Czeski mistrz waltorni

   Myślę, że nie tylko ja lubię, gdy podczas koncertów filharmonicznych prezentują swój artyzm i swoje umiejętności techniczne wirtuozi swoich instrumentów. Wśród nich zdecydowanie dominują, jeśli chodzi o sławę i ilości nagrań, a także i przede wszystkim, jeśli chodzi o dostępny repertuar pianiści i skrzypkowie. Częste są też recitale wiolonczelistów i organistów. Jednak pozostałe koncerty w ich solowej odsłonie życie koncertowe traktuje znacznie bardziej surowo. Dlatego tym bardziej cieszą w tym sezonie koncertów w NFM dwa co najmniej  recitale mistrzów „drugoligowych” instrumentów – dziś będę pisał o waltornistach Radku Baboráku i Benie Goldscheiderze, niebawem bywalców wrocławskiego NFM czeka koncert słynnego klarnecisty – Michaela Collinsa. Jest też w najbliższym czasie coś fletowego, ale flet jednak jest bliżej wiolonczeli niż rogów jeśli chodzi o solowe koncertowanie w typowym sezonie filharmonicznym.

   Radek Baborák grał we wrocławskim NFM już nie pierwszy raz, dlatego nie będę się skupiał na jego biografii. Jadąc pięknym i nieco rozklekotanym tramwajem Skody na sobotni koncert (20.12.2025) wiedziałem, czego się spodziewać. Piękna tak, rozklekotania zdecydowanie nie. Jak zwykle też Radek Baborák zaproponował ciekawy repertuar. Pierwsza połowa koncertu była czeska, druga zaś brytyjska. Program wyglądał następująco:

F.A. Rosetti-Růžička Koncert Es-dur na dwa rogi i orkiestrę M.C56
A. Dvořák Nokturn H-dur op. 40
R. Baborák L’Orangerie na róg solo, smyczki i perkusję 
***
M. Arnold II Koncert na róg i smyczki op. 58
B. Britten Wariacje na temat Franka Bridge’a op. 10
L. van Beethoven Wariacje na temat „God Save the King” WoO 78 (oprac. na dwa rogi i orkiestrę O. Brousek)

Mieliśmy następujących wykonawców:

Radek Baborák – róg, dyrygent
Ben Goldscheider – róg
NFM Orkiestra Leopoldinum

   Oczywiście pojawiło się w moim umyśle pytanie o to, jak można dyrygować od rogu (można tak nazywać waltornię), ale Radek Baborák dał sobie z tym świetnie radę. Po pierwsze Dvořák i Britten byli grani przez NFM Orkiestrę Leopoldinum, zaś Baborák rzeczywiście tylko dyrygował. Robił to zresztą świetnie. Frazy orkiestry zostały bardzo starannie przygotowane, były czyste i czytelne, co zwłaszcza w Wariacjach Brittena robiło ogromne wrażenie, pozwalając się delektować rozmyślaniami ucznia na temat mistrza, bo w takiej relacji był Britten w stosunku do Bridge’a. W tym utworze nie było tego, czego u Brittena nie lubię, czyli silnego neoklasycyzmu o kwaśnym, celowo przygaszonym posmaku. Pojawiały się za to tęskne i melancholijne, ale też ekstrawaganckie motywy, które tak cenię w utworach kameralnych Brytyjczyka. To wszystko Baborák i Orkiestra Leopoldinum przedstawili nam w doskonały, skłaniający do refleksji sposób. Cieszyły też brzmieniowe, fakturalne i inne pomysły Brittena. Dzięki witalności i błyskotliwości wrocławskiego wykonania miałem wrażenie, że jestem jakby na premierze, gdzie Britten szokuje mnie i czaruje swoją bez wątpienia błyskotliwą muzyczną inteligencją.

   Jako, że zacząłem od końca, czyli od utworów w których nie było solowych rogów, przejdę do Nokturnu Dvořáka. Tu z kolei czekał na nas zupełnie inny świat, niż ten Brittenowski, czyli ciepły, pełen emocji i pięknych melodii romantyzm. Radek Baborák pokazał, że jest Czechem z krwi i kości i Dvořáka ma niejako w genach. I choć Dvořák do pewnego stopnia odpowiada stereotypom o Czechach, co to lubią dobrze się napić, pojeść i potańcować w jakiejś karczmie, to pokazuje też inne wymiary czeskości, takie jak piękny i wspaniały romantyzm, którego, jeśli chodzi o symfonikę, możemy im tylko pozazdrościć. Jest też w czeskości pamięć o wspaniałym czeskim średniowieczu, zamiłowanie do ballad, do snucia dawnych opowieści, do mitów rycerskich i tych jeszcze starszych. I nawet w niewielkim Nokturnie, dzięki świetnemu wykonaniu, mogliśmy te wszystkie wymiary czeskości odkrywać, oczywiście poza tym zabawowym, który do większości nokturnów raczej nie pasuje.

   Koncert F.A. Rosettiego-Růžički wywarł na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza w takim wykonaniu. Nie trudno spotkać się z nieco złośliwą i bardzo zazdrosną opinią, że Czesi, w przeciwieństwie do nas Polaków celebrują każdego swojego kompozytora, choćby nawet był przeciętny, my zaś nie umiemy unieśmiertelniać nawet tych największych. Oczywiście przy obecnym rozkwicie fonograficznym w Polsce, w którym również NFM odgrywa niebagatelną rolę, nie można już o nas powiedzieć, że nie troszczymy się o naszych dawnych kompozytorów. Z kolei Czesi wcale nie wciskają światu muzyki przeciętnej po kluczu narodowej dumy.  Słuchając Koncertu Es-dur Rosettiego miałem nieodparte wrażenie, że słucham wspaniałej muzyki z samego serca Europy, a nie jakiejś niszowej odmiany obowiązujących stylistyk powstałej na głębokiej prowincji. To dopiero lata powojenne i Żelazna Kurtyna uczyniły z Czech prowincję i nieznany ląd dla ludzi z Paryża, Londynu czy Berlina. Mam nadzieję, że teraz ta sytuacja szybko się zmienia, o ile już się nie zmieniła, podobnie zresztą jak w przypadku muzyki polskiej.

  F.A. Rosetti-Růžička urodził się około 1750 roku w Litoměřicach w północnych Czechach. Początkowo nosił nazwisko Franz Anton Rösler (Rössler), które później zmienił na bardziej włosko brzmiące Francesco Antonio Rosetti. Karierę muzyczną rozpoczął jako kontrabasista, a później działał jako kapelmistrz na dworach w Oettingen-Wallerstein i Ludwigslust, gdzie zmarł w 1792 roku.

  Rosetti skomponował ponad 400 utworów, głównie muzykę instrumentalną – symfonie, koncerty (szczególnie koncerty na róg, które są dziś jego wizytówką) oraz muzykę kameralną. Jego Requiem (1776) wykonano podczas nabożeństwa żałobnego za Wolfganga Amadeusa Mozarta w grudniu 1791 roku. W 1781 roku Franz Anton Rösler spędził pięć miesięcy w Paryżu, gdzie jego utwory były wykonywane przez czołowe zespoły miasta, co ugruntowało jego pozycję uznanego kompozytora.

   Rosetti cieszył się w swoich czasach dużym uznaniem. Angielski historyk muzyki Charles Burney zaliczył go do grona najpopularniejszych kompozytorów tamtego okresu w swoim dziele A General History of Music. Jego muzyka była szeroko wydawana i wykonywana w całej Europie. Współcześni muzykolodzy również doceniają jego wkład. H. C. Robbins Landon, znany badacz Mozarta, sugerował, że koncerty na róg Rosettiego mogły być wzorem dla czterech koncertów na róg Mozarta. Co ciekawe, w wykonaniu Radka Baboráka i jego ucznia Bena Goldscheidera koncert Rosettiego wydawał mi się znacznie trudniejszy od dzieł na rogi napisanych przez Mozarta. Zwłaszcza ostatnia część wydawała się być w zasadzie niemożliwa do zagrania, choć wielcy wirtuozi świetnie dali sobie z nią radę. Ben Goldscheider nie odstawał znacząco od swojego mistrza. Może nie miał jeszcze tak wspaniałego, ciepłego i jednocześnie głębokiego brzmienia, ale za to chyba nawet jeszcze wyraźniej i doskonalej artykułował szybkie biegniki, które raczej pasowałyby do fletu niż do waltorni. Ale poza wirtuozerią koncert Rosettiego był po prostu świetny, pełen oświeceniowego ducha polegającego na delektowaniu się płynącym, muzycznym czasem. Czasem gdy widzimy ogrody przy pięknych neoklasycystycznych pałacach mamy wrażenie swego rodzaju dyskretnej zadumy, niechętnej do patetycznych tonów, chcącej być raczej zabawą w myśli, niż poważną oracją burzyciela dawnych idei i twórcy nowych. Jest w tym jakaś humanistyczna błyskotliwość, dystans i jednocześnie zaciekawienie zwykle pomijanymi rzeczami. To wszystko było zarówno w kompozycji Rosettiego, jak i w grze znakomitych waltornistów, jak i w sposobie prowadzenia Orkiestry Leopoldinum przez Radka Baboráka.

A jak to jest z nazwiskiem „Růžička”? Z oczywistych względów pisałem raczej Rosetti, nie musząc wklejać niezwykłych czeskich znaków. Ale nie tylko o to mi chodziło. W czeskich źródłach spotyka się czasem formę „Rosetti-Růžička” (lub „Rössler–Růžička”). Nie jest to jednak osobny kompozytor, lecz efekt historycznego zamieszania wokół nazwisk czeskich i niemieckich muzyków. Czeski muzykolog Jan Trojan poświęcił tej kwestii artykuł zatytułowany „Rössler–Rösöer–Rosseti–Růžička”, opublikowany w czasopiśmie Opus musicum w 1986 roku. Tytuł ten oddaje trudności w jednoznacznym przypisaniu tożsamości. W praktyce „Růžička” funkcjonuje jako czeski odpowiednik nazwiska „Rössler” (oboje oznaczają „różę”). Stąd w niektórych opisach koncertów czy na okładkach płyt pojawia się forma „František Antonín Rosetti-Růžička”. Jest to pamiątka po tym, jak Czesi, niemal tak jak Irlandczycy czy Norwegowie, prawie zgubili swój język. Był taki czas, gdy Czeski rozbrzmiewał na wsiach, zaś w miastach wszyscy Czesi mówili na co dzień po niemiecku. I musieli wrócić do swojego języka, co im się udało. Irlandczykom, mimo rozlicznych usiłowań, ta sztuka się nie powiodła. Ale rzutuje to na zamieszanie wokół nazwisk kompozytorów i ogólnie ważnych postaci z przeszłości. Byli bez wątpienia Czechami. Ale czy znali czeski?

   L’Orangerie na róg solo, smyczki i perkusję, dzieło samego mistrza – waltornisty, Radka Baboráka okazało się wdzięczne i dość przyjemne w odbiorze. Zostało oparte na znanej melodii, nie wywodzącej się chyba z muzyki klasycznej, zatem w przeciwieństwie do części słuchaczy poznałem ją jako coś znajomego, jednak nie rozpoznałem jej dokładnie. Ogólnie pomysł jest dobry, uważam, że współcześni kompozytorzy, podobnie jak twórcy renesansu, powinni czasem wychodzić od popularnych melodii, wziętych nawet z disco i budować na tej bazie swoje konstrukcje. Skoro w XVI wieku tak znakomicie się to sprawdziło, czemu nie miałoby działać w XXI wieku? Oczywiście wykonanie było non plus ultra, zaś sam utwór nie raził filmową prostotą, był lekki, ale nie zbyt lekki. Obok wariacji wokół znanej melodii Oranżeria zawierała też ciekawe pomysły formalne, fakturalne i brzmieniowe, świetnie też demonstrowała możliwości waltorni.

  Jeśli czytacie czasem moje recenzje, na pewno zauważyliście, że lubię odkrywać muzykę brytyjską. Wciąż nie jest ona tak znana, jak na to zasługuje, ciąży na niej też fatum zbytniej zachowawczości, które w obecnych czasach, gdy neoromantyzm ostatecznie zwyciężył pojedynek z postwebernowskim modernizmem, jest zupełnie nieaktualne.

   Dzięki II Koncert na róg i smyczki op. 58 Malcolma Arnolda miałem okazję poznać jeszcze bliżej twórczość kompozytora, którego na razie odłożyłem do poczekalni na rzecz innych brytyjskich kompozytorów. Tymczasem II Koncert na róg okazał się świetną kompozycją, zwłaszcza w tak znakomitym wykonaniu (a grał to w NFM Ben Goldscheider).  Malcolm Arnold żył w latach 1921–2006 i był jednym z najpłodniejszych i najbardziej wszechstronnych brytyjskich kompozytorów XX wieku. Jego muzyka, chętnie grana i słuchana, często stała w kontraście do modernistycznych trendów epoki.

   Arnold słynął z błyskotliwej, przejrzystej instrumentacji i talentu do tworzenia chwytliwych, natychmiast zapadających w pamięć melodii. Jego doświadczenie jako pierwszego trębacza London Philharmonic Orchestra dało mu praktyczną, od wewnątrz, wiedzę o możliwościach orkiestry, ale też instrumentów dętych blaszanych. Jego II Koncert na róg (pierwszego oczywiście nadal nie znam) cechują zarówno porywające melodie, jak i znakomite wykorzystanie instrumentu solowego.

   Tak jak wiele innych jego utworów  II Koncert na róg cechuje też żywiołowa energia, żywiołowe rytmy i poczucie humoru. Jednak, tak jak w przypadku innych utworów, pod często radosną powierzchnią kryje się złożoność emocjonalna. Jego muzyka potrafi być również melancholijna, niepokojąca i głęboko osobista, szczególnie w symfoniach. Arnold mistrzowsko zestawiał ze sobą skrajne nastroje. Tu może nie było aż takich skrajności, ale jednak nie brakowało też liryzmu, który co ciekawe wyrażał się w swoistych post-Dworzakowskich preriowych amerykańskich jakby melodiach części pierwszej.

   Z kolei w trzeciej części koncertu pojawiły się elementy jazzu. Arnold wplatał je do swojej muzyki dość często, co wynikało z jego młodzieńczych fascynacji. Jego miłość do jazzu, a zwłaszcza do Louisa Armstronga, rozpoczęła się w dzieciństwie i to pod jej wpływem w wieku 12 lat zaczął grać na trąbce. Wczesne kompozycje kameralne Arnolda, takie jak Three Shanties na kwintet dęty (1943), zawierają wyraźne wpływy jazzu i swingu. Brytyjczyk był także pod wpływem amerykańskich kompozytorów musicali. Podziwiał West Side Story Leonarda Bernsteina, a jego Czwarta Symfonia (1960) zawiera sekcje perkusyjne inspirowane tym dziełem. Możliwe zatem, że nie jazzowa już amerykańskość części pierwszej II Koncertu na róg sir Malcolma Arnolda wzięła się też z muzyki musicalowej.

   Arnold przez lata był bardziej ceniony przez wykonawców i publiczność niż przez krytyków i establishment muzyczny, który jego tonalną, bezpośrednią muzykę uważał czasem za zbyt „lekką”. Mimo to, pod koniec życia doczekał się rehabilitacji, otrzymał tytuł szlachecki (1993), a jego muzyka wróciła do łask. Jego życie nie było tak lekkie jak pozornie jego muzyka. Malcolm Arnold zmagał się z chorobą afektywną dwubiegunową i alkoholizmem, co znajduje odzwierciedlenie w emocjonalnych głębiach jego najpoważniejszych dzieł.

   No i cóż, wykonanie Orkiestry Leopoldinum i Bena Goldscheidera sprawiło, że postanowiłem wyjąć muzykę Malcolma Arnolda ze schowka. Nie lubię zbytnio jazzowych inspiracji w muzyce klasycznej, ale rośnie ogromna ilość wyjątków od tej mojej estetycznej reguły. Dzięki znakomitej grze solisty dotrzegłem też znacznie więcej głębi w tej muzyce, nic dziwnego, że została zadedykowana legendarnemu brytyjskiemu waltorniście Dennisowi Brainowi.

   To był wspaniały koncert. Dla mnie, obok oczywistego piękna wirtuozerii waltornistów, miał też znacznie edukacyjne, stąd tak rozległa recenzja. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy o dwóch wartych poznawania kompozytorach, starałem się więc i ciebie, czytelniku, zachęcić do twórczości Rosettiego i Malcolma. Słucham sobie teraz mojego kompletu nagrań Dennisa Braina dla EMI, ale niestety nie ma na nim kompozycji Malcolma Arnolda. Będę miał kolejną rzecz do polowań po sklepach płytowych na świecie.

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

piętnaście + 1 =