Mija właśnie czwartkowy wieczór, ja zaś staram się zebrać w całość wrażenia z kolejnego koncertu wrocławskiego festiwalu Musica Electronica Nova. Koncert był zdominowany przez dzieła Amerykanina Davida Birda (forgery #24 na skrzypce i wideo, apocrypha na skrzypce, altówkę i ośmiokanałową elektronikę i drop na oktet smyczkowy i światła stroboskopowe). Był też jeden utwór Moniki Szpyrki – are there hidden figures? na kwartet smyczkowy, elektronikę i wideo.
Grali członkowie Kwartetu Lutosławskiego, lecz zamiast założyciela i kompozytora Marcina Markowicza grał drugie skrzypce Dominik Kossakowski. W utworze drop dołączyło do wykonawców czterech smyczkowców z grona Wrocławskich Filharmoników. Elektronikę obsługiwali kompozytorzy, rzecz to częsta i miła na Musica Electronica Nova.
David Bird wywodzi się z Nowego Jorku, zaś jego utwory wykonywały już czołowe zespoły muzyki nowej (choćby Ensemble Intercontemporain czy Talea Ensemble), pojawia się ona też w miejscach tak prestiżowych jak paryski IRCAM czy Wien Modern Festival. W programie wrocławskiego festiwalu został przedstawiony jako kompozytor młodego pokolenia nie widzący już różnicy między komputerem a innymi środkami muzykowania na żywo, takimi jak choćby skrzypce czy wiolonczela.
Jednakże pierwszy utwór Birda zaproponowany na koncercie nie był bardzo informatyczny w swoim wyrazie. Ujrzeliśmy video z rysowanymi ołówkiem nutami (a wpierw pięciolinią), zaś skrzypek podkładał dźwięki pod wzmocnione szuranie ołówka na papierze, przyprawiające zresztą o dreszcze niektórych ludzi. Był to utwór konceptualny, zacierający wiele granic – między zapisem a realizacją zapisu oraz między dźwiękiem konkretnym, komputerowym a skrzypcowym. Pomysł był filozoficzny, jego dźwiękowa estetyka dość szara.
Za to następny utwór bardzo przypadł mi do gustu. Apocrypha na skrzypce, altówkę i ośmiokanałową elektronikę zaczął się od nakładającego się na siebie brzmienia altówki i wiolonczeli. Już sądziłem, że wchodzimy w świat minimalizmu jednego brzmienia, którym zainspirował Amerykanów sławny tampurzysta indyjski Pandit Prem Nath. Ale nie, wkrótce od dźwięków smyczków zaczęło pączkować piękne, spektralne brzmienie elektroniki. Po tym jak smyczki oderwały się od jednego dźwięku, elektronika całkiem już ożyła. Efekt był piękny i fascynujący.
David Bird, fot. Jonathan Aprea
Ostatni utwór Birda zaprezentowany na koncercie, czyli drop na oktet smyczkowy i światła stroboskopowe też był intrygujący. Światło stanowiło tu oddzielny instrument, podobnie jak w zamyśle Skriabina, pochodzącym sprzed ponad stu lat. Było też przegrodą odgradzającą (łączącą?) świat elektroniczny od akustycznego. Sama faktura utworu posiadała swoisty refren, powracający motyw, który przypominał chaotyczną gadatliwość wgrywanych danych binarnych. Agresywne i chaotyczne erupcje zagęszczonych dźwięków przerywały spokojną i bardziej melodyczną narrację członków oktetu.
Are there hidden figures? młodej krakowskiej kompozytorki Moniki Szpyrki stanowiło próbę muzycznej ilustracji powstawania zjawiska dyskryminacji w społeczeństwie. Jego ofiarą padają często kobiety. Najpierw poczułem się zaskoczony czytając o tak polityczno – społecznym wymiarze utworu. Były nawet zwężające się i poszerzające się linie na wyświetlaczu pokazujące przechodzenie od równości do dyskryminacji. Po chwili jednak uśmiechnąłem się do siebie. Muzyka z kontekstem politycznym czy ideologicznym to przecież mainstream. Czy Bach nie sławił władców swojej epoki i idei protestantyzmu? Czy Mozart w swoich operach nie wieścił upadku arystokracji? Czy Wagner nie był muzycznym filozofem obok Nietzschego i Schopenhauera, którzy mieli nieszczęście posługiwać się mniej głębokim słowem, zamiast zatonąć w głębinach muzyki? Czy Szostakowicza i Prokofiewa nie zmuszano do sławienia idei komunizmu i czy czasem nie pokazywali swoich własnych wizji w tym temacie, niekoniecznie ortodoksyjnych? Muzyka zaangażowana politycznie i ideologicznie to spora część muzyki w ogóle. Muzyki jako takiej. Zatem Monika Szpyrka powróciła do serca muzycznych tradycji w czasach, gdy dominuje muzyka bezideowa, zwłaszcza gdy chodzi o tę nieklasyczną.
Sam utwór był jednakże miarową huśtawką. Jego celowa monotonia miała zapewne oddawać to, że dyskryminacja rodzi się w dużej mierze automatycznie i instynktownie. Świadomej woli i mądrości potrzeba, aby się jej przeciwstawić. Tym niemniej wolę Żelazny skok Prokofiewa czy Cudownego Mandaryna Bartoka (tu też tkwią wielkie idee tamtej epoki).
Ogólnie koncert przyniósł mi dwa dzieła ciekawe i dwa nie wzbudzające we mnie silnej zadumy i gorących emocji. Muzycy grali bardzo dobrze, choć komputery najwyraźniej były na pograniczu buntu i parę razy długo je trzeba było prosić, aby porzuciły na chwilę swoje rewolucyjne knowania na rzecz współuczestniczenia w powstawaniu muzyki.
Koncert przyniósł też ważne pytanie czysto artystyczne. Czy warto zacierać granice muzyki? Czy warto odbierać jej pewność osoby wykonawcy i czas, jako podstawowy surowiec. Czy muzyka może stać się malarstwem w atrakcyjny sposób, czy zostanie taką zapamiętana? Na pewno przekraczanie granic dla samego przekraczania granic nie gwarantuje porywającej muzyki. Ale jednak dwa utwory Birda były naprawdę ciekawe, choć podskórnie jego język muzyczny był całkiem tonalny, jak u Crumba, jednego z najciekawszych twórców muzyki klasycznej w USA, który nie jest jednocześnie minimalistą. Muzyka rewolucji społecznej o podłożu lewicowym nie doczekała się póki co epickiej doskonałości na miarę Luigiego Nono.