Ciężko powiedzieć, że Korea Południowa jest krajem odległym i egzotycznym. Wielu z nas styka się codziennie z koreańskimi produktami, które zawierają w sobie koreański styl myślenia i spoglądania na świat. Samochody, komputery, telewizory, tzw. sprzęt AGD, przede wszystkim zaś smartfony z nieocenionym Samsungiem na czele – przez te swoje emanacje Korea Południowa powinna być nam bliższa niż wiele państw z najbliższego sąsiedztwa. Aby to technologiczne sąsiedztwo było jeszcze wyraźniejsze, w sukurs przychodzi kultura. W Europie znajdziemy już wielu fanów K-Popu, ale nie trzeba szukać tak ekstremalnych przeżyć. Kina i serwisy streamingowe coraz częściej prezentują nam koreańską kinematografię, która potrafi zaskoczyć w każdy możliwy sposób. Nie brakuje świetnych i głęboko artystycznych dzieł, ale są też Netflixowe fabuły prawnicze, kryminalne, dystopijne, historyczne i science fiction.
Gdybyśmy jednak zapytali o artystyczną muzykę koreańską, jeszcze do niedawna nie otrzymalibyśmy wielu odpowiedzi. Wyglądało na to, że Koreańczycy, zauroczeni nowoczesnością, odchodzą od swoich muzycznych korzeni dalej jeszcze niż Chińczycy czy Japończycy. Na szczęście dla muzycznego bogactwa świata ten trend ulega teraz odwróceniu. Koreańscy muzycy popowi zaczynają sięgać po ekspresyjny śpiew pansori, który przez kilka dekad żył głównie na głębokiej prowincji. Dziwna, połamana i niemal Webernowska fraza tych wiejskich poematów musi zadziwić każdego miłośnika muzyki. Jedynie niektóre japońskie gatunki muzyki i śpiewanego teatru mogą równać się z tym śpiewem surowym, niemal wstrząsającym estetyzmem. A jednocześnie w muzyce koreańskiej jest coś wyjątkowo pierwotnego, świadczącego o szamanistycznych korzeniach współczesnej koreańskiej duchowości. Posłuchajmy choćby „Tiger is Coming” seulskiego zespołu Leenalchi – jest to wyjątkowe połączenie popu, folku i niezwykle ekspresyjnego wyrafinowania.
Dlatego z wielką radością udawałem się do NFM na koncert zespołu Dal:um. Ten zespół tworzą dwie młode wykonawczynie grające na koreańskich cytrach, nieco do siebie podobnych, ale tak naprawdę zupełnie odmiennych konstrukcyjnie i brzmieniowo. Do pewnego stopnia przypominają one chiński gu-zheng i japońskie koto. Brzmią zupełnie inaczej, bardziej surowo, mocno i „po szamańsku”, z tak charakterystyczną dla Korei ekspresją. Na gayageum zagrała Ha Suyean, zaś na geomungo Hwang Hyepyaung. Przedstawiły program zawarty na swojej pierwszej płycie „Similar&Different”. Obie wykonawczynie od dzieciństwa związane są z wykonawstwem koreańskiej muzyki tradycyjnej, jednakże za motto płyty uznały odkrywanie nowych sposobów gry i osiąganie nowych brzmień ze swoich instrumentów.
Idąc na koncert zastanawiałem się oczywiście „jak to będzie”. Bałem się trochę, że muzyka zespołu okaże się zbyt popowa, że może będzie jej towarzyszył jakiś automatyczny rytm, o co nie trudno w koncertach tradycyjnej muzyki chińskiej. Choć zespoły takie jak Leenalchi pokazują, że w Korei istnieje trend odwrotny, wiodący od popu do muzyki artystycznej i tradycyjnej, nie jest przecież w żaden sposób oczywiste, że nie istnieje też tam przeciwstawne dążenie do odchodzenia od muzyki ludowej i artystycznej w stronę łatwego przekazu i oczekiwań bardzo niewyrobionych słuchaczy, którzy źle znoszą muzykę pozbawioną wyraźnego, prostego i mocno wystukiwanego na czymś mniej lub bardziej elektronicznym rytmu.
Na szczęście okazało się, że Dal:um to dobre i pełne wyobraźni wykonawczynie. Cały koncert miał w tle muzykę tradycyjną, zaś sposób jej rozwijania bywał niekiedy ukłonem w stronę prostszego przekazu, ale też szedł w stronę klasycznej muzyki współczesnej i twórczości fantazyjnie improwizowanej. Nie wiem tak naprawdę, na ile Koreanki improwizują, ale z pewnością nie trzymały się poddańczo materiału nagranego przez siebie na płycie. Na koncercie usłyszeliśmy utwory bardziej jeszcze rozbudowane, pełne inwencji i nie wolne od pięknej i wyjątkowej koreańskiej ekspresji. Eksperymenty z brzmieniem instrumentów często służyły bardziej wniknięciu w ich naturę, niż czynieniu z nich nośnika bardziej globalistycznych mód muzycznych. Cytrzystki zdawały sobie chyba sprawę, że tak niecodzienny świat muzyczny może być trudny dla Europejczyków i co jakiś czas przedstawiały co grały i co jeszcze zagrają, upewniając się, czy publiczność chce słuchać dalej. A publiczność chciała, choć momentami nie była to wcale prosta muzyka dla kogoś, kto zna tylko europejski świat dźwiękowy, nie ważne czy klasyczny, czy też popowy.
W części utworów pojawiały się momenty, w których cytry grały rytmicznie, zbliżając się do współczesnych estetyk znanych z przeciętnego kanału radiowego. Ale były to tylko krótkie momenty poza jednym może utworem. Poza tym mogliśmy usłyszeć całe bogactwo obfitujących w mikrotonowe wybrzmienia dźwięków, przeplatanych stuknięciami i akordami na tłumionych strunach. Bardzo podobała mi się wyobraźnia artystek z Dal:um i ich chęć pokazania nam prawdziwej muzyki z Korei, obrosłej w legendy i historię tego niemłodego przecież kraju. Tektonika i rozkład proporcji w tej muzyce były bardzo dalekie od naszych muzycznych światów i przypominały momentami najbardziej naszą klasyczną muzykę współczesną, może z pewnymi drobnymi elementami romantyzmu, bez opadania w całkowicie bezkompromisowy modernizm. Z pewnością z perspektywy koreańskiego melomana twórczość Dal:um wygląda zupełnie inaczej i to co nazywam śmiałym modernizmem wykonawczyń jest dla Koreańczyków czymś znacznie bardziej codziennym niż dla nas. Jakkolwiek by nie było, koncert bardzo mi się podobał i odbierając od artystek autograf poprosiłem je, aby nie zapomniały o Wrocławiu gdy będą promować nową płytę, z której jeden utwór zagrały na zakończenie programu. Później były bisy. Wrocławska publiczność okazała się być bardzo otwarta na zupełnie nowe muzyczne doznania.