W ostatnim dniu lutego 2017 roku spotkała mnie w Narodowym Forum Muzyki bardzo miła niespodzianka. Przede wszystkim miałem okazję zapoznać się z działami zdolnych polskich kompozytorów i to do tego w ich obecności. Ale też ich kompozycje prezentowały możliwości instrumentu, który bardzo lubię, a który miał przez wiele wieków pecha w muzyce klasycznej.
Tym instrumentem jest altówka, pełniąca zazwyczaj rolę cienia wobec skrzypiec, czy to w orkiestrach, czy to w zespołach kameralnych. Dopiero w dwudziestym wieku altówka zyskała na stałe uwagę wielkich kompozytorów, wystarczy choćby wspomnieć Hindemitha czy Szostakowicza. Wcześniej wielkim przyjacielem altówki okazał się Mozart, który wprawdzie nie napisał dziesiątek koncertów na altówkę, ale jego Symfonia koncertująca na orkiestrę, skrzypce i altówkę należy do największych arcydzieł muzyki w ogóle. Mozart pisał też wdzięczne duety na skrzypce i altówkę.
Wykonawcami dzisiejszego koncertu było Duo van Vliet. Duet powstał na początku 2011 roku. Przyczyną jego powstania był występ w sławnej Wigmore Hall w Londynie. Nazwa zespołu nawiązuje do osoby wielkiego Dona Van Vlieta, awangardowego artysty znanego jako Captain Beefheart. Zespół otrzymał już trochę nagród i grał w prestiżowych salach. Pierwsza płyta zespołu Lachrymae ReVisited zostanie wydana wiosną tego roku nakładem londyńskiej wytwórni Orchid Classics. Pojawią się na niej utwory J. Dowlanda, B. Brittena, G. Higginsa, R. Boyle’a, T. Hosokawy i A. Porębskiego. Obecny koncert też był zatytułowany Lachrymae ReVisited, ale pojawiły się na nim również utwory innych kompozytorów, zaś niektóre dzieła z planowanej przez Duo van Vliet nie były tym razem grane. Duet tworzą Ian Anderson grający na altówce i Rafał Łuc grający na akordeonie. Przez cały koncert zachwycali mnie homogenicznością brzmienia i subtelnością, wrażliwością na efekty barwowe i umiejętnością grania piano w sposób piękny i intrygujący, co wcale nie jest zasadą na koncertach muzyki kameralnej.
Program koncertu łączył ze sobą utwory najnowsze z muzyką Anglii barokowej i z pogranicza baroku i renesansu. Utwory Purcella i Dowlanda bardzo pięknie łączyły się z muzyką współczesną. Tak idea nie jest nowa, wystarczy wspomnieć choćby znakomity album wydany przez Onyx, gdzie sopranistka Christine Schaefer i pianista Eric Schneider łączą muzykę Purcella z twórczością Georga Crumba, jednego z ciekawszych twórców naszych czasów.
Z muzyki dawnej Duo van Vliet zagrało zatem Johna Dowlanda If My Complaints Should Passions Move i Flow My Tears, oraz Henry'ego Purcella Lament Dydony z opery Dydona i Eneasz. Lament Dydony z opery Dydona i Eneasz. Dawna muzyka angielska brzmiała w aranżacji na altówkę i akordeon bardzo dobrze. Brzmienie tych dwóch instrumentów było odpowiednio stłumione i melancholijne, przywodząc na myśl popularny na Wyspach w tych czasach zespół wiol. Muzycy nie silili się na próbę wiernej parafrazy muzyki baroku, nie nawiązywali zbytnio do ówczesnego stylu zdobienia i artykulacji. Jednakże w ich aranżacji te utwory zabrzmiały bardzo ciekawie i stanowiły dobre ramy dla muzyki współczesnych nam kompozytorów. Dowland i Purcell są między innymi mistrzami muzycznej melancholii i tym bardziej wprowadzali nas w świat brzmienia altówki, co było pomocne w należytym smakowaniu współczesnych dań w koncertowym menu.
Pierwszą nowoczesną (ale już nie tak bardzo) potrawą muzyczną był utwór Benjamina Brittena Lachrymae op. 48, który oparł go na pieśni Dowlanda „Come, Heavy Sleep”. Oczywiście ten ciężki sen z pieśni jest także śmiercią. Utwór Brittena został skomponowany przez niego w 1950 roku dla jednego z najbardziej legendarnych altowiolistów w dziejach fonografii Williama Primrose’a. Temat samej pieśni ukazuje się na końcu dzieła Brytyjczyka, ukazany zresztą w nieco Bachowski, chorałowy sposób. Co ciekawe Britten nie rzucił się w swoim dziele w otchłań melancholii, stworzył raczej mikroskopijny zbiór ulotnych muzycznych impresji, gdzie tajemniczość dominuje nad smutkiem.
Po Brittenie przyszła kolej na kompozycję młodej kompozytorki Marty Śniady urodzonej 1986 roku, czyli usłyszeliśmy <<<st)i(ll<<< na amplifikowaną altówkę i akordeon. Było to prawykonanie, czyli wraz z innymi słuchaczami zgromadzonymi w Sali Czarnej NFM miałem okazję słuchać tej kompozycji po raz pierwszy. Związana z łódzką Akademią Muzyczną artystka przedstawiła kompozycję odważnie ingerującą w brzmienie altówki. Pierwsza połowa tego utworu były to wypływające coraz dalej ze skrzypiącego burdonu zdarzenia dźwiękowe. Przywodziło mi to na myśl niektóre kompozycje Rihma, miałem też wrażenie, że słychać było tu inspiracje muzyką konkretną przekształcaną na brzmienie instrumentów. Dźwięki kojarzące się z dźwiękami jakiegoś zasnutego mrokiem pomieszczenia powoli przekształcały się w coraz bardziej złożoną i czysto już muzyczną strukturę. Muzycy znakomicie radzili sobie z wydobywaniem ze swoich instrumentów nietypowych brzmień. Sama kompozycja miała zwartą i logiczną formę i wyraźnie wyczuwalny przebieg muzyczny. Na koniec na scenę wyszła sama kompozytorka, ukłoniła się szybko i znów znikła gdzieś na sali. Jeśli jej kolejne utwory będą równie ciekawe, sądzę, że jeszcze nie raz o niej usłyszymy. I ją usłyszymy, rzecz jasna.
Po Purcellowskim interludium, kolejnym utworem współczesnym, dedykowanym zresztą grającym przed nami muzykom było ReVerse 2 Adam Porębskiego, urodzonego w 1990 roku, czyli znów bardzo młodego twórcy. Tym razem był to wrocławianin. Tak wypowiedział się o swoim utworze, co przytoczył Artur Bielecki w książeczce koncertowej:
„Czym jest tytułowe odwrócenie? Odwróceniem tradycyjnej hierarchii, w której aspekt melodyczny i rytmiczny ustępuje, pod względem formotwórczym, aspektowi artykulacji, gęstości czy harmoniczności dźwięku? A może chodzi o nieustające odwrócenia i odbicia brzmień instrumentów, niczym w lustrzanym zwierciadle, łączących się w jedną, homogeniczną tkankę, lub rozpraszających się i rozsypujących? Być może Reverse powinno się interpretować mniej dosłownie – jako kompozytorską metamorfozę estetyczną? A może Reverse to gwałtowna zmiana światopoglądowa twórcy?”.
Z tych wymienionych przez twórcę odwróceń stawiałbym chyba na zmianę światopoglądową, bo utwór był również bardzo ciekawy, ale nie dominował wrażeniem odwróconych odbić i symetrii. Artysta zastosował różne środki fakturalne, ale nie aż tak śmiało, jak Marta Śniady.
Ostatnie nowe dzieło na koncercie należało do artysty starszego i bardziej rozpoznawalnego od swoich kolegów. Było to Droning_Holm na altówkę i akordeon Rafała Augustyna. Mieliśmy do czynienia z prawykonaniem dzieła jednego z bardziej znanych polskich kompozytorów współczesnych, bardzo mocno zaangażowanego też w pisanie o muzyce nowej i związanych z nią wydarzeniach w rozmaitych mediach, czasem gościnnie a czasem w roli gospodarza. Tak wypowiedział się o swoim dziele sam kompozytor:
„Jedną z atrakcji Drottningholmu, podmiejskiej rezydencji królów Szwecji, jest wspaniale zachowany XVIII-wieczny teatr z kompletem dekoracji wystarczającym do przygotowania przedstawień z klasycznego repertuaru. Sprawnie przesuwana scenografia tworzy w mgnieniu oka konwencjonalne, ale świetnie skonstruowane przestrzenie. Byłem tam tylko raz, za podszeptem zadomowionego w Sztokholmie Duńczyka, który namówił mnie na objazd zaledwie niewielkiej części ogromnego archipelagu oddzielającego miasto od morza i jeziora Melar. Ale nie mam wątpliwości, że – obok zwiedzania antycznych ruin i Teatro Olimpico w Vicenzy – było to jedno z moich najważniejszych doświadczeń, tak istotnych dla człowieka teatru.
Jednak to nie dworski teatr stał się impulsem do skomponowania tego utworu. Punktem wyjścia była abstrakcyjna propozycja Rafała Łuca – »Napisz coś dla nas«. A potem próba wyobrażenia
sobie owego »czegoś«. Przy kawie (świetnej, polecam!) we wrocławskiej Hali Targowej niezgrabnie próbowałem objaśniać Rafałowi i Ianowi – i samemu sobie – stopniowo rodzący się pomysł. Wyobrażenie ciągu splecionych brzmień dwóch instrumentów dałoby się po angielsku określić jako droning. Dopiero poprzez skojarzenia fonetyczne pojawiło się owo szwedzkie wspomnienie. Wolno zatem dopatrywać się w poszczególnych ogniwach utworu kolejnych teatralnych scenerii, ale nie jest to na pewno skojarzenie obowiązkowe i cokolwiek tłumaczące.
Nazwa Drottningholm znaczy mniej więcej tyle, co »wysepka« czy »kępa królowej«. Tytuł mojej kompozycji to zatem – w wolnym tłumaczeniu – »kępa dronów«, czyli rodzaj niewielkiego obszaru, na którym żyją te dźwiękowe (s)twory. Zarazem jednak kryje w sobie wspomnienie owej motocyklowej wycieczki i wizyty w teatrze, w którym nie wpuszczono mnie na scenę (profesor Janusz Degler przy innej okazji dostąpił tego zaszczytu), ale na pociechę pozwolono mi w kulisie zagrać na… windmaszynie.
Pomysł nie ma nic wspólnego z modnymi latającymi zabawkami… ale czy rzeczywiście? Latające drony mogą wcisnąć się wszędzie, czy tego chcemy, czy nie”.
Rzeczywiście mieliśmy do czynienia z „kępą dronów”, co podkreślał zapętlony i powtarzający się finał kompozycji. Augustyn bardzo ciekawie wykorzystał barwy instrumentów i techniki gry na nich. Podobnie jak Adam Porębski użył też pustego głosu miechów akordeonu, ale zrobił to w bardzo efektowny sposób, dając piękny podkład dla partii altówki. Choć altówka nie była amplifikowana (w przeciwieństwie do poprzednich kompozytorów), jej partia była całkiem bogata w efekty sonorystyczne.
Przypomniałem sobie, że w pewien sposób sam kompozytor często bywa swoistym dronem. Lubi przyglądać się muzyce od różnych stron, badać możliwe stylistyki, nie stoi w miejscu. W kompozycjach Augustyna mieszka też obserwator, postać, która się przechadza po dźwiękowej konstrukcji. Tak było i tym razem. Swoją drogą Adam Porębski po części zapowiadał podobne podejście do muzyki w swojej kompozycji, ale ona jednak była inna, co nie umniejsza jej wartości artystycznej.
Kompozytor wspomniał o szwedzkim pałacowym teatrze, ja jednak jestem ciekaw, czy również wrocławska Hala Targowa nie zainspirowała Rafała Augustyna do tej ciekawej muzycznej wizji. To konstrukcja pobudowana na miejscu jednego z wrocławskich arsenałów (drugi się zachował). Liczy sobie obecnie nieco ponad sto lat i przywodzi na myśl hangar dronów. Jest jednym z nielicznych przykładów architektury ekspresjonistycznej.
Na sam koniec koncertu Rafał Augustyn (który wyszedł podziękować słuchaczom) zażartował sobie, zapewniając nas, że choć jest starszy od kolegów, to jednak nie jest Dowlandem – było to związane z płynnym przejściem od jego kompozycji do Flow My Tears Dowlanda.
To był bardzo udany koncert i ważny krok dla altówki w stronę pełnienia roli ważnego i atrakcyjnego solowego instrumentu (akordeonowi już się w sumie udało, dlatego go tu nie wspominam). Spodobało mi się, że wszyscy kompozytorzy uwolnili się od tęsknej melancholii, jaką przywołuje samo brzmienie tego instrumentu. Jeśli łączyła ich nić z Purcellem czy Dowlandem, to jednak nie był nią swoisty spleen, ale intymność i indywidualizm przedstawionych w ich utworach wizji świata. A także ciekawość i chęć eksperymentu, ale osadzonego w ramach grawitacji przebiegu muzycznego, czego niestety często brakuje wielu innym eksperymentom.
Ach tam Mocio i Hindemicio i Szostko, przecież altówka była ulubionym instrumentem króla J.S. BACHA. Zwykle na nim grał podczas koncertu, lubił to, że znajduje się "w środku harmonii" między wysokimi niskimi tony. Haendel i Telemann też lubili i doceniali ten instrument, choć występować woleli za klawesynem
Wiem, ale J.S. Bach nie komponował zbyt wiele utworów na altówkę.
Dla pałacu Drottningholm barokowy kompozytor szwedzki Johan Helmich Roman zw. "szwedzkim Haendlem" skomponował w 1744 wspaniałe "Drottningholmsmusiken" na królewski ślub.
to to: https://www.youtube.com/watch?v=k9rzix8BtJY
pozdrawiam