W pogodny październikowy czwartek (31.10.24) byliśmy w NFM świadkami niezwykle inspirującego koncertu muzyki kameralnej. Do gmachu wrocławskiego NFM przyciągnęły mnie dwie gwiazdy – sopranistka Olga Pasiecznik i FudalaRot Duo. Płyty tego ostatniego duetu miałem okazję recenzować i uważam tworzących ten zespół muzyków – Wojciecha Fudalę i Michała Rota za wschodzące gwiazdy polskiej muzyki kameralnej. Urzeka mnie ich wnikliwość i niezwykle świeże prezentowanie przedstawianych utworów. Do tego dodać trzeba wyjątkową biegłość dynamiczną i barwową pianisty Michała Rota, jak i elegancką ekspresyjność wiolonczelisty Wojciecha Fudaly.
Okładka znakomitej płyty FudalaRot Duo, której recenzję tutaj znajdziecie
Dlatego zacznę od środka, czyli od I Sonaty G-dur na skrzypce i fortepian op. 78 (w wersji na wiolonczelę i fortepian) Johannesa Brahmsa, zaprezentowanej przez FudalaRot Duo. Ogólnie muzyka dzieł kameralnych Brahmsa rozbrzmiewa w moim domu na okrągło, są to bowiem najwspanialej błyszczące perły kameralistyki w muzyce klasycznej. Nieco trudniej mają z pewnością osoby, które muzyki słuchają głównie na koncertach. Wcale nie tak często można usłyszeć te arcydzieła, może dlatego, że romantyzm w zlodowaciałych sercach współczesnych Europejczyków stał się trochę niemodny, a może dlatego, że są po prostu zbyt trudne. Jakkolwiek by nie było, miłośnik tych utworów tym bardziej mógł docenić niezwykłą porcję oryginalności wniesioną przez Fudalę i Rota do tego utworu. Niemal wszystko było inaczej, co przypominało mi niezwykłe eksperymenty Glenna Goulda z muzyką Chopina, Beethovena czy Mozarta. Pierwsza i druga część sonaty wydawały się płynąć znacznie wolniej, niż zazwyczaj. Związek instrumentu smyczkowego z fortepianem został rozluźniony i zbudowany zupełnie na nowo, co stawiało tę interpretację niemal na granicy rekompozycji. Jednak to wszystko wybrzmiewało z ogromną artystyczną klasą i sensem. W muzyce Brahmsa pojawiły się zaskakujące, tajemnicze przestrzenie i fascynujące mikrowydarzenia muzyczne, których zupełnie nie spodziewałem się po tej tak przecież znanej przeze mnie muzyce. W ostatniej części jeszcze bardziej osłabł obsesyjny i napięty pęd do przodu, pojawiła się natomiast niemal fantastyczna swoboda uzyskana dzięki nieprzeciętnej wirtuozerii szybkich fortepianowych biegników i wspaniałych kształtów brzmieniowych wiolonczeli. To było rewelacyjne wykonanie. Spytałem Michała Rota, czy będzie można mieć ten wykonawczy skarb na płycie i zanosi się na to, że tak. Nie mogę się doczekać! Brahmsa grywano kiedyś tak często, że można by pomyśleć, że powiedziano o nim wszystko. Grywali go tak wielcy muzycy, że każdy pianista czy smyczkowiec powinien machać białą flagą już na samą myśl o graniu tych arcydzieł. A jednak mamy wspaniałą, nowatorską interpretację, która nie porośnie kurzem, mimo, że istnieją przecież liczne nagrania największego mistrza od Brahmsa, czyli Artura Rubinsteina, a z nim na przykład Grigorija Piatigorskiego jeśli chodzi o wiolonczelę i Henryka Szerynga jeśli chodzi o skrzypce. A jednak FudalaRot Duo będę słuchał obok nich z ogromną przyjemnością, bez przysłowiowego przymykania oczu, a raczej uszu. Bo i techniczne znakomite i pełne świeżości na pograniczu ryzyka, ale z ogromnym gustem i klasą.
Olga Pasiecznik, z materiałów NFM
Pozostałe dwa utwory zaprezentowane na koncercie należały do Olgi Pasiecznik i towarzyszących jej muzyków. Tu wiedziałem od razu, że będę zachwycony i oczywiście byłem. Przedstawione zostały mało mi znane utwory współczesne, które artystka poprzedziła wstępem, podając też libretto. Bardzo lubię, gdy wielcy wykonawcy stają się adwokatami współczesnych kompozytorów, taki też był wspomniany przeze mnie przed chwilą Rubinstein.
Najpierw usłyszeliśmy Sieben Abgesänge auf eine tote Linde na sopran, klarnet, skrzypce i fortepian Jörga Widmanna. Niezwykłe dzieło napisane wokół wierszy Diane Kempff, którą zainspirowała śmierć wiekowej lipy rażonej piorunem w bawarskiej miejscowości Münsing podczas koncertu Münchener Kammerorchester. Oczywiście niemiecka poetka nie mogła się skupić na drzewie jako takim i roztoczyła całą kalejdoskopową plejadę mrocznych, ekspresyjnych i makabrycznych wizji egzystencjalnych. Cóż – również u Schuberta lipa była nie tyle drzewem, co symbolem samotności. Muzyka Widmanna znakomicie oddała pełen grozy charakter wizji Kempff, momentami popadając w taneczną groteskowość, momentami chwytając się niemal postwebernowskiego abstrakcjonizmu dźwiękokształtów. Pasiecznik miała arcytrudną partię, mającą momentami zachwycać, a momentami ranić, tak jak piorun zranił drzewa, wywołując przy okazji wizje obłąkanych, wijących się w eterycznym świetle duchów. Śpiewaczka wywiązała się z tego karkołomnego zadania doskonale, pokazując, że piękno w sztuce nie zawsze jest dosłowne, czasem niemal sobie przeczy, skupiając się bardziej na sile oddziaływania niż urzekaniu słuchacza. Oldze Pasiecznik towarzyszyli w tym utworze – Radosław Pujanek na skrzypcach, który malował niezwykłymi glissandami sporą część tej historii, Michał Rot grający co jakiś czas na strunach fortepianu po odchyleniu pudła i dowodzący swoich nieprzeciętnych zdolności kolorystyczno – ekspresyjnych również w niekonwencjonalnych metodach gry na instrumencie (tym razem była to Yamaha), oraz niemniej ciekawie grający klarnecista Andrzej Ciepliński znakomicie odnajdujący piękno w ekspresjonizmie, co jest prawdziwą sztuką.
Oczywiście musiałem to zrobić razem z AI
Ostatnim dziełem na koncercie był wybór Trenów na sopran i 2 wiolonczele Virka Baleya, których prawykonawczynią była także Olga Pasiecznik. Co ciekawe utwór amerykańsko – ukraińskiego twórcy powstał najpierw w języku angielskim, lecz Pasiecznik przekonała kompozytora, aby główna wersja dzieła była językowo polska. Dlaczego? Oczywiście chodzi o Treny Kochanowskiego, te wybrane mówiły o przemijaniu. Muzyka tego utworu była po części neoromantyczna, po części stylizowana na renesansowy consort viol, po części modernistyczna. Tworzyło to oryginalną i niepowtarzalną całość. Głos sopranistki unosił się nad dwoma wiolonczelami wysoką wokalizą. Wstępem do tak zakomponowanych trenów było wspaniałe, długie solo na wiolonczeli zagrane doskonale przez Tomasza Darocha. Na drugiej wiolonczeli grał Wojciech Fudala, tym razem skryty w cieniu, odpoczywający po wspaniałej grze w Brahmsie.
Po koncercie oczywiście nabyłem płytę z Olgą Pasiecznik i zdobyłem autogram. Niestety nie miałem ze sobą żadnego fonogramu FudalaRot Duo, ale to po prostu następnym razem…