Wszyscy czekaliśmy na koncert Wrocławskich Filharmoników z ich nowym szefem, Giancarlo Guerrero. Obok szefowania Wrocławskim Filharmonikom amerykański dyrygent jest także dyrektorem muzycznym Nashville Symphony. W trakcie swej artystycznej działalności Guerrero zdobył pięciokrotnie prestiżową nagrodę Grammy. Do niedawna był także głównym dyrygentem gościnnym Cleveland Orchestra, zespołu należącego do dziesiątki najlepszych orkiestr świata.
W programie koncertu znalazły się dwa dzieła stojące, niczym tajemnicze i nieco mroczne wieże, na pograniczu muzycznego romantyzmu i modernizmu. W tej stylistyce Wrocławscy Filharmonicy są szczególnie biegli, również dzięki wieloletniej współpracy z dyrygentem Jackiem Kaspszykiem, który w latach 2006-2013 był ich szefem artystycznym. Tym większe zatem były nasze apetyty na Rachmaninowa i Mahlera pod batutą nowego amerykańskiego szefa NFM Filharmonia Wrocławska. Warto było czekać, muzyczna uczta okazała się naprawdę wspaniała.
Giancarlo Guerrero / fot. Tony Matula
Pierwszą część piątkowego wieczoru (15.XII.2017) wypełnił III Koncert fortepianowy d-moll op. 30 Sergiusza Rachmaninowa. Tu do dyrygenta dołączył pianista Boris Giltburg, którego kariera nabrała rozpędu trzy lata temu, po sukcesie odniesionym w Międzynarodowym Konkursie Muzycznym im. Królowej Elżbiety Belgijskiej w Brukseli. Obecnie rosyjski pianista nagrywa wiele rosyjskiego głównie repertuaru (Szostakowicz, Rachmaninow, Prokofiew) dla Naxos i innych firm, zaś jego płyty zdobywają uznanie krytyki.
Koncerty Rachmaninowa wymagają ekstremalnej wirtuozerii, gdyż żyjący na amerykańskich uchodźctwie kompozytor był też jednym z najświetniejszych pianistów w dziejach fonografii. Piszę „w dziejach fonografii”, bo może Liszt albo Chopin grali jeszcze lepiej, ale ich nagrań siłą rzeczy nie mamy. Szkoda, że Edison urodził się tak późno… Muzyka Rachmaninowa jest więc ciągiem ekstremalnej pianistyki, która często ewokuje nastrój nostalgii i zadumy. Rachmaninow należał do najwyższych warstw rosyjskiej szlachty i oczywiście nie był szczęśliwy, że musiał uciekać z opanowanej przez Lenina ojczyzny.
Jak się okazało, Giltburg zdecydował się na interpretację koncertu bliską nagraniom samego kompozytora. Nie zanurzył się głęboko i nieco bezwstydnie w gęstych pokładach melancholii i niewypowiedzianych marzeń, lecz grał znakomitym, lekkim i nieco nawet obiektywnym dźwiękiem. Grał bezbłędnie, pokonując meandry złożonej i gęstej Rachmaninowskiej faktury. Tempa, jak i Rachmaninow, miał dość szybkie. Było zatem znakomicie. Orkiestra pod batutą Guerrero brzmiała rewelacyjnie. W pierwszej części koncertu znakomicie wydobyta została niezwykłość akompaniamentu, różne jego nowatorskie rozwiązania, świadczące o tym, że Rachmaninow wcale nie był zbytnio stylistycznie zacofany. Ogólnie akompaniament części pierwszej przypominał ciągłe ingerencje bloków solistów, z których wszyscy posługiwali się znakomitym dźwiękiem. Pierwszy flecista (znany wam również z LutosAir), przekraczał wszelkie granice piękna. Podobnie oboista, fagociści, rewelacyjne i niezwykle piękne były też rogi. Z kolei w ostatniej, trzeciej części orkiestra mogła się rozszaleć i precyzyjne, sekundowe kulminacje były zagrane jak przez najlepsze amerykańskie orkiestry. To były silne, punktowo precyzyjne uderzenia dźwięku. Wrocławscy Filharmonicy wspięli się na kolejny poziom muzycznego kunsztu i ich współpraca z Giancarlo Guerrero zapowiada się bardzo ekscytująco.
Po przerwie nadeszła pora na I Symfonię D-dur „Tytan” Gustava Mahlera. Już pierwsze dźwięki były olśniewające. Niepokojące, brzęczące piano smyczków wprowadzało nas w nastrój ekspresjonistycznego postromantyzmu wiedeńskiego twórcy. Ten dźwięk był wręcz nieziemski. Na to nakładała się jakby ballada, której główny temat prześladował Mahlera w wielu innych symfoniach, choćby w pieśni wieńczącej IV Symfonię. Orkiestra pod batutą Giancarlo Guerrero brzmiała inaczej niż zazwyczaj. Zbudowany z nią przez Kaspszyka „przepis na Mahlera” ustąpił innemu podejściu. Nie było aż tak silnych różnic dynamicznych (które skądinąd ceniłem), za to dźwięk poszczególnych sekcji orkiestry stał się pełny, soczysty, barwny i bardzo starannie wyrzeźbiony. Brzmiało to doskonale i nie mogłem się oderwać od delektowania się tymi pełnymi barwami, które z pewnością kosztowały Wrocławskich Filharmoników wiele solidnej pracy. Cała symfonia, jak to być powinno, została oparta na gigantycznym, godzinnym łuku wzrastającego i opadającego napięcia. Melodie elegijne i te groteskowe wyłaniały się z brzęczącej ciszy. Pełen skrywanej grozy egzystencjalizm świata dźwięków Mahlera nie przytłaczał, ale był stale obecny. Szczególnie silnie słychać było ten stan w trzeciej części symfonii, gdzie na melodię „Panie Janie niech pan wstanie” nakładały się hedonistycznie mroczne dźwięki ulicznej muzyki kataryniarzy i jakichś wyśnionych przez kompozytora klezmerów. Mahler umarł w roku 1911, zaś jego życie było dość tragiczne. W swoich dziełach jakby przewidział to, co zacznie się dziać kilka lat po jego śmierci. Był skupiony na śmierci i opiewał umierający świat, tym mocniej, że sam był do tego Żydem. Jednak interpretacja Guerrero nie była oczywista – mieliśmy przed sobą barwny wszechświat, niemal ekstatyczny w swoim koloryzmie. I tym bardziej przez to tragiczny. Bardzo ciekaw jestem, jak zabrzmią w wykonaniu Giancarlo Guerrero i Wrocławskich Filharmoników kolejne symfonie Mahlera, gdzie to, co dopiero zarysowuje się w pierwszej symfonii staje się coraz bardziej sugestywne i rozbudowane.
Z koncertu wyszedłem bardzo zamyślony i zadowolony. Współpraca Guerrero i Wrocławskich Filharmoników przyniosła pierwsze i bardzo smakowite owoce. Grudniowa szarość nie pasowała do końca do Mahlerowskich kontrastów, dlatego zamknąłem oczy i wracałem pogrążony w zrodzonych przez muzykę fantazyjnych i secesyjnych pejzażach.