Wygląda na to, że wiosna wreszcie się zaczyna. Tym razem jest ona muzyczna, nie przypomina zaś nagłego uderzenia w kotły, które błotnistą zimę zamienia w natychmiastowe lato. Każdy meloman może się tym razem cieszyć przedwiośniem, które bardzo powoli rozwija symfonię pączków liści i nowych barw ogarniających świat.
Wiatr wpadający w ulice Wrocławia nie szumi jeszcze w drzewach. Szybko omija prawie nagie jeszcze gałęzie i uderza w mury Narodowego Forum Muzyki, gdzie muzyka rozbrzmiewa cały czas. W sobotę 7 kwietnia 2018 roku było jej naprawdę dużo – ja wybrałem dwa koncerty z trzech, a i te mi się nieco zazębiły.
Pierwszy koncert wypełniła muzyka chóralna śpiewana przez dziecięcych i młodzieżowych profesjonalistów. Rozpoczął Chór Chłopięcy NFM pod kierownictwem szefowej artystycznej Małgorzata Podzielny. Bardzo się ucieszyłem z możliwości usłyszenia tego zespołu na solowym występie, gdyż najczęściej słyszymy Chór Chłopięcy NFM w towarzystwie innych, dorosłych chórów, gdy na przykład do Pasji Bacha potrzebne są obok dorosłego chóru głosy dziecięce. Taki niezapomniany występ dał CC NFM choćby przy okazji wykonania Pasji Janowej pod batutą Gardinera.
Tego dnia Chór Chłopięcy NFM zaprezentował zróżnicowany repertuar. Koncert rozpoczęło Jubilate Deo C.C. Millera z pięknymi melizmatami śpiewanymi przez chłopca – solistę. Później cofnęliśmy się do samych początków baroku i usłyszeliśmy przepiękne Ave Maria G. Cacciniego, gdzie subtelna i niemal ekstatyczna linia melodyczna wędrowała wysoko w górę i zatrzymywała się gdzieś w przestrzeni błyszcząc niczym słońce. Zupełnie nie przeszkadzała niehistoryczność tego wykonania, Agnieszka Lewandowska-Gryś towarzysząca chłopcom na fortepianie akompaniowała dyskretnie i całkiem stylowo. O salutaris Hostia z Missa brevis L. Delibesa wprowadziło z kolei nastrój słodyczy i zamyślenia. Kumbaya My Lord H. Lottiego (opr. O. Miśkiewicz) dało z kolei wykonawcom radość powtarzania afrykańskiej frazy. Największe wrażenie zrobiło na mnie wykonanie niesakralnej już Muszelki Witolda Lutosławskiego, gdzie dzięki kompozytorowi i kunsztowi młodych wykonawców usłyszeliśmy rzeczywiście morze szumiące w znalezionej na piasku muszli. Równie piękny, choć króciutki był Taniec tegoż kompozytora. Po Lutosławskim czekała nas nie lada niespodzianka, usłyszeliśmy bowiem opracowany na chór główny temat Piratów z Karaibów (bardzo piękny temat swoją drogą). Był to utwór K. Badelta He’s a Pirate (w opracowaniu Małgorzaty Podzielny). Chór Chłopięcy NFM zakończył swoją część koncertu utworami świetnie piszącego na dziecięce chóry B. Chilcotta – Green Songs: Be Cool, On Your Bike. Tu można było się zanurzyć w zupełnie innej stylistyce, bardziej codziennej, ale również pięknej. Świetnie było usłyszeć Chór Chłopięcy NFM – spodziewałem się bardzo wiele i nie rozczarowałem się. Brzmienie i precyzja zespołu były na najwyższym poziomie, słychać było, że gdy znów Gardiner czy McCreesh będą potrzebować tych młodych artystów, będą oni w pełni gotowi.
Drugą część koncertu wypełnił Chłopięcy Chór Katedralny „Pueri Cantores Tarnovienses”. Była jeszcze trzecia część, gdzie dwa chóry, wrocławski i tarnowski miały zaśpiewać razem między innymi Mozarta, ale musiałem udać się na następny koncert. Pueri Cantores Tarnovienses prowadzony był przez ks. Grzegorza Piekarza i składał się też ze znacznie starszych chłopców niż Chór Chłopięcy NFM, przez co były w nim nie tylko głosy altowe i sopranowe. Najpierw usłyszeliśmy świetne wykonanie Bogurodzicy, zamyślone, nastrojowe i przyozdobione niezbyt przesadnie wschodnimi melizmatami. Tarnowski chór miał bardzo ciekawe brzmienie, brakowało mu trochę homogeniczności co nadrabiał jednak piękną nastrojowością. Pieśń Rodzin Katyńskich op. 81 Góreckiego świadczy o ogromnym talencie nieżyjącego już niestety kompozytora do muzyki chóralnej i została wykonana z powagą, wielowymiarowo, pięknie. Nieco kontrowersyjne okazały się dla mnie utwory J. Świdera – Modlitwa do Bogarodzicy i Moja piosnka. Można by je nazwać politycznie zaangażowanymi w bardzo prawicowym stylu. Tym niemniej ponura, pełna patosu muzyka nie była pozbawiona wartości artystycznej. Pater noster P. Jańczaka, podobnie jak Bogurodzica, zaśpiewane zostało tylko przez starszych chłopców. Utwór okazał się być pełnym nowatorskich rozwiązań formalnych i bardzo mi się podobał. Było to najbardziej „współczesne” formalnie z dzieł usłyszanych na tym koncercie. Ostatnim utworem jaki zdążyłem usłyszeć nim poleciałem na kolejny koncert był Ride the Chariot W.H. Smitha, pokazujący bardziej międzynarodowy repertuar tarnowskiego chóru. Chórzyści świetne odnaleźli się w odmiennej stylistyce, nie zatracając jednocześnie swojego brzmienia, pełnego powagi i nastrojowości, które bardzo przypadło mi do gustu.
Joseph Swensen / fot. Ugo Ponte
Wybiegłem zatem z Sali Czarnej skrytej w podziemnych pylonach NFM i udałem się do pobliskiej Sali Czerwonej. Tam, wokół pełnego składu Orkiestry Leopoldinum (sekcja dęta obok smyczkowej) gromadziła się publiczność, pozostawiając mi całkiem dobre miejsce tuż obok orkiestry, a konkretnie przy rogach, dzięki czemu mogę zaświadczyć, że grały perfekcyjnie, choć wyszedłem nieco ogłuszony będąc zbyt blisko wylotu instrumentu znakomicie grającej waltornistki. Zastanawiam się, gdzie młodzi waltorniści ćwiczą i co na to ich sąsiedzi…
Koncert prowadził szef artystyczny Orkiestry Leopoldinum Joseph Swensen. Już wielokrotnie zadziwił mnie dynamicznymi, znakomitymi interpretacjami i tak było też i tym razem. Najpierw z przepastnej kolekcji symfonii Józefa Haydna artyści wybrali dla nas Symfonię C-dur nr 82 „Niedźwiedź” Hob. I:82. Wykonanie było tak porywające, iż obiecałem sobie, iż w końcu przesłucham od deski do deski cały komplet symfonii Haydna, którego jestem szczęśliwym posiadaczem. Wiele z tych utworów to prawdziwe arcydzieła, w tym Niedźwiedzia. Orkiestra Leopoldinum ze Swensenem znakomicie uchwyciła muzyczną grę, niepozbawioną humoru, jaka często ma miejsce w dziełach Haydna. Jednocześnie doskonale zilustrowali zmienne nastroje przepływające przez Niedźwiedzią, jak i jej niebywały dynamizm. Zaś w ostatniej części rzeczywiście ryczały i tańczyły niedźwiedzie, co podsunęło chęć nadania niedźwiedziego przydomku symfonii francuskim odbiorcom dzieła.
Kolejnym dziełem był Koncert fortepianowy D-dur Hob. XVIII:11, najbardziej znany wśród Haydowskich koncertów fortepianowych. Za te dzieła chwytają mistrzowie pianoforte, oraz najwięksi pianiści – intelektualiści, wśród których prym wiódł wielki Światosław Richter. Tym razem przed współczesnym fortepianem stanął Roman Rabinovich, ceniony pianista izraelski, który dał interpretację bardzo ciekawą i piękną pianistycznie, lecz wywołującą też we mnie momentami uczucie niezgody. Bardzo lubię zadziorny, celowo jakby prymitywny temat pierwszej części koncertu. Ale aby go podkreślić, trzeba grać staccato, zresztą instrumenty w czasach Haydna nie za bardzo pozwalały zagrać ten temat legato. Tym czasem Rabinovich grał cały koncert pięknym, srebrzystym, wirtuozowskim legato, zacierając ostre, zadziorne kanty z jakimi Haydn eksponował tu tematy. Wykonanie było zatem piękne, ale też dość dalekie od moich estetycznych oczekiwań związanych z tym koncertem, który uwielbiam od wczesnego dzieciństwa. Takim estetycznym oczekiwaniom wcale nie jest daleko do uprzedzeń, dlatego też nie oceniam źle gry Rabinovicha – piszę raczej o swoich trudnych do zweryfikowania odczuciach. Sama orkiestra zaś akompaniowała rewelacyjnie, starając się powtarzać frazy fortepianu zgodnie z ekspresją Rabinovicha, gdy było to potrzebne. Koncert był poprzedzony animacją przygotowaną na podstawie rysunków Rabinovicha, w której artysta dał w pełen humoru sposób wyraz swej miłości do muzyki Haydna.
Drugą część koncertu wypełniła IV Symfonia Beethovena. Orkiestra Leopoldinum ze Swensenem zaprezentowała nam wykonanie barwne, dynamiczne, przemyślane i po prostu porywające. Choćby druga część symfonii – miałem wrażenie, że patrzę w niebo, gdzie wraz z przepływającymi chmurami i wyzierającym z nich słońcem nastroje i cały świat zmieniają się jak w kalejdoskopie. Dramatyzm rozprasza się w uśmiechu, by znów wpaść w pełen melancholii liryzm. To było naprawdę wspaniałe. Podobnie architektura części pierwszej i ostatniej. Wrażenie przestrzeni, ciążenia ku sobie muzycznych form, ciągłego biegu i ciągłej ewolucji tematów – to wszystko było doskonałe. Po znakomitym Haydnie Orkiestra Leopoldinum zaprezentowała nam genialnego Beethovena.