Dzień narodów. Dziennik indyjski 3

Agra okazuje się być rozległym miejscem. Aby dotrzeć z Central Institute of Hindi do jakiegoś centrum handlowo – usługowego, lub do Taju, trzeba jechać ponad pół godziny. Tym niemniej chciwie korzystam z każdej okazji, aby poznawać to miasto. Po długim pobycie w Delhi trzy lata temu brakuje mi oczywiście księgarń, sal koncertowych, rozległych parków i innych tego typu atrakcji. Tym niemniej w mieście powstają liczne galerie handlowe, zazwyczaj z kinami, świadczące o dużej zamożności części agryjczyków.

 

 

   Jeśli nie chce się jeździć rykszą, trzeba pokonywać pieszo dość długie dystanse. Nie ma oczywiście chodników, na drodze obowiązuje zatem zasada chaotycznego uczestnictwa w ruchu. Kaja opowiada mi o tym, o ile mniej kulturalni od tych stołecznych są tutejsi kierowcy. Poznaję wstrząsającą historię o jednej ze studentek, której jakiś samochód rozjechał stopę. Jako, że kierowca dał łapówkę policjantowi, nieszczęsna ofiara musiała sama dowlec się do szpitala. Gdy zaś zobaczyła stan strzykawek w placówce medycznej, odmówiła znieczulenia przed zabiegiem. Słuchając tej historii czuję się oczywiście nieswojo zważywszy na kłębiące się wokół mnie ryksze, motocykle, tiry, krowy szarżujące z rogami do przodu etc. Zwalniam kroku, lecz Kaja spogląda na mnie zdumiona i gna dalej na przód. Jest ciepło, powietrze rozgrzane jest do czerwoności. We wszystkim czuje się jakąś energię. Przedmioty, witryny i twarze wydają się gąbkami na blask słońca.

   Kaja chce odpocząć od monotonii szkolnej stołówki i w jakiejś europeizującej restauracji pijemy kawę i herbatę. Szklana szyba i schłodzone powietrze oddzielają nas od dzikich scen ulicznych, w których mimo wszystko kryje się jakaś odrobina ładu, gdyż inaczej nikt nie mógłby nigdzie dotrzeć. Otacza nas młode pokolenie Hindusów z warstw zamożnych, widać, iż tego typu miejsca nie tyle służą turystom, co miejscowym, chcącym się jak najbardziej wyróżnić od innych, biedniejszych mieszkańców. Od tych, którzy mówią głównie w hindi.

   Przez kilka wieczorów asystujemy grupie kolegów Kai w przygotowaniu występu na Dzień Narodów Zjednoczonych. Węgierka, Japończyk i Polka ćwiczą po zajęciach układ przygotowany przez nauczycielkę tańca kathak. Ogólnie CIH łączy naukę języka z tańcem i śpiewem, podkreślając nierozerwalny dla kultury indyjskiej związek słowa z melodią i wyrafinowanym gestem. Bardzo mi się to podoba, jak i zaangażowanie samych studentów. Szczególnie poważnie do zadania podchodzi Węgierka Beata, z kolei Polka Ania ma największe doświadczenie, gdyż studiowała wcześniej flamenco, zawierające w sobie dalekie echa uproszczonego przez indyjskich Romów dworskiego kathaku. Cieszę się, że również mężczyzna uległ urokowi tego pięknego tańca i postanowił się go uczyć. Wiele źródeł wskazuje, iż malowniczo – poetycki kathak był w zamierzchłych czasach głównie męskim zajęciem. Oczywiście nie wiem na ile można ufać owym źródłom, gdyż ciężko sobie wyobrazić kathak bez elementów turecko – irańskich. Możliwe, iż przed ugruntowaniem się mecenatu kulturalnego Mogołów nie istniał żaden kathak w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. W każdym bądź razie mężczyzną reprezentującym zagranicznych studentów CIH jest Japończyk, którego miękkie, estetyczne ruchy przypominają japoński taniec kabuki. Cała trójka ma sporo talentu, lecz Ania najlepiej wykonuje obroty, umiejętnie prowadząc głowę szybciej, niż resztę ciała. A piruet jest najważniejszym akcentem w tym tańcu. Układ, który studenci ćwiczą przy blasku księżyca, nad pełną komarów sadzawką, w otoczeniu drzew i usypiającej uliczki z milknącymi klaksonami ryksz, zaczyna się od ogólno tanecznego pozdrowienia guru, w którym wyobrażeni są między innymi bogowie Trimurti – Sziwa, Brahma i Wisznu. Następnie następuje stepowanie, w rytmie podstawowym, po czym zdwojonym i dwukrotnie zdwojonym. Krótkim ruchem nóg mają studenci podkreślić koniec sekwencji rytmu teentaal, w którym obecnie najczęściej tańczy się kathak. Po stepowaniu następuje krótka taneczna opowieść z piruetami i podskokami. Jak na niecałe dwa tygodnie nauki układ jest wyjątkowo trudny, zaś młodzi tancerze ćwiczą z budzącą szacunek wytrwałością. Rytm oblicza im Kaja, zaś obydwoje dodajemy im otuchy. Studenci, którzy zapisali się na kurs tańca dysponują szkolnymi dzwonkami na stopy, ale odpowiednie stroje muszą zdobyć na własną rękę. Udaje im się, nawet Japończyk prezentuje się bardzo po mogolsku w czerwonej kurcie z dobrze dobranym szaliczkiem. Ćwiczącym przyglądają się nieśmiało studenci indyjscy. Dziewczyny są ubrane w urocze mundurki w formie błękitno – białych pendżabi, z obowiązkowymi szaliczkami. Z pewnością niektóre z nich wolałyby włożyć na siebie jeansy, co zresztą okazuje się być prawdą, gdy zjawiają się na placyku przed fontanną po zapadnięciu zmierzchu. CIH posiada wielu indyjskich studentów z krajów niehindijęzycznych. Dużą grupę stanowią na przykład Manipurczycy, o charakterystycznej, daleko wschodniej urodzie. Często nie umiem ich odróżnić od studentów z Japonii, Chin i Korei. Z kolei uczniowie ze Sri Lanki częstokroć niczym się nie różnią od indyjskich południowców. Nic w tym dziwnego, gdyż zarówno w kraju Bharatów, jak i na słynnej herbacianej wyspie mieszkają Tamilowie. Jak wiadomo, sytuacja ta ma nie tylko pokojową postać, niejednokrotnie już Tamilowie starali się podkreślić swoją niezależność i zatrzeć dzielącą ich, po części sztuczną, granicę. Ciekawa jest grupka studentów z Nagalandu, najbardziej chyba dzikiego i plemiennego stanu Indii, położonego w najbardziej wschodnim, lesistym zakątku kraju. Meksykanin Jorge opowiada nam o tym, iż widuje Nagalandczyków polujących na wszelką zjawiającą się w akademiku faunę. Raz został zaproszony na potrawkę z kurczaka, choć mógłby przysiąc, iż mięso jakim go poczęstowano nie pochodziło z kury. Znajomy Hindus, interesujący się kulturami plemiennymi, opowiadał nam z kolei przed wyjazdem, iż w Nagalandzie wciąż jeszcze kultywuje się na poły rytualny kanibalizm. Jakkolwiek by nie było, Nagalandzcy uczniowie okazują się przesympatyczni, aczkolwiek skarżą się na przynależność do wielkiego, zuniformowanego kraju i marzą (niezbyt po cichu) o niezależności. Ludny i pozbawiony dzikiej przyrody Uttar Pradesh, najludniejszy stan Indii, gdzie znajduje się Agra, Varanasi, Lucknaw i gdzie znajdowałoby się Delhi, gdyby nie było stanu stołecznego, wydaje im się trochę obcy. Jakkolwiek by nie było, uczą się w najbardziej cenionej szkole hindi, która pielęgnuje marzenie o uczynieniu hindi lingua franca Subkontynentu. To, moim zdaniem, całkiem niezły pomysł, gdyż jedyną alternatywą jest tak naprawdę tylko angielski. Nawet indyjskie banknoty są w pełni opisane tylko w tych dwu językach, innym zostawiono tylko krótkie notki. Gdyby większość Hindusów zgodziła się z tym, iż hindi i urdu stanowią ten sam język, różniący się tylko zapisem w hinduistycznym dewanagari, lub w muzułmańskim alfabecie arabskim, hindi miałby ogromną szansę stać się silnym elementem tożsamości Indii. Gra wciąż się toczy, choć wojujący z terroryzmem Amerykanie raczej nie tworzą sprzyjającego klimatu do lingwistycznego zjednoczenia urdu z hindi. Byłby to wtedy znów hindustani, jak marzy wielu indyjskich intelektualistów i być może też pewna grupa Pakistańczyków (lecz skąd można się dowiedzieć, co tak naprawdę sądzą Pakistańczycy?).

 Tym razem nie mamy z Kają czasu na zwiedzanie agryjskich zabytków. Jeździmy za to po sklepach, aby się zaopatrzyć w konieczne rzeczy. Papier toaletowy na przykład, droższy w Indiach niż w Polsce, jako, że Hindusi używają do tego lewej „nieczystej” dłoni. O ile w Delhi papier toaletowy był w wielu małych sklepikach, o tyle w Agrze jest w supermarketach, odwiedzanych głównie przez zamożne, europeizujące warstwy społeczeństwa. Pod jedną z takich galerii zjadam vegburgera, jako że mój żołądek nie jest pierwszego dnia w stanie przyjąć pysznej i ostrej potrawy indyjskiej. Kaja dzieli się ze mną też potrawami ze szwedzkiego stołu CIH, na których monotonię narzekają wszyscy studenci. Dziewczyny ze Sri Lanki, pomagające kucharkom (w sumie niewiadomo dlaczego) krzyczą za nią, aby brała dla mnie jak najwięcej. Podoba im się, że ktoś „biały” zachowuje się w zrozumiały dla nich sposób, który jest do tego romantyczny. Kupujemy też kadzidełka, pachnące milion razy lepiej niż te możliwe do nabycia w Polsce i o wiele tańsze. W dziale odzieżowym jednej z galerii Kaja zaopatruje mnie we wspaniałe kurty. Nie trzeba się tu targować, a jakość jest gwarantowana. „Białemu” bardzo trudno bowiem kupić na tradycyjnym targu ubiór dobrej jakości za normalną cenę. Najlepiej w sumie uszyć strój na miarę, kupiwszy uprzednio materiał, lecz jak wybrać odpowiedniego krawca wśród dziesiątków tysięcy? Niektórzy z nich to prawdziwi partacze, gdyż Hindusi są bardzo przedsiębiorczy i często startują od zera. Jak ktoś ma szansę zostać krawcem w atrakcyjnym dla siebie miejscu, czyni to, zaś doświadczenie przychodzi w trakcie. Najpierw trzeba zdobyć klientów i pieniądze, jak ktoś utrzyma się w ten sposób rok, albo dłużej, umiejętności krawieckie przyjdą same. Podobnie jest z niektórymi kierowcami ryksz i taksówek, którzy niekiedy kompletnie nie znają miejscowości, po których jeżdżą. Dlatego żelazną zasadę stanowi upewnienie się, czy taksówkarz rzeczywiście wie, dokąd nas wiezie. Nie na zasadzie deklaracji „tak wiem”, lecz z pomocą pytań dodatkowych, typu „a w jakiej to jest dzielnicy, a przy jakiej ulicy itp.”. Gorzej jest, gdy zarówno taksówkarz, jak i klient nie znają miejsca, do którego chcą dotrzeć.

    Obok kurt i papieru nabywamy też indyjskie ciasteczka, na razie nie z cukierni, tylko zwykłe herbatniki. Przypominam sobie znane na cały kraj firmy „Priya Gold”, „Parle G”, „Britannia”. Niech nikt naiwnie nie sądzi, iż herbatniki indyjskie są mniej chemiczne od niemieckich ciasteczek z Lidla. Wręcz przeciwnie, a na pudełkach nikt nawet nie próbuje ukrywać ich składu. Kokosowe „Priye” nie mają w sobie ani grama kokosu. „Parle G” oparte są na sobie tylko znanej recepturze „ciastek glukozowych” (prawda, że brzmi strasznie?). Tym niemniej mam sentyment do owych bezwstydnie szczerych chemicznych ciastek. Kaja trochę mniej, gdyż uważa, iż bez jajek na dłuższą metę nie da rady. A ciastka indyjskie są przeważnie chemiczno – wegetariańskie. My też jesteśmy wegetarianami, ale jajka jemy, gdyż nie bronimy kurzego życia niewyklutego. Z naszej perspektywy jajka są jak mleko – obydwa artykuły spożywcze są substancjami do karmienia młodych wykradanymi przez hodowców danego stworzenia. Z perspektywy hinduisty jajka są tak samo mięsne jak krwawy befsztyk, zaś mleko to mleko. A propos mleka dowiaduję się, iż jedna z rosyjskich studentek, osoba ostra w obyciu, na zajęciach konwersacyjnych w hindi zwróciła się do wykładowcy z uwagą na temat którejś z czytanek, iż mleko indyjskie jest ohydne. Wybuchła niezła draka, gdyż hinduski profesor z kolei uznał, iż mleko indyjskie, mleko z kraju świętych krów jest najwspanialsze na świecie. Można śmiało przypuszczać, iż żadna ze stron tego konfliktu nie miała racji, gdyż Indie są zbyt zanieczyszczone, a krowy zbyt źle karmione, aby mleko z nich pochodzące mogło być bezkonkurencyjne. Z drugiej strony wcale nie wiem, czy rosyjskie mleko koniecznie jest lepsze od indyjskiego. Z całą pewnością można natomiast stwierdzić, iż składniki indyjskiej kuchni są tak nawzajem dopasowane, iż indyjskie mleko pasuje do wszystkich potraw lepiej, niż jakiekolwiek inne. Zatem jako komponent do rewelacyjnej kuchni Subkontynentu jest indyjskie mleko rzeczywiście niezastąpione.

   Tym niemniej konflikt mleczny przybrał ogromne rozmiary, gdyż Hindusi są bardzo dziecinni, albo może starodawni w traktowaniu słowa. Jak dowiaduję się od Kai, nawet prosta czytanka powinna być zgodna z prawdą i życzliwym stosunkiem do czytelnika. To drugie zjawisko polega na tym, iż student nie powinien pisać na przykład iż ktoś umarł, bo nie wolno nikogo uśmiercać (co utrudnia z pewnością naukę odmiany czasownika umierać, przynajmniej w czasie przyszłym i teraźniejszym). To jeszcze jednak nic, gdyż dowiaduję się od Kai, iż swego czasu w ramach zadania domowego napisała zdanie „twoja córka jest trzecia pod względem urody we wsi”. Wykładowca z przejęciem omówił to zdanie, uprzedzając Kaję, żeby tak więcej nie pisała, gdyż ktoś mógłby się poczuć osobiście urażony. Kaja uspokoiła go nieco mówiąc, iż użyła poufałej formy ty (czyli „tum”) a nie grzecznościowej „ap”, zatem nie chodziło jej wcale o profesora.

   W weekend docieramy do Sikandry, położonej cztery kilometry od CIH, czyli względnie blisko. Wiedzie do niej indyjski odpowiednik autostrady, czyli drogi, która byłaby autostradą gdyby nie poruszały się po niej wszelkiej maści zaprzęgi zwierzęce, gdyby nie powstawały przy niej bazary i związane z nimi miejscowości, gdyby wreszcie nie jeździły nią pod prąd przeładowane do granic możliwości indyjskie ciężarówki, pomalowane przy tym w najbardziej wymyślne sposoby. Pobocze tej ulicy otaczał kiedyś las. Lecz droga wżera się w niego bezustannie, pozostawiając jedynie skąpe kępki drzew. Mimo to nawet one niosą w sobie jakiś cień, niewyraźny ślad dżungli, która porastała niegdyś tę tropikalną ziemię. Gdy idzie się owym piaszczystym, szerokim poboczem indyjskiej autostrady, zwłaszcza po zmierzchu, gdy światła jadących na skróty i wprost na idącego pojazdów oślepiają, czuje się ową irracjonalną, nieuzasadnioną lesistość. I nie jest to do końca smutne, może dlatego, iż wiele leśnych stworzeń przeniosło się do miasta, nie zmieniając niekiedy wcale swoich dawnych szlaków. Nie wchodzimy tym razem do grobowca Akbara, gdyż jest zbyt wielu ludzi, a my szukaliśmy samotności, dobra trudnodostępnego w Indiach. Zwłaszcza w Uttar Pradesh niemal każdy skrawek ziemi należy do kogoś i stanowi przejście dla kolejnych stu osób. Przestrzeń jest największym luksusem, tak odległym, iż wielu Hindusów nie umie go już cenić.

   W końcu wybieramy kino, gdzie grają film „Robot” z piękną jak zwykle Aishwaryą Ray Bacchan i mniej znanymi aktorami. Jest to film fantastyczny, czyli konwencja, w której reżyserzy indyjscy nie czują się jeszcze w pełni swobodnie, czego efektem są słabe lub średnie filmy. Tym razem jest lepiej, fabuła ma wyrazisty przebieg, w przeciwieństwie do „Sztucznej Inteligencji” Spielberga nieszczęsny android nie chce być „prawdziwym dzieckiem” jak w bajce o Pinokiu, lecz zakochuje się w Aishwaryi, będącej filmową żoną twórcy robota, co z pewnością dla wielu może być bardziej przekonywujące. Druga część filmu zaskakuje znakomitymi efektami w stylu Matriksa, oraz wychodzi swoją stylistyką poza kameralną baśń. Reżyser nie pyta chyba w tym filmie o człowieczeństwo robota, raczej wskazuje na możliwe z tego powodu konflikty. Dla Hindusów, którzy modlą się do komputerów i rozdzielni elektrycznych, prawdopodobne w przyszłości istnienie Sztucznych Inteligencji nie stanowi żadnego problemu. Politeistyczna mitologia Bharatów pełna jest świadomych istot nie będących ludźmi ani bogami. Film oglądaliśmy w jednoekranowym kinie „Shree”, którego wystrój świadczy o miłości do kina. Płynne linie, dużo plakatów, uroczysta atmosfera. Lubię ten nastrój, gdyż wiele indyjskich filmów na niego zasługuje. Samo kino wzniesione zostało przy początku agryjskiej wylotówki, wciąż jeszcze uzbrojonym w sklepy o dość okazałych rozmiarach, a nawet w hotele, z których niektóre wyglądają na całkiem eleganckie. Pośrodku czteropasmówki opada w dół inna czteropasmówka. Przestrzeń pod tą ostatnią wykorzystana jest na parkingi, prowizoryczne magazyny, oraz pełni funkcje wielkiego WC. W związku z tym przechodzenie z jednej strony drogi na drugą obfituje w różne doznania, nie zawsze przyjemne. W supermarkecie nabywamy solidną porcję spiral przeciw komarom, które gryzą w niewyobrażalny dla mieszkańca Europy sposób, przy okazji roznosząc jakąś groźną chorobę, która nie jest malarią. Innym sposobem na komary jest wiatrak, niestety w moim pokoju są chroniczne problemy z energią elektryczną.

   Nadchodzi 16, międzynarodowa grupa tancerzy kathak szykuje się do występu. Tymczasem krzesła są jeszcze nieustawione, dwóch chłopców maluje dekorację przedstawiającą gigantyczną tablę. Nasi znajomi studenci będą jeszcze musieli poczekać 5 godzin na swoją kolej. My tymczasem kierujemy się do jednej z najbliższych części handlowych Agry, która specjalizuje się w sprzęcie elektronicznym. Czyli głównie komputery, multimedia i telefony komórkowe. Nowoczesność łączy się tu ze średniowieczem. Pod reklamą najnowszych gadżetów Samsunga stoją osły i wielbłądy wraz z wozami, których koła są całkowicie wykonane z drewna. Tuż przy obdrapanym centrum informatycznym zapuszcza swoje korzenie święty platan z nieodzowną świątyńką. Niektóre reklamy komórek i innych bogactw nowoczesności wyglądają tak, jakby wisiały w tym miejscu dziesiątki lat. Są całkiem nowe, ale pył, zwierzęta i ogólny chaos robią swoje. Kaja tymczasem w centrum Airtelu walczy o pełną dostępność jej numeru telefonicznego. Mimo, że załatwiła na komisariacie wszelkie związane ze zwykłą usługą prepaid formalności, może tylko odbierać połączenia. W międzyczasie załatwia kolejną simkartę, która też oczywiście nie działa, choć oczywiście w inny sposób. Okazuje się, że jedną z kart uruchamia wpłata, najlepiej 666 rupii. Nikt, zapewne nawet twórca Airtelu, nie ma pojęcia, dlaczego kwota jest tak nieokrągła. Gdy wrócimy do domu, okaże się, iż nawet owa karta 666 nie działa dobrze, gdyż trzeba też płacić za połączenia przychodzące. Teraz jednak, przeceniając nasz sukces, przechadzamy się jeszcze jakiś czas po chaosie dzielnicy z elektroniką, omijając się nawzajem z rykszami, wozami zaprzężonymi w rozmaite zwierzęta, oraz cięższymi pojazdami. Chodnik dla pieszych jest w Indiach dobrem bardzo rzadkim, kraj zbyt szybko się urbanizuje, aby ktokolwiek łamał sobie głowę chodnikami, poza tym działa wciąż system kastowy – jeśli ktoś jest w miarę zamożny, to wręcz nie powinien podróżować na piechotę, zaś biedacy są przyzwyczajeni do znacznie gorszych niewygód niż brak chodnika. Na szczęście coraz więcej młodych ludzi, niekoniecznie biednych, wnosi w te obyczaje idącą wraz z mniej lub bardziej markowymi tenisówkami demokrację.

   Obfita ilość pomników postawionych niedawno świadczy o stosunkowym bogactwie miasta Taj Mahalu. Uwiecznieni w marmurze jegomoście wyglądają dość niepozornie, kryją się też na zżeranych przez ruch drogowy rondach. Niektóre monumenty już teraz zdają się znikać, przeczyć swojemu istnieniu. A liczne ptaki, małpy i zjazdy ciężarówek na pobocza przyspieszają ów proces. Ładne są natomiast murki pomiędzy pasami ruchu, ażurowe, z czerwonego piaskowca, co stanowi ozdobność zupełnie zaskakująca na tle reszty zjawisk związanych z motoryzacją (nie licząc oczywiście samych pojazdów!).

    Zapada szybka, indyjska noc. Przepiękny wieczór trwa błyskawicznie krótko, zostawiając po sobie tęsknotę sławioną w tak wielu ragach. Na dziedzińcu szkoły są już krzesła, ustawiona została estrada, na krzesłach zasiedli już miejscowi notable, studenci i inne osoby związane ze szkołą. Na estradzie, przy stole, siedzą sponsorzy szkoły, grono pedagogiczne i zapewne przedstawiciele ministerstwa odpowiedzialnego za projekt szerzenia języka hindi na świecie. Jest i świat, w formie globusa. Po wstępnych przemowach globus zostaje przyozdobiony girlandą z kwiatów, podobnie jak zdarza się to w świątyniach posągom Sziwy, Kriszny, czy Kali. Podoba mi się ta szczera, politeistyczna dziwaczność. Jakby nie było, CIH rzeczywiście hojnie wspiera osoby pragnące się uczyć hindi, zaś studentów ma rzeczywiście z całego świata. Po globuso – pudży następują przemowy, którym nie ma końca. Mówcy podkreślają szczególnie ważkie ich zdaniem frazy, niektórzy śpiewają (całkiem ładnie) z łezką w oku jakieś kosmopolityczne pieśni. Zgromadzeni autochtoni śledzą wszystko w skupieniu, wszyscy niemal odziani są w tradycyjne stroje – mężczyźni w kurty, kobiety w sari. Jak to zwykle w Indiach bywa, wręczane są jakieś wielkie dyplomy, przy każdym wręczeniu zaś ofiarodawca i obdarowany zamierają w starannie wystudiowanej pozie. Jest prasa, strzelają flesze, na dłuższy czas zjawia się telewizja z oślepiającym reflektorem. Z tyłu zgromadzenia jest barek, gdzie można się częstować czajem, z czego chętnie korzystam.

   Po długim czasie następuje część artystyczna programu. Najpierw występuje zawodowy śpiewak, który wsławił się między innymi muzyką do dwóch filmów. W Indiach kontakt ze światem filmu czyni człowieka półbogiem, słusznie moim zdaniem, gdyż sam, podobnie jak wielu Hindusów, zastanawiam się nie raz nad boskością Shah Rukh Khana, albo Kajol. Ale film filmowi nierówny, a kompozytorów muzyki filmowej mam wśród znajomych na facebooku. Przyboczną gwardię śpiewaka stanowi dwóch perkusistów, jeden z nich ma chyba mridangam, drugi zaś elektroniczną skrzynkę, z której wydaje całkiem dyskotekowe dźwięki.

   Jednakże występ zaskakuje mnie pozytywnie, głównie z uwagi na perkusistów, którzy przypominają bardziej kierowców rykszy niż gwiazdy estrady. Duet tradycyjnego, klasycznego bębna z modernistycznym partnerem wychodzi nieraz znakomicie. Rytmy są bardzo zagęszczone i zamknięte w cyklicznych ramach, co wskazuje być może na południową proweniencję artystów. Śpiewak też jest niczego sobie. Wykonuje coś na pograniczu bhajanu i bardziej tradycyjnej piosenki filmowej. Muzyka prawie nigdy nie popada w sunący rytm „maszerujących pielgrzymów”, co się często zdarza tradycyjnym, religijnym bhajanom. Studenci CIH zaczynają przeżywać tę prostą, ale ładną muzykę. Prym wiedzie Włoszka Chiara, która niemal manifestacyjnie zaczyna tańczyć po pendżabsku obok zgromadzonych w pierwszych rzędach osobistości. Przez moment skupia na sobie uwagę niemal wszystkich, co jej oczywiście nie przeszkadza.  

   Jedynie międzynarodowi tancerze kathak szaleją z niecierpliwości. Nauczyciele CIH chcą już odesłać ich na ławkę rezerwowych, lecz gwiazda wieczoru kończy swój występ i nadchodzi czas popisów studenckich. Wpierw jednak dwie młode Hinduski muszą ją otworzyć. Jedna z nich tańczy jakiś ludowy taniec, całkiem ładnie, druga zaś śpiewa. Ów śpiew jest zaskakujący. Głos ma mocny, ale niekiedy urywany. Niektóre części czegoś, co przypomina Rabindra Sangeet (może jest Bengalką?) są zaśpiewane kompletnie fałszywie, lecz inne zadziwiająco dobrze. Obydwie damy są umalowane maksymalnie mocno, niemal karykaturalnie. Wreszcie nadchodzi kolej międzynarodowej grupy studentów CIH. Wpierw studenci śpiewu. Nauczyciele dosadzają do nich zupełnie przypadkowe osoby, tak jakby tłum przysparzał mocy występowi. Po śpiewie nadchodzi wreszcie kolej na naszych tancerzy. Okazało się, iż nauczycielka tańca nie mogła im akompaniować, gdyż umarł jej ktoś z rodziny. W zastępstwie gra inny pedagog, dobry tablista. Niestety, nie potrafi nagiąć swoich nawyków do innego stylu i innych potrzeb, przez co tancerze wypadają znacznie słabiej, niż by mogli. Są niepocieszeni, choć lokalna prasa uwieczni ich na ilustracjach. Brak elastyczności dobrego skądinąd tablisty to zjawisko typowo indyjskie. Nie ma jednych Indii, lecz jest ich miliard. Każdy Hindus ma swoje Indie, skrajnie indywidualistyczne, ale też podporządkowane woli rodziny, kasty, przełożonych. Hindusi chcą i nie chcą być indywidualistami, przez co zarówno w anarchii, jak i w podporządkowaniu osiągają niezwykłe wręcz rezultaty. Ich postawę tłumaczy zasada karmy. Każdy ma swoją drogę przez labirynt wcieleń i nie powinien wchodzić na ścieżki innych. Jednocześnie typ owej drogi jest ściśle opisany przez płeć, wiek i status społeczny. Rutynowa chaotyczność i chaotyczna rutynowość to główne cechy indyjskiego światopoglądu społecznego.

    Tym niemniej młodzi chcą żyć inaczej. Po występie kathaku mieszkanki Sri Lanki tańczą wyrafinowaną choreografię na temat lasu, ptaków, romantyzmu związanego z przyrodą. Następnie jakaś Hinduska tańczy coś opartego na bharatanatyam, całkiem nieźle. Później nadchodzi pierwszy element młodej rewolucji. Para Hindusów tańczy salsę. Są nieco speszeni, gdyż jest to taniec partnerski i to do tego całkiem erotyczny, tym niemniej robią to, a w choreografię włożyli dużo pracy. Niektórych ruchów chyba nierozumieją, za to dodają mnóstwo własnych elementów, zwłaszcza, że i melodia jest salsą tylko po trochu, gdyż  stanowi tak naprawdę rozbudowaną pieśń filmową. Wcześniej robią nam zdjęcia, aby już zawczasu zwrócić na siebie uwagę. Przypominam sobie ich. To miła para, krążąca co wieczoru wokół fontanny szkoły, dużo śmielsza od pozostałych.

   Najbardziej jednak buntownicza jest bhangra tańczona przez młodą Pundżabkę ubraną w spodnie i jakąś bluzę, bardzo skromnie i nie tradycyjnie w porównaniu z resztą tancerzy. Dziewczyna jest bardzo szczupła, niemal chłopięca w sylwetce. Jej ruchy nie są idealnie dokładne, lecz wkłada w nie tyle energii, iż przykuwają uwagę, zdają się krzyczeć o czymś ważnym, być może o swoiście pojmowanym guru Nanaku, a być może o niej samej. Nie mogę oderwać oczu od tego wybuchu emocji, tanecznego szału w samym środku tradycjonalistycznej bądź co bądź szkoły hindi. Gdy, podobnie jak innym, wręczają jej dyplom uczestnictwa w tym święcie, ktoś robi jej uwagę na temat nieindyjskiego stroju. Dziewczyna zagryza wargi i nic nie mówi.

 

Ciąg dalszy nastąpi…

Zobacz inne części dziennika indyjskiego – kliknij tutaj

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

5 + sixteen =