewa, do tego jest również od niej nieco inne.
Bardzo mocne wrażenie wywarło na mnie I Trio fortepianowe. Do wiolonczelisty i pianisty dołączyła w nim znakomita skrzypaczka Agata Szymczewska, koncertująca pod najlepszymi dyrygentami i będąca prymariuszką Kwartetu Szymanowskiego. Zwinne, energiczne i krystaliczne brzmienie jej skrzypiec po prostu urzekało i dobrze wpasowywało się w precyzyjne uderzenia Michała Rota w czarne i białe klawisze i elegancki, wyważony ton wiolonczeli Wojciecha Fudały. W tym dziele, bardziej jeszcze niż w sonacie na wiolonczelę, wychodziła na plan pierwszy inwencja Wajnberga, który nie mając Szostakowiczowskiego zacięcia do drążenia pojawiących się uporczywie egzystencjalnych tematów muzycznych decydował się raczej na długie wędrówki po ogrodach meandrycznych skojarzeń. Ta pączkująca, witalna muzyka w I Trio zderzyła się z krzyczącym niemal z instrumentów tragizmem. Wajnberg był Żydem i uratował się przed nazistami znajdując schronienie w Związku Radzieckim, ale większość jego najbliższych nie zdołała uniknąć potwornego losu. Ten tragizm wyłania się w tym dziele z muzyki Wajnberga i wykonawcy wyrazili go z powagą i pasją.
Kwintet fortepianowy g-moll op. 34 Juliusza Zarębskiego (1854–1885) staje się jednym z najpopularniejszych dzieł kameralnych w krainie polskiej muzyki klasycznej. Zarębski studiował najdłużej w Wiedniu, kończąc edukację w mieście Beethovena ze złotym medalem, ale to chyba Liszt, u którego później rok terminował, wpłynął najmocniej na jego muzykę. Zarębski miał nie tylko talent do malowania wspaniałych romantycznych krajobrazów, ale podobnie jak węgierski geniusz wybiegał w przyszłość. Również u niego pojawiają się impresjonistyczne wątki, a nawet zapowiedź modernizmu, który miał przyjść dopiero kilka dekad po jego śmierci. Nastrój i struktura kwintetu Zarębskiego są jedyne w swoim rodzaju. Szerokie symfoniczne brzmienie co rusz otwiera się na solowe popisy członków kwintetu. Z onirycznej malowniczości wyłaniają się w odpowiednich momentach mocno zarysowane tematy muzyczne i im przypisane wariacje. Nic zatem dziwnego, że Zarębski jest dziś grywany bardzo chętnie. Jednakże tak szaleńczego, ekspresyjnego wykonania kwintetu jeszcze chyba nie słyszałem. Zawrotnej gonitwie towarzyszyła jednocześnie godna podziwu precyzja wykonania. Do trójki wyżej wspomnianych muzyków dołączyły jeszcze dwie osoby – skrzypek Radosław Pujanek i altowiolista Michał Micker. Po wyjątkowo długich, zasłużonych owacjach publiczności, muzycy zagrali na bis sam finał utworu, twierdząc skromnie, że muszą coś jeszcze poprawić. Ale poprawić tak świetnej interpretacji za bardzo już się nie dało, zatem zagrali po prostu trochę inaczej, ale też pięknie. Szkoda, że Zarębski umarł tak wcześnie. Niezwykłe, progresywne motywy w finale nawet w XXI wieku wydają się śmiałe i nowoczesne, a nie tracą przy tym melodycznej pełni romantyzmu. Swoją drogą Zarębski barwowo kojarzy mi się bardzo z francuskim romantyzmem w kameralistyce. Czyżby Liszt w drodze eksperymentu przekazywał Zarębskiemu inspiracje, które skrzętnie skrywał przed innymi uczniami?