W ostatnią niedzielę marca (31.03.19) miał miejsce we wrocławskim NFM koncert muzyki chóralnej rodem ze Zjednoczonego Królestwa. Jak już wiedzą chyba wszyscy polscy miłośnicy muzyki Chór NFM jest obecnie dość zbrytanizowany. Nie raz występował pod batutą Paula McCreesha i połknął wyspiarskiego bakcyla.
A bakcyl to nie byle jaki, gdyż tradycje chóralne Albionu należą do najstarszych trwale egzystujących w naszym muzycznym świecie. Pozwolę tu sobie zacytować omówienie koncertu:
Jej [angielskiej muzyki chóralnej] korzenie, jak podaje Dorota Kozińska, sięgają końca VI w. i działalności św. Augustyna – pierwszego arcybiskupa Canterbury, fundatora szkoły oraz katedry. To tam doszukamy się początków angielskich chórów katedralnych. Do dziś funkcjonuje ich kilkadziesiąt, a słynna The King’s School w Canterbury, założona w 597 r. jako szkoła katedralna (swoją obecną nazwę otrzymała za czasów panowania Henryka VIII), jest prawdopodobnie najstarszą na świecie szkołą dla chórów.
Tu można się jeszcze zastanowić, jak brzmiała muzyka Starożytnego Rzymu. Zachowane w malarstwie, rzeźbie i w archeologicznych reliktach wspomnienia rzymskich instrumentów wskazują na bardzo wyrafinowaną sztukę muzyczną. Lira rzymska wygląda przy lirze greckiej tak, jak fortepian przy claviciterium (średniowiecznej cytrze z pałąkiem klawiszy nad nią). Muzyka Bizancjum, czyli Wschodniego Rzymu, wykształciła bardzo ciekawą tradycję chóralną, nie do końca monodyczną (a później już wcale). Oczywiście między freskami z Pompejów a śpiewem bizantyjskim było jeszcze chrześcijaństwo, które zmiotło z powierzchni ziemi wiele dawnej muzyki, wiązanej często z kultem politeistycznym. Nie wiemy, na ile to, co odnajdziemy choćby w chorale gregoriańskim jest w jakimś sensie rzymskie, a na ile ma w sobie elementy żydowskie i hellenistyczne. Wyspy Brytyjskie inaczej przeżywały epokę germańskich najazdów, zatem różne rzeczy na nich mogły zachować się inaczej niż na kontynencie. Pewną wskazówką jest tak zwany „renesans iroszkocki”, który dzięki zachowanym echom dawnego był w stanie na nowo rozpalić ogień kultury i sztuki w karolińskiej Europie.
Jakkolwiek by nie było, tradycje chóralne Brytyjczyków są przepastne, bogate, zachowawcze i ekscentrycznie przerafinowane. Sięganie zatem po muzykę chóralną Wysp jest bardzo rozsądnym działaniem ze strony dobrych chórów, do których grona należy z pewnością Chór NFM, o czym świadczą liczne sukcesy fonograficzne i koncertowe.
Niedzielny koncert zaczął się od kompozycji Jamesa MacMillana (*1959) A Child’s Prayer. Wystąpiły w niej dwie solistki z chóru, sopranistki Dagmara Kołodziej-Gorczyczyńska i Aleksandra Turalska. MacMillan jest uważany za jednego z najciekawszych kompozytorów naszych czasów. Udało mu się stworzyć własny język na pograniczu postromantyzmu i awangardy. Jego utwory są rozpoznawalne, zaś muzyka przeważnie głęboka i robiąca wielkie wrażenie. O ile wiele innych utworów na tym koncercie obracało się wokół tematu bezsensownych ofiar Wojen Światowych, o tyle ten utwór przypominał nam, że i w czasie pokoju giną niewinni ludzie. Kompozytor uwiecznił swoją muzyką zamach na uczniów szkoły w szkockim Dunblane dokonany przez mężczyznę – samobójcę. Utwór Jamesa MacMillana okazał się być bardzo ostry w języku muzycznym jak na niego. Również tekst był dla mnie paradoksalny – chwalił radość i miłość w sensie eschatologicznym, ale ta pochwała była raczej tragicznym krzykiem. Chór NFM wspiął się na forte fortissimo, solistki też i był to jeden z tych momentów, kiedy naprawdę zapragnąłem, abyśmy wszyscy przenieśli się do Sali Głównej w NFM, bo dla Sali Czerwonej, znacznie od niej mniejszej, takie forte było zbyt potężne. Na szczęście następne ogniwa koncertu były już bardziej stonowane dynamicznie, choć zdarzały się momenty, kiedy sala nie współgrała akustycznie z chórem. Sala Czerwona ma wspaniałą akustykę, na przykład skrzypce solo brzmią w niej fantastycznie, ale taka potęga brzmienia chóralnego staje się zbyt wielka dla niej. Może, gdyby ustawić jakieś odpowiednie ekrany akustyczne, możnaby to zmienić. Nie wiem jednak, czasem nawet recitale pianistyczne w których pianista bezkompromisowo używa forte sprawiają, że część dźwięków staje się hałasem.
Na szczęście następne dzieła szybko przeniosły mnie do chóralnej Arkadii, choć nie tak idyllicznej, gdyż przepełnionej śmiercią na polach bitew i groźną w swoim pięknie pełną paradoksów poezją. Pierwszym polem bitwy na jakim pojawiliśmy się przy wtórze chóru był Afganistan. Francis Pott (*1957) w swoim Lamencie z 2009 roku złożył hołd sierżantowi sztabowemu Olafowi Schmidowi, który zginął podczas misji w Afganistanie. Chór NFM wyraził w sposób doskonały pełną niemal barokowych antytez poezję. Taka też była muzyka, choć przy tym tonalna i komunikatywna. Sam Afganistan musi być szczególnym fatum dla Brytyjczyków. Ten kraj kiedyś co parę dekad najeżdżał Indie obracając je w perzynę. Dlatego Brytyjczycy wmieszali się w konflikty z Afganami będąc władcami Indii. W XXI wieku już Indiami nie władają, a nadal giną tam ich żołnierze, w obronie jednych Afgańczyków przed drugimi. Z chęcią usłyszałbym kiedyś operę Adamsa lub kogoś idącego w jego ślady starającą się ukazać złożoność i dramatyczność polityki w tym regionie. Natomiast Lament był wzruszający, jako taki też potrzebny dla uczczenia dzielnego patrioty który zginął nie za swoją sprawę i niekoniecznie jego śmierć przybliżyła ludzkości pokój w tym regionie.
Bob Chilcott, zdjęcie – John Bellars, źródło – strona NFM
Następnie było dzieło Boba Chilcotta Sing the Colour of Peace, w którym partię solową rewelacyjnie zaśpiewał tenor Sebastian Mach. Bob Chilcott był dominantą koncertu. Kompozytor niegdyś należał do chóru King’s College w Cambridge, później, przez dwanaście lat, był członkiem zespołu The King’s Singers. Stanęliśmy zatem ucho w ucho z piastunem najstarszej tradycji chóralnej, w której być może maczał swoje cesarskie palce sam Klaudiusz, zdobywca kraju Brytów. Z pewnością zaś działał przy tym artystycznym projekcie św. Augustyn. The King’s Singers to z kolei znakomity zespół parający się muzyką renesansową, ale nie tylko – Singersi stworzyli chóralistykę globalną, włączającą wszystko to, co niesie nam otaczająca nas kultura, niekoniecznie ta skrajnie awangardowa i siłą rzeczy niszowa, kiedyś spod znaku Bouleza, Ligetiego czy Nono. Decydując się na ścieżkę kompozytora Chilcott uznał, podobnie jak nasz późny Penderecki, że muzyka klasyczna musi być dla wielu ludzi, musi być komunikatywna i zrozumiała. Inaczej niż Penderecki Chilcott wiele uwagi poświęca też utworom dla dzieci. Teraz planuje dla najmłodszych na przykład operę o ptaku, który nie umiał śpiewać. Język muzyczny Chilcotta przyprawiłby Bouleza o ostrą nerwicę w jego bardzo rewolucyjnych latach. Co sądził późny, pogodzony z Wagnerem (a nawet chyba Brahmsem) Boulez o Chilcotcie tego nie wiem. W każdym bądź razie język kompozytora od Singersów łączy w sobie neoromantyzm z folkiem i z elementami melodii jakby popowych. Część twórczości Chilcotta jest bardziej jeszcze eklektyczna stylistycznie, pojawiają się w niej również elementy jazzu. Jednak główny zrąb to neoromantyzm i melodyjne echa ballad z Wysp Brytyjskich. Taką właśnie balladę przywodził na myśl Sing the Colour of Peace, jednakże stosunkowo prosta główna melodia była bardzo kunsztownie przyodziana w chóralny pejzaż. Brzmiało to wszystko świetnie, wykonane było cudownie i dowodziło, że kompozytorzy którzy machnęli ręką na awangardę wiedzieli czasem co robią. Ich muzyka nie stała się automatycznie płytka, a wyrwała się z głębokiej niszy w której zarówno wykonawcami jak i słuchaczami stają się w zbyt dużym procencie sami kompozytorzy i krytycy muzyczni. Co oczywiście nie znaczy, że awangarda jest nie potrzebna – potrzeba jej bardzo, nie mogę się już doczekać Musica Electronica Nova. Jak widać jest miejsce dla dwóch podejść – w chóralistyce zachwycić może zarówno Ligeti i Luigi Nono jak i późny Penderecki, Pärt czy Chilcott.
Z kolejnym utworem Standing as I Do Before God Cecilii McDowall związana jest historia odważnej pielęgniarki Edith Cavel która w okupowanej przez nazistowskich Niemców Belgii ratowała żołnierzy alianckich. Zdemaskowana przez esesmanów została skazana na śmierć, jednak w godzinie egzekucji wypowiedziała słowa użyte w kompozycji McDowall: „Patriotyzm nie wystarczy, muszę pozbyć się nienawiści i goryczy wobec kogokolwiek”. Muszę przyznać, że taki rodzaj pacyfizmu imponuje mi bardziej niż ten polegający na obojętności wobec obrony swej ojczyzny, znany kilku brytyjskim kompozytorom w tym czasie. Wielkość bohaterskiej pielęgniarki została wyrażona w kompozycji Cecilii McDowall naprawdę wspaniale. Utwór był wyrazisty, głęboki jak ocean i mocno wzruszający. Chór NFM stał się doskonałym medium dla wyrażenia tych treści. Partię sopranową wykonała Dagmara Kołodziej- -Gorczyczyńska, świetnie oddając elegijny charakter utworu i tajemniczo zagłębiając się w melizmatycznych meandrach początku swojej pieśni. W sumie nie wiem dlaczego u neoromantycznych kompozytorów brytyjskich pojawiają się czasem takie egzotyczne elementy – może to jakieś dalekie nawiązanie do Psalmów, które tworzone były w dawnym Bliskim Wschodzie? Ale jest to ładne i wzbogaca język chóralny twórców nie chcących zanadto eksperymentować z tonalnością.
Druga część koncertu poświęcona już była w całości twórczości Chilcotta. Na scenę weszli też instrumentaliści, którzy znakomicie pokazali różne wysmakowane pomysły Chilcotta na łączenie chóru z instrumentami. Niewielka grupa smyczków brzmiała po prostu bosko, podobnie kilka instrumentów dętych, kotły, dzwony i werbel. Ascetyczność w ilości obsadzanych instrumentów przypominała tu Pärta, ale moim zdaniem Chilcott jest jeszcze lepszy, jeśli chodzi o wykorzystanie kameralnego składu instrumentalnego w zestawieniu z dużym zespołem chóralnym. Najpierw usłyszeliśmy Canticles of Light z roku 2000, jedyne dzieło na tym koncercie nie śpiewane po angielsku ale po łacinie. Ten cykl kantyk zrobił na mnie duże wrażenie. Mimo eklektyczności języka udało się wyczarować Chilcottowi świat tajemniczego światła i mocnych a jednocześnie lirycznych emocji. Chór NFM poruszał się w tej krainie bardzo swobodnie, z dużym mistrzostwem.
Zwieńczeniem koncertu był nowy utwór Chilcotta, którego premiera miała miejsce w listopadzie minionego roku. Move Him into the Sun Bob Chilcott skomponował w setną rocznicę śmierci Wilfreda Owena na polu bitwy. Wilfred Owen był poetą, na którego tekstach oparł się także Britten w Requiem Wojennym. Kantata Chilcotta zrobiła na mnie duże wrażenie dzięki doskonałemu powiązaniu słowa z muzyką, na co kompozytor zwraca szczególną uwagę. Bogactwo środków wyrazu z ogromnym humanizmem przypominało, że zginął człowiek, bohater i artysta, nie zaś przerzuciła się kolejna cyferka na sięgającym w swej skali milionów urządzeniu opisanym zwięźle „licznik ofiar”. Użycie rogu i kotłów przez Chilcotta momentami zbliżało się do muzyki filmowej, ale nie przekraczało tej granicy. Byliśmy na granicy wielkiej sztuki i czegoś prostego w odbiorze. To nie lada umiejętność stać się komunikatywnym nie sięgając banału ani kiczu. Moim zdaniem Chilcottowi się to udało, zaś Chór NFM, instrumentaliści od Wrocławskich Filharmoników (z koncertmistrzem Pujankiem we własnej osobie) stali się doskonałymi wyrazicielami tego dzieła. Tenor Sebastian Mach znów okazał się świetnym solistą w jednym z ogniw utworu.
Jak widzę wyszła mi bardzo długa recenzja. Ale to dlatego, że było o czym pisać, koncert był wydarzeniem artystycznym niemałej wagi. Przekonałem się też bardziej do twórczości Boba Chilcotta, na co nie pozwoliły mi dotychczas w pełni posiadane płyty. Słuchałem ich czasem z przyjemnością, ale gdzieś z tyłu głowy padało zawsze pytanie – „może to jednak za proste, może ulegam swego rodzaju muzycznemu populizmowi?”. Choć lubię spędzać czas z muzyką Bouleza i Nono muszę przyznać, że te przynajmniej utwory Chilcotta mają sens, potrafią poruszać i służą dobrze pięknej poezji, która za nimi stoi. Tym bardziej, jeśli wykonanie jest dobre, a było dobre. Jedyna moja uwaga krytyczna odnosi się do dopasowania dynamiki chóru do wnętrza Sali Czerwonej. Jestem przekonany, że warto coś z tym zrobić, bo przy potężnym forte głosy, zwłaszcza te wysokie, są zbyt głośne i ciężko już delektować się ich barwą, niesioną przez nie melodią, czy nawet ocenić ich wzajemne zgranie.