25 października 2018 roku odbył się pierwszy w sezonie koncert LutosAir Quintet, zespołu dętego słynącego z ciekawie ułożonych programów i pełnej inwencji, wciągającej gry. Sezonową premierą zespół oczywiście potwierdził swoją renomę. Dęte instrumenty brzmiały świeżo, barwnie i dynamicznie.
Tym razem program koncertu oscylował między Polską a kolebką jazzu, jaką jest Nowy Orlean. Wydarzenie otworzył i zamknął na bis krótki utwór będący kolażem najbardziej znanych melodii amerykańskich, przetworzonym w ciekawy i gustowny sposób przez Kazimierza Machali. Nie wiem, czy to dlatego, że orkiestry dęte grające narodowe melodie są w USA bardzo popularne, czy z innego powodu, utwór związanego z USA i Warszawą kompozytora zrobił na mnie spore wrażenie. Był lekki, momentami zabawny, a jednocześnie pozbawiony częstej w podobnych wypadkach cechy, która często czyni muzykę zbyt powierzchowną.
LutosAir Quintet / fot. Łukasz Rajchert
Najbardziej na koncercie spodobał mi się utwór Józefa Świdra Mini-Quintett. Kompozytor związany ze Śląskiem Cieszyńskim i Katowicami skomponował swój mini kwintet już dekady temu, ale ostatnio dopisał dwie części, w tym wspaniały pastisz poloneza. Dzieło stało się w ten sposób jeszcze bardziej podobne do barokowej suity, zbioru tańców przetworzonych w formę do kontemplacji i słuchania. Urzekła mnie świeżość stylistyczna tego dzieła. Nie był to ani neoklasycyzm, ani neobarok, ani neoromantyzm, a jednak zawarte były tu echa tych tradycji i języków, bez drapieżnych szponów atonalności, których w muzyce na dęte raczej na świecie nie brakuje. Mini-Quintett miał w sobie jakąś muzyczną szczerość, brak usilnego kreowania się poprzez znajomość mody, tak częstego u wielu współczesnych twórców (i wielu współczesnych twórców swoich czasów).
Inną wielką atrakcją było prawykonanie utworu 5 [+1] Paula Preussera, artysty pochodzącego z Denver, lecz od dawna mieszkającego we Wrocławiu i związanego z naszym miastem swoim muzycznym życiem. Na wrocławskiej akademii muzycznej Preusser wykłada między innymi muzykę amerykańską XX i XXI wieku, jest także absolwentem tej właśnie uczelni. Na koncercie w NFM kompozytor poprzedził prawykonanie krótkim wstępem, co było bardzo miłym dodatkiem do tej historycznej przecież chwili. Utwór okazał się świetny. Za pomocą złożonych faktur nakładających się na siebie głosów instrumentów wydobyte zostały barwy kwintetu dętego, niektóre przypominające nawet tybetańskie trąby medytacyjne. Technika była tu na pograniczu improwizowanych algorytmów Cage’a i repetycyjności minimalistów, jednakże pojawiło się w utworze więcej detali, gotowych elementów niż w wyżej wspomnianych nurtach stylistycznych z Nowego Świata. LutosAir znakomicie oddał barwność utworu i pogrążył słuchaczy w medytacji.
Tytułowy, bądź co bądź, Nouvelle Orleans Argentyńczyka Lalo Schifrina, który współpracował z Piazzollą i stworzył świetną muzykę do Mission Imposible, okazał się mniej taneczny i melodyjny niż Piazzolla czy wspomniana muzyka filmowa. Była to raczej wewnętrzna podróż śladami początków jazzu, wymagająca wsłuchania się. Na koniec koncertu była muzyka Kurta Weilla, krótkie utwory wyciągnięte z jego dzieł, cały czas balansujące na granicy pastiszu, kiczu, prawie atonalnej powagi i sceptycznie traktowanych ech romantyzmu. LutosAir nie postawił na podkreślanie parodii zawartej w tej muzyce, lecz poszedł drogą wielu innych wykonawców, starając się dotrzeć do serca tego dźwiękowego świata, sprawiającego, że Weill trwa w naszej muzycznej pamięci, choć dawno minęły czasy do których z silnie publicystycznym zacięciem się odnosił. Myślę, że traktowanie tej muzyki raczej poważnie to dobra droga aby badać jej wartość i siłę oddziaływania w naszych czasach.
Z koncertu wychodziłem na lśniący od mżawki wrocławski Plac Wolności z muzyką Świdra i Preussera w głowie. Cieszę się, że dzięki LutosAir mogłem poznać te utwory. Twórczość obu kompozytorów zdecydowanie warto śledzić!