2 czerwca w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu mieliśmy okazję wysłuchać wyjątkowego utworu – opery Zamek Sinobrodego Beli Bartoka. Oprócz tego NFM Filharmonia Wrocławska zagrała także VIII Symfonię h-moll D 759 „Niedokończoną” Franza Schuberta.
Na niedokończoność Niedokończonej nie mógł się zgodzić Brahms, który jak głoszą plotki i pogłoski przetrwałe do naszych czasów, uparcie nazywał ją „Skończoną”. Całkiem możliwe, że Schubert świadomie nie chciał dopisać do niej jeszcze dwóch części, które zazwyczaj stanowią konstrukcję typowej symfonii opartej na formie sonatowej, która niezupełnie błędnie może się kojarzyć miłośnikom poezji z budową sonetu.
Tym niemniej Schubert stosunkowo często tworzył utwory nietypowe, o niestandardowej budowie i nietypowym rozkładzie elementów tematycznych, ekspresyjnych, jak i dynamicznych. Schubertowi sprzyjał i szkodził brak dostatecznego uznania za jego życia. Obracał się w kameralnym kręgu smakoszy tego co nowe i przyjaciół, którzy bez zastrzeżeń gościli na jego schubertiadach. Miał natomiast problemy na „otwartym muzycznym rynku” – wydawcy odmawiali publikowania jego dzieł, znani organizatorzy publicznych koncertów nie zwracali na niego uwagi. Schubert mógł zatem dokonywać rozmaitych romantycznych rewolucji, mógł bez troski odchodzić od tego, co przyjęte. Część jego dzieł to rzeczywiście eksperymenty, które nie są jeszcze w pełni zamknięte i doszlifowane. Symfonia Niedokończona nie należy jednak do zbioru form nie w pełni gotowych – jest arcydziełem, jedną z najpiękniejszych symfonii XIX wieku, stąd wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście miała być standardowo czteroczęściowa.
Wrocławskich Filharmoników poprowadził tym razem Benjamin Shwartz. W ostatnich miesiącach mieliśmy kilka przykładów znakomitej współpracy tego dyrygenta z naszą orkiestrą, co zresztą nie powinno nas dziwić, gdyż przez kilka lat Shwartz był jej dyrektorem artystycznym. Tym razem w wykonaniu bardzo dobre było wyraziste ukazanie wspaniałych Schubertowskich melodii, natomiast nieco zabrakło starannego rozplanowania ekspresji. Zazwyczaj Niedokończoną gra się albo refleksyjnie i kameralnie, albo potężnym brzmieniem, z którego wydobywa się niekiedy prawie organowa faktura, kojarząca się z czymś ostatecznym i z tym, że Schubert w trakcie pisania tej symfonii dowiedział się o wyroku śmierci, jaki na nim zaciążył, czyli o nieuleczalnej wtedy chorobie wenerycznej, którą się zaraził. Genialny kompozytor zmarł bardzo młodo – w wieku 31 lat. Jego ogromna spuścizna istnieje dlatego, że ów pogodny Austriak przez całe swoje życie głównie komponował i bawił się z przyjaciółmi, a częścią tych zabaw były oczywiście schubertiady. Tym razem wykonanie było malowniczo romantyczne, zabrakło trochę zarówno kameralnej melancholii jak i organowej grozy.
Po przerwie na scenę wkroczyli, oprócz dyrygenta i orkiestry, także śpiewacy – Viktória Mester i István Kovács. Obydwoje zjedli zęby na muzyce Bartoka, zaś István Kovács stał się jednym z jej czołowych węgierskich interpretatorów. W 2004 roku wystąpił nawet w roli Sinobrodego w produkcji filmowej zrealizowanej przez Telewizję Węgierską.
U podstaw libretta znalazła się postać Sinobrodego znana z baśni Charles’a Perraulta. Bajarz nawiązał do legendy o arystokracie Gilles’u de Rais żyjącym w XV wieku. Żony owego rycerza znikały w tajemniczych okolicznościach, pozwalających przyjąć, iż Gilles był seryjnym mordercą. Jak mówi już nielegendarna historia, Gilles został skazany za torturowanie, gwałcenie i zamordowanie 30 dzieci, choć liczba jego ofiar była prawdopodobnie dziesiątki razy wyższa. Francuzi mają problem z oceną tej postaci, gdyż w roku 1429 de Rais na czele małego oddziału stanął u boku Joanny d’Arc, przyczyniając się do uratowania istnienia Francji w bardzo newralgicznym dla jej losów momencie. Dlatego niektórzy historycy przypuszczają, iż został on oskarżony niesłusznie, podobnie jak sama Joanna d’Arc. Obecnie jednak odrzuca się tę tezę i przyznaje się rację średniowiecznym sędziom. Rais został stracony w Nantes 26 października 1440 roku. Prawie 500 lat później, w 1908 roku na baśni o okrutnym Raisie oparł swe libretto pisarz, krytyk filmowy i poeta – Béla Balázs. Chciał, aby jego tekst stał się bazą dla opery Zoltána Kodálya, którego bardzo cenił. Kodaly skierował jednak Balázsa do Bartóka, gdyż nie miał zapewne ochoty pisać tak mrocznej opery. Bartók, którego dzieła wciąż były niedoceniane i który miał w związku z tym problemy finansowe, skomponował swoje arcydzieło w dość szybkim tempie i opera była gotowa już w 1911 roku. Niestety, nie dokonała ona wyłomu w sercach konserwatywnego środowiska muzycznego na Węgrzech i problemy z wystawieniem opery przyczyniły się do załamania kompozytora i odrzucenia działalności muzyczno – twórczej na okres dwóch lat, które Bartok poświęcił wyłącznie badaniu muzyki ludowej Węgrów i pobliskich narodów. Ta muzyka, wraz z jej archaicznymi skalami, niezwykłą dynamiką i egzotycznymi w odniesieniu do innych europejskich folklorów melodiami bardzo wpływała na język muzyczny samego Bartoka, więc te dwa lata na szczęście nie były zupełnie stracone dla niego i wszystkich miłośników muzyki. Gdy Węgrzy powoli zaczęli odkrywać geniusz Bartoka, Zamek Sinobrodego dalej miał pecha, gdyż zakazano dzieł Béli Balázsa po upadku bolszewickiego puczu, którego był on zwolennikiem.
Ciężko jednak doszukać się w Zamku Sinobrodego bolszewizmu, a tym bardziej rzeczywistej historii Gilles de Rais. Zamek Sinobrodego płacze, wzdycha i krwawi, przypominając swoją witalnością Dom Usherów z noweli E.A. Poe. Judyta, mająca stać się nową ofiarą Sinobrodego, dobiera się niemal demonicznie do zakamarków duszy arystokraty, przypominając swoją autodestrukcyjną i ogólniedestrukcyjną ciekawością Salome z genialnej opery Ryszarda Straussa. Część dialogów wskazuje na zupełnie abstrakcyjne i symboliczne znaczenie pojęć takich jak „życie”, „światło” czy „krew”. Bartok napisał zatem mroczą operę, która świadczy bardziej o fascynacji rodzącą się wówczas psychoanalizą, niż średniowieczem i jego okrutnikami. Można też oderwać znaczenie opery jeszcze dalej od jej pozorów fabularnych i odnieść się do pierwiastka męskiego i żeńskiego, które w zaburzonym umyśle nawzajem się wykluczają i doprowadzają do zguby. W operze Bartoka, prawie jak w filozofii indyjskiej (szakti) i chińskiej (yang) niekierowany przez pierwiastek męski pierwiastek żeński ukazuje swoją moc destrukcyjną. Sinobrody otwiera wszystkie zakazane komnaty zamku, których wcale nie chciałby otworzyć i wraz ze swoją ofiarą wpada głębiej w więzienną pułapkę swojego umysłu, do której wpadał stopniowo wraz z poprzednimi „żonami”.
Dlatego nie uważam, że śpiewacy Zamku Sinobrodego muszą się silić na realizm. To libretto jest otwarte, można je odśpiewać podążając za najoczywistszymi emocjami (choć charakter dialogów czasem to prawie uniemożliwia), można też zrobić z tego kantatę, unikając emocji i oddając odgadywanie znaczeń słuchaczom. Na taką neutralną ścieżkę zdecydowała się Viktória Mester – mezzosopran. Z kolei István Kovács (bas-baryton) zdecydował się na emocję stałej rezygnacji, przez którą niezbyt nachalnie przebijały się czasem smutek, melancholia, resztki nadziei, błaganie, irytacja etc. Moim zdaniem to była udana koncepcja.
Wrocławscy Filharmonicy ten trudny utwór grali dobrze. Na uznanie zasługuje piękne drewno, oraz bardzo efektowna komnata piąta bodajże, gdzie Sinobrody pokazuje swoje włości. Blacha została na ten czas rozmieszczona również z tyłu sali i efekt był bardzo piękny i majestatyczny. Natomiast co do całości wykonania, odniosłem wrażenie, że Wrocławscy Filharmonicy nie pokazali jeszcze w pełni na co ich stać w tym utworze. Zabrakło na przykład precyzyjnych kulminacji, ważnych zwłaszcza w pierwszych komnatach. Bez tego muzyka Bartoka zmienia się nieco w monotonny, melancholijny szum. Wrocławscy Filharmonicy wielokrotnie pokazali ostatnio, że znakomicie radzą sobie z takimi zagęszczeniami głosów u Mahlera, nie tak dawno wypadli też rewelacyjnie w koncercie fortepianowym samego Bartoka. Zamek Sinobrodego wykonany był porządnie, ale mógł być czymś jeszcze więcej, gdyż tę orkiestrę z pewnością na to stać. No cóż – do następnego Bartoka zatem.