Marina Beach. Dziennik indyjski 21

Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do jednej ze średniowiecznych świątyń Chennaju. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, iż miasto o nazwie „Madras” założyli Brytyjczycy. Spośród czterech największych metropolii Indii jedynie Delhi nie zawdzięcza swojego istnienia dobie kolonialnej. Pozostałe – Kalkuta, Mumbaj i Chennai powstały nad oceanem jako faktorie handlowe coraz bardziej zachłannych Europejczyków. Tym niemniej Tamilowie nie stronili od morza w przeciwieństwie do większości hinduistów, zatem przed przybyciem butnych mieszkańców Albionu posiadali wiele miast i miasteczek na swoich wybrzeżach. Z kolei Brytyjczycy, w przeciwieństwie do Portugalczyków, przedkładali zyski nad „czystość religijną” podległych sobie ziem. Oczywiście, aby tubylec stał się kimś w obrębie struktur ich imperium, powinien się ochrzcić. Póki jednak spokojnie trzymał się „niższego przeznaczenia swej rasy” (jak mawiali rodacy Szekspira i Keatsa), mógł sobie być „poganinem”. Dlatego w okolicach Chennaju przetrwały dawniejsze świątynie, czego nie można powiedzieć o portugalskim Goa.

 

 

  W tym momencie będę musiał odwołać się do zabiegu, jaki stosuje wielu pisarzy z Północnych Indii. Otóż, nie mogąc wymówić egzotycznych drawidyjskich nazw, rezygnują oni z tego, żartując sobie przy tym co nieco. Tu wspomnę na marginesie, iż nikt nie wie, do jakiej większej grupy językowej należą złożone języki Południowych Indii, takie jak tamilski, kannada, telugu i malajalam.  Historia północnych jest zaś oczywista. Pochodzą z sanskrytu, lub z jemu pokrewnych, prostszych dialektów i jako takie należą do potężnej grupy języków indoeuropejskich, będąc krewnymi angielskiego, hiszpańskiego, no i oczywiście polskiego (tego ostatniego nawet nieco bliższymi). Ja nie mam zamiaru naśmiewać się z biednych Tamilów (no może troszeczkę…), ale znajduję się obecnie na Sri Lance i nie mam przy sobie żadnej mapy Chennaju. Wprawdzie 18% mieszkańców tej tropikalnej wyspy stanowią Tamilowie, ale tak się niefortunnie składa, iż mieszkam w otoczeniu syngaleskim. Dlatego nie podam w moim opisie Chennaju wielu nazw, starając się, po północnoindyjsku, wybrnąć jakoś z mojej trudnej sytuacji.

   Akcja chennajskich pamiętników dziać się będzie przede wszystkim w dzielnicy Mylapore, szczególnie lubianej przez mieszkańców miasta, eleganckiej, kameralnej i położonej nie tak znów daleko od oceanu. Tam dotarliśmy już pierwszego dnia, nie wiedząc, jak ważne jest to miejsce. Towarzyszyli nam Jorge i Ania z CHI. Nie mieli zbyt wiele czasu na zwiedzanie Chennaju, gdyż jeszcze tego samego dnia wieczorem udawali się  w dalszą podróż, do Kerali. Tam czekali na Jorge jego rodacy, Meksykanie, biorący udział w międzynarodowym festiwalu teatralnym. Nowy Rok Ania i Jorge postanowili obchodzić hucznie w sławnym z tego na całe Indie, poportugalskim Goa.

   Chennai rozciąga się długim pasem wzdłuż Oceanu Indyjskiego. Najstarsza jego część to brytyjski fort i związana z nim tłoczna osada, George Town. Podobnie jak w przypadku starówki Shahjahana w Delhi, jeszcze niecałe 100 lat temu cała ludność miasta stłoczona była na tym stosunkowo małym obszarze, zaś jej ekspansji stały na przeszkodzie angielskie prawa gruntowe. Egmore znajduje się w pobliżu owej kolonialnej starówki, dzielnica ta przesunięta jest od niej w stronę lądu. Mylapore usytuowane jest jakieś cztery kilometry na południe. To rozległa dzielnica, pełna świątyń, wśród których szczególnie wyróżniają się dwa duże kompleksy, sięgające swoją historią VIII wieku naszej ery, kiedy to jeszcze w Anglii panowały dynastie Anglosaskie, zaś mający przynieść Wyspom silną wewnętrzną spójność Normanowie dopiero zapuszczali korzenie w północnej Francji. Mylapore przed powstaniem Madrasu stanowiło splot wiejskich osad położonych w miejscu uznanym przez Hinduistów za święte, choć oczywiście nie na skalę Varanasi, czy Mathury.

  Mieliśmy zatem do wyboru trzy szczególnie okazałe lokalizacje – świątynię Wisznu, świątynię Sziwy, oraz bazylikę świętego Tomasza. Nie były one położone bardzo blisko siebie, gdyż Mylapore jest rozległym rejonem Chennaju i przekracza swoim terytorium George Town wraz z przyległą wyspą, fortem i, być może, całym Egmore. Zaczęliśmy od świątyni Wisznu, która, jak to zwykle bywa, opisywała nie do końca jasną hierarchię pomiędzy tym bogiem Trimurti, a jego awatarami, takimi jak Narasimha czy Kriszna. Najstarszą częścią mandiru był jego zewnętrzny dziedziniec, wypełniony kolumnami pełnymi rzeźb. Dedykowane one były Narasimsze, który z takiej właśnie kolumny, pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem, morzem a lądem, dniem a nocą, wypadł aby rozszarpać urągającego kultowi Wisznu i ogólnej dharmie Asurę. Owo „pomiędzy” stanowiło oczywiście podstęp solarnego boga, który musiał jakoś pokonać demona, któremu bóg Brahma obiecał bezpieczeństwo w budynkach i poza nimi, na lądzie i na morzu, w dzień i w nocy… Wisznu jako Narasimha stał się człowiekiem – lwem, jako, że Brahma zapewnił Asurę, iż nie pokona go ani człowiek, ani zwierzę. W obrębie wisznuizmu Narasimha stanowi szczególnie groźny aspekt boga Wisznu i jest bardzo czczony, choć dla pocieszenia przerażonych wiernych w świątyniach Narasimhy przedstawia się zawsze też główną, piękną postać boga, z czterema ramionami dzierżącymi dysk słoneczny, konchę, buławę oraz jedną ręką pustą, udzielającą błogosławieństwa.

   Dziedziniec pełen groźnych lwoludzi wynurzających się z kolumn stanowił oczywiście niezwykle nastrojowe miejsce. Widać było z niego masywną wieżę nad bramą wejściową, rojącą się od pomalowanych na jaskrawe barwy rzeźb. Pochodziły one zapewne z gruntownej przebudowy kompleksu w XVII wieku, wykonali je zaś bardzo utalentowani rzeźbiarze. Średniowieczne rzeźby wokół nas nie były tak udane. Dało się w nich zaobserwować silne uproszczenie obowiązujących wzorców, charakterystyczne dla sztuki ludowej. Dalsze części świątyni niosły ślady późniejszych przebudów, wyższa jakość dekoracji plastycznej świadczyła o nabieraniu przez świątynię znaczenia z biegiem czasu. Wewnątrz znajdowało się wielu wiernych, ustawiających się w wydzielone kolejki do poszczególnych murti, czyli wyobrażeń bogów. Wielkie hinduistyczne świątynie mają w sobie coś z dworców, albo urzędów pocztowych. Ceny różnych ofiar w różnych miejscach są skodyfikowane i opisane na tablicach. Kolejki są ogrodzone żelaznymi barierkami. Po drodze odbiera się poszczególne pakiety kwiatów, owoców, przekąsek i ciastek, z których część wymienia się na coś innego, zaś część się sobie zostawia, aby móc później zanieść znajomym i rodzinie jako uświęcone prasadam.  Zwyczaj prasadam jest nota bene wciąż obecny w polskim chrześcijaństwie, gdzie traktuje się w podobny sposób wielkanocne jajka, tudzież całą zawartość koszyka ze święconką. Nad dobrze zorganizowanym ruchem świątynnym w wielkich indyjskich mandirach wiszą zegary informujące o odjazdach kolejnych pociągów, to znaczy o tym, co dzieje się w danym momencie z daną murti, czy będzie przy niej odprawiana pudża, czy też ubiera się ją do dziennego życia, czy też układa do snu. Niekiedy jest to dużo bardziej skomplikowane, gdyż przy boskich posągach odbywają się ceremonie o różnej randze, przeznaczone dla różnych osób.

   Jorge, jako człowiek teatru pełną gębą, nie dostrzegał owego zegarowego aspektu świątyni i spontanicznie chłonął nastrój. Lubię tę swoistą naiwną emocjonalność w osobach związanych ze sztuką dramatyczną. Oczywiście Hindusi patrzą na rzecz całą nieco inaczej. Gdy chodzi o rzeczy pradawne, czyli o kult bogów i wszystko co związane z sanskrytem, uwielbiają oni swoistą dokładność, rzeczowość i umiejętność dokładnego i poprawnego wyliczenia czy to cech bóstwa, czy to elementów składających się na udany rytuał. Sprawia im to ogromną przyjemność, więc często w swoich wyliczeniach przekraczają granice umiaru, przez co staranna klasyfikacja zamienia się w chaos najdrobniejszych możliwych elementów. Wiedza, jak się nie pogubić w owych nawarstwionym przez tysiąclecia chaosie porządku jest przez hinduistów ogromnie ceniona i ciężko im się dziwić…

  Oczywiście różne otwierające się po zaskakującym kątem dziedzińce, nierówne stare posadzki, otoczone tradycyjnym kultem filary i drzewa budowały przepiękny nastrój. Jednocześnie Hindusi poruszali się w rytmie ofiarnych zegarów doskonale wiedząc kiedy i skąd odjeżdża ich modlitewny pociąg.

   Na zewnątrz świątyni znajdowało się związane z nią osiedle, pełne małych domków, restauracji, sklepów i otoczonych mniej lub bardziej religijnym szacunkiem starych drzew. Tereny przy wielkich świątyniach hinduiści  zawsze uważali za pomyślne i tworzyli wokół nich spokojne, pełne uroku osiedla. Przy starych świątyniach zawsze można znaleźć sadzawki, tak też było i w tym wypadku. Woda przy kompleksie świątynnym służy do ceremonii związanych z wynoszeniem murti nad wodę podczas różnych świąt. Sadzawka, a raczej średniej wielkości sztuczne jezioro, było przy tej świątyni Wisznu imponujące. Nad wodą takiego zbiornika znajdują się zawsze starannie zaprojektowane, rzeźbione stopnie, liczne kamienne pawilony, podesty, a także małe świątyńki.

   Pierwszy raz widziałem Mylapore, dzielnicę drogą i pożądaną przez większość Chennajczyków. Niezwykłe było stopienie owego na poły wiejskiego zacisza z obowiązkami wypływającymi z bycia w centrum ośmiomilionowej metropolii. Obserwując pięknie zdobione fasady domów, liczne sklepy z kadzidłami, mlekiem, etc., miałem wrażenie, iż stolica Tamilnadu pulsuje jakąś przyjazną, podskórną energią. Owo odczucie towarzyszyło mi później przez cały czas pobytu w owym mieście. Wrażenie swobody i nieoczekiwanej radości szło tu za mną wszędzie, jak przyjazny cień.

   W pewnym momencie zza zacisznych, ale też wielkomiejsko ruchliwych uliczek dostrzegliśmy potężną halę dworca miejskiej kolejki. Biegła ona na rampach ponad miastem, towarzyszył jej zaś u podnóża cuchnący niemiłosiernie kanał otoczony mniej, lub bardziej szeroką warstwą slumsów. Owo przechodzenie z witalnych i barwnych ulic bogatej indyjskiej metropolii do przyczajonych w zaułkach slumsów zawsze stanowiło dla nas z Kają silny, przyprawiający niemal o ból głowy dysonans. Myślę, iż biedni ludzie na południu Indii traktowani są znacznie mniej demokratycznie, niż na północy kraju. W okolicach Delhi, Agry etc., widzi się, iż choć żyją w warunkach nie do pozazdroszczenia, to jednak istnieje tam jakaś niezbyt doskonała nić braterstwa pomiędzy nimi, a indyjską warstwą średnią. Przypuszczam, że w Tamilnadu nie jest z tym tak dobrze, zważywszy na to, jak bardzo wciśnięte w kąt były osiedla najbiedniejszych wraz z ich mieszkańcami. System kastowy wśród Drawidów ma się chyba znacznie lepiej, niż pośród wymieszanych z muzułmanami mieszkańców Północy. Oczywiście, w Chennaju rzuciła nam się w oczy już pierwszego dnia ogromna ilość wielkich niekiedy kościołów, ale przypuszczam, iż południowoindyjscy chrześcijanie doskonale wpletli się ze swoją religią w kastowe klasyfikacje.  

   Za nakrytą walcowatym sklepieniem halą śródmiejskiego dworca znów zaczęła się bardziej wesoła architektura i przebywszy kilka muzułmańskich tym razem uliczek stanęliśmy przed pięknie rzeźbioną bramą, zapowiadającą oddaloną o półgodziny marszu świątynię Wisznu, którą właśnie mieliśmy okazję zwiedzić. Niedługo jednak patrzyliśmy na malowanych w żywe kolory nagów, charakterystycznych dla mitologii indyjskiej ludzi – wężów (mają nawet swój indyjski stan, Nagaland, lecz jest on (hm…) dość daleko od Tamilnadu…), za bramą widać było bowiem rozległą plażę a za nią błękitny pas oceanu indyjskiego, na którym unosiły się płynące do pobliskiego portu wielkie okręty. Chennai jest największym indyjskim portem, notabene i to już od całkiem dawna. Gigantyczne statki hamowały w drodze do niego (potrzebują one na to niekiedy kilku dni), zatem zdawały się być nieruchome jak wyspy. Ale to tylko z jednej strony, gdyż z drugiej widzieliśmy nienaruszoną, pustą przestrzeń oceanu, poznaczoną zmarszczkami fal. Aby zobaczyć owe zmarszczki musieliśmy przejść spory kawał plażą, która jak na miejską plażę była niezwykle wręcz rozległa. Taka nagła eksplozja przestrzeni po dwóch miesiącach spędzonych w zatłoczonych Indiach przyprawiła mnie o zawrót głowy. Wbrew ostrzeżeniom Rosie, która była tu już dzień wcześniej, Marina Beach wcale nie wydała nam się szczególnie brudna, nie była też ani trochę zatłoczona. Jak chwalą się Chenajczycy ich plaża jest drugim co do wielkości tego typu miejskim wybrzeżem.

   Gdzieniegdzie na piasku znajdowały się barwne łodzie rybackie. Ich właściciele kręcili się wokół nich czekając chyba na przypływ. Porozrzucane gdzieniegdzie grupki ludzi przechadzały się zatopione w rozmowie. Oczywiście, nie brakowało sprzedawców przekąsek i kawy. Ci ostatni chodzili z charakterystycznymi również dla herbaty czajniczkami z płonącymi pod nimi węgielkami. Choć bez trudu można było coś zjeść, lub się czegoś napić, sprzedawcy robili dużo mniej zamieszania niż ich koledzy z europejskich plaż, którzy oczywiście do sprzedawania napojów muszą mieć potężną budę widoczną z odległości kilku kilometrów. My znaleźliśmy tylko jedną tego typu konstrukcję, w której niezbyt przejęty otoczeniem sprzedawca słuchał radia zapatrzony w ocean. Gdy zanurzaliśmy stopy w naszej prakolebce, potężny i poważny wiatr przypominał nam o tym, iż do najbliższego lądu są w linii prostej tysiące kilometrów.

   Po drugiej stronie wznosiły się tonące na horyzoncie budynki lubianego przez Chennajczyków bulwaru, poprzedzonego szeroką ulicą. Widać było latarnię morską, a także przypominający wieżę Eiffla maszt telewizyjny. Przy samym bulwarze pobudowano przypominające pałacyki kluby, hotele i siedziby różnych firm i organizacji. Za nimi widać było niekiedy masywne hale kolei śródmiejskiej, przy których naziemne stacje metra w Delhi jawiły się lekkimi jak ważki. Szliśmy do bazyliki świętego Tomasza. Jak wiadomo, europejscy chrześcijanie z uporem uważali, iż święty Tomasz wyjechał do Azji, gdzie założył potężne chrześcijańskie państwo.  Szczególnie w trakcie pierwszych wieków islamu, zajęci wyprawami krzyżowymi wyznawcy Jezusa starali się znaleźć i pozyskać owych mitycznych, Tomaszowach chrześcijan. Dostrzegli ich nawet w wojskach Dżingiz Chana, który przelotnie poczuwał się chrześcijaninem. W Tamilnadu mit azjatyckiej migracji świętego Tomasza zakorzenił się najmocniej. Pierwszymi Europejczykami, którzy założyli tu swoje kolonie byli Portugalczycy, podobnie jak Hiszpanie słynący z okrucieństwa w szerzeniu „Jedynie Słusznej Wiary”. Tam gdzie dotarli, burzyli wszelkie niechrześcijańskie świątynie, gdy zaś mogli, torturowali i likwidowali wszystkich swoich nowych poddanych, którzy nie chcieli odstąpić od swoich dawnych wierzeń. Nie dziwne, iż bez trudu „znaleźli” na terenie współczesnego Mylapore grób świętego. Religia, narzucona przeważnie siłą, z ojca na syna zakorzeniła się wśród całkiem sporej ilości Tamilów i również oni zaczęli potrzebować tej legendy, pomimo, iż ukazuje ona zazwyczaj białego brodacza o portugalskich rysach twarzy mordowanego przez „złego Tamila – barbarzyńcę” z włócznią.

   Zanim jednak dotarliśmy do bazyliki musieliśmy przebyć bardzo zaniedbane blokowisko, składające się z wysokich na cztery piętra budynków. Przed nim odbywał się targ rybny, gdzie rzucały się w oczy suszone na wiór rybie skórki, potrzebne do jakiejś wyrafinowanej potrawy. Po przejściu zaniedbanego osiedla natychmiast znaleźliśmy się, tutejszym zwyczajem, na eleganckiej alei, skupiającej wszelakiej maści chrześcijańskie szkoły i organizacje ze świętym Tomaszem w godle. Po krótkiej przechadzce ujrzeliśmy w końcu bazylikę, wzniesioną na nowo w XIX wieku w pięknym, angielskim neogotyckim stylu, z potężną wierzą i masywnymi, rzeźbionymi wimpergami. Nie był to bynajmniej najstarszy kościół w Chennaju. Sami Anglicy pobudowali tu wspaniałą, neopalladiańską katedrę, pochodzącą z przełomu XVIII i XIX wieku. Natomiast po Portugalczykach zachowały się kościoły sięgające swoją genezą roku 1515. Aż ciężko sobie wyobrazić, iż zmagania lokalnej ludności z kolonialistami trwały w Tamilnadu niemal pół tysiąclecia! Innym smutnym świadectwem minionych czasów jest fakt, iż niemal wszystkie pobudowane w Indiach przez europejskich najeźdźców kościoły zachowały się, czego nie można powiedzieć o hinduistycznych mandirach. Na początku XVI wieku musiały być tutaj dziesiątki tysięcy mniejszych i większych świątyń politeistycznych. Przetrwało ledwie kilka…

   Tym niemniej z zewnątrz bazylika świętego Tomasza stanowiła bardzo piękny przejaw architektury neostylowej. Niestety wnętrze zostało zniszczone przez nadmiar pieniędzy najbogatszej i najbardziej wpływowej religii świata. Nie było już oryginalne, lecz przypominało elegancką, nowobogacką salę jakieś amerykańskiej sekty. Nie mogłem zresztą się rozeznać, na ile katolicka, anglikańska, czy też w inny sposób protestancka jest bazylika. Obok niej, w odrębnym pawilonie, znajdowało się małe muzeum, przechowujące resztki dawniejszej bazyliki, na której kamieniach widać było inskrypcje ze zburzonych przez Portugalczyków hinduistycznych świątyń. W podziemiu znajdował się grobowiec świętego Tomasza, urządzony jak sala domu pogrzebów w jakimś nowym, amerykańskim miasteczku. Uwagę przyciągała diaporama przedstawiająca „złegozłego Tamila z włócznią” mordującego jasnego świętego o portugalskiej twarzy. Innym elementem wyposażenia wnętrza były wielkie zdjęcia papieża Jana Pawła II, który najwyraźniej odwiedził to miejsce. Gdy oglądaliśmy grobowiec i zbiory, na bosaka, gdyż zarówno tu, jak i w kościele, należało zdjąć buty, towarzyszyły nam ubrane w sukienki tamilskie uczennice i studentki, nadzorowane przez kilka sióstr zakonnych. Mimo to, z czystej ciekawości, kupiliśmy tamilskie pieśni do świętego Tomasza. Okazały się bardzo ładne. Część z nich przypominała północnoindyjskiej bhajany, pozostałe zaś utrzymane były w stylu klasycznych, karnatyckich kriti, z charakterystycznymi mikrotonalnymi ozdobnikami przy dźwięku, nadającymi mocy całej linii wokalnej, w hinduizmie związanej z filozofią dźwięku jako nadabrahmana.

   Z bazyliki udaliśmy się do świątyni Sziwy, mijając po drodze dwa kościoły, z których jeden nosił wyraźnie renesansowe cechy stylistyczne. Gdy od grobowca świętego dzielił nas dystans jakiegoś kilometra, w religijne otoczenie powrócił pluralizm i wśród domów zaczęły się pojawiać mandiry, meczety i świątynie dżinijskie. Wszystkie były bardzo ładne, nam jednak zaczął doskwierać głód. Ania, która pracowała też w eleganckich restauracjach i nauczyła się tam nieźle gotować, chciała znaleźć coś naprawdę dobrego, zatem coraz słabsi mijaliśmy różne punkty gastronomiczne. Jorge z kolei chciał coś mięsnego, co na Południu nie jest wcale takie proste. Mimo to minęliśmy całe zagłębie muzułmańskich barów z potrawami z kurczaka. Swoją drogą tamilscy muzułmanie łączący doti z turbanami i z trudem zapuszczonymi brodami, wyglądali niezwykle. Ich żony i córki raczej bez większego przekonania usiłowały zakrywać włosy i ramiona czarnymi materiałami. Pomyślałem sobie z nadzieją, iż może tu, w Tamilnadu, jakiś imam zajrzy do Koranu i odkryje wreszcie, iż zdaniem Muhammada kobiety były równie mężczyznom i nie było mowy o żadnym zakrywaniu czegokolwiek. Albo też wspomni Aiszę, która bynajmniej nie w burce walczyła o sukcesję swojego męża.

  Świątynia Sziwy okazała się równie okazała jak chram Wisznu i też miała swoją dzielnicę zamieszkaną przez spokojnych ludzi, swoją sadzawkę i całą plejadę sklepów, warsztatów etc. Jej okolice były nawet bardziej okazałe i przytulne od tych wisznuickich, co nie dziwi, gdyż większość tamilskich hinduistów jest sziwaitami.  Widzę to teraz doskonale na Sri Lance, gdzie kult Wisznu i jego awatarów w zasadzie nie istnieje, a gdzie wszyscy bez wyjątku hinduiści są Tamilami.

  Anię tym razem zawiodła intuicja, gdyż minęliśmy jedną z najlepszych restauracji w Chennaju i udaliśmy się do takiej, gdzie są w stanie podać kuchnię północnoindyjską bez roti. W końcu wylądowaliśmy w placówce konkurencyjnej do Vasantha Bhavan, gdzie z kolei miałem okazję ucieszyć się smakiem przypominającego omlet utappam (choć bez jajek, rzecz jasna). Wciąż jednakże byłem daleko od sedna kuchni tej części świata, czyli od ryżu. Wszystkie dania na Południu podaje się na liściach bananowca, co ma wpływać korzystnie na smak potraw, podobnie jak jedzenie palcami. Oczywiście jedzenie ręką dosy, czy utappam to nic strasznego. Każdy jednak, kto zobaczy Tamila pałaszującego ryż z różnymi sosami za pomocą oblepionej jedzeniem po łokcie ręki poczuje przynajmniej przez moment wdzięczność wobec Francuzów za rozpropagowanie w XVIII wieku widelca. Inna rzecz, iż zanurzanie się w potrawach całym ciałem wymusiło zapewne na południowych restauracjach to, iż wszędzie można umyć ręce w czystych umywalkach, przy których zawsze znajdziemy mydło.

 

 

   Czekał nas koncert. Bardzo się z Kają ucieszyliśmy, że wyjazd z Delhi nie będzie oznaczał dla nas muzycznej pustyni. Jeszcze bardziej podniecająca była myśl, że tuż koło powyższej świątyni Sziwy znajdują się dwie sale koncertowe, gdzie odbywają się koncerty i spektakle taneczne i to po trzy, albo więcej dziennie. Byliśmy bardzo naiwni w naszym pierwszym kontakcie z Chennajem. Powinienem był uwierzyć Rajnishowi, który orzekł, iż Chennai to najlepsze w Indiach miejsce do oglądania tańca i słuchania muzyki klasycznej. Ale o tym za jakiś czas. Póki co wystarczy wiedzieć, iż dotknęliśmy ledwie małej śnieżynki na szczycie potężnej, kulturalnej góry lodowej, wprost niemożliwej do uwierzenia. Udaliśmy się na koncert. Wpierw wystąpiła mała dziewczynka, która z zadziwiająco dobrym akompaniamentem mridangamu i skrzypiec próbowała śpiewać klasyczną muzykę karnatycką. Jak na tak młodą osobę, robiła to wprost znakomicie, ale oczywiście nie było to w bardziej ogólnym sensie zachwycające. Następnie przyszła kolej na bharatanatyam i tu już młody tancerz zachwycił nas bez reszty, popisując się precyzją ruchów rzadko widywaną przeze mnie w tym tańcu w Delhi. Czyli jednak prawdziwym było przypuszczenie, iż aby otrzymać produkt doskonałej jakości trzeba się udać w miejsce jego produkcji… Kolejna tancerka zadziwiła nas bez reszty. Było to najwspanialsze mohiniyattam (czyli klasyczny, keralski „taniec uwodzicielki”) jakie widziałem, a dane mi było oglądać naprawdę niezłe tancerki (to żeński taniec). Wysoce erotyczny i estetyczny, zaprojektowany na wyrafinowanych elipsach mohiniyattam był w tym wypadku zatańczony z najwyższą precyzją i polotem. Nawet twarz artystki nieustannie drgała, była w tańcu. Wielu artystów dzisiaj zapomina o tym, iż twarz też tańczy wedle zasad klasycznych tańców indyjskich. W mohiniyattam pulsowanie oczu i mięśni całej twarzy stanowi szczególnie ważny aspekt całości. Nie jest to bowiem taniec realistyczny, lecz wysoce abstrakcyjna konwencja, w której tancerka powinna zatrzeć całkowicie codzienność ruchu i wizerunku, po czym powrócić jako ucieleśnienie wysoce artystycznej erotyczności.

  Jorge i Ania przybyli do nas pod koniec pierwszego występu. Postanowili zwiedzić świątynię Sziwy, lecz tłumy bezustannie przepływające przez to miejsce skróciły ich pobyt w zabytkowym mandirze do minimum. Jorge został wysłany do Indii przez swój meksykański teatr. Współpracował on z indyjskimi tancerzami. Aby pogłębić wzajemne relacje, strona indyjska poprosiła o kogoś z teatru, by nauczyć go hindi. Padło na Jorge. W teatrze Meksykanina już od dawna gra aktorka, która od ponad dziesięciu lat uczy się bharatanatyam. Jorge zachwalał ją jako wyborną tancerkę. Występ genialnej młodej artystki całkowicie go zaszokował. Nas też.

  Notabene okazało się, iż festiwal młodych artystów, mający odbywać się jeszcze do końca grudnia i przez cały styczeń, założył wielki indyjski śpiewak Balamurali Krishna. Słynie on z tego, iż jest nie tylko znakomitym wykonawcą, ale też wielkim kompozytorem, zaś muzyka karnatycka bazująca na zakomponowanej muzyce cierpi na niedosyt kompozytorów. Balamurali Krishna jest żywą legendą i miło go było widzieć w trakcie organizowania tak wspaniałego przedsięwzięcia. Aby uczcić swojego patrona, wszyscy tancerze na koniec występu tańczyli do tillany przez niego zakomponowanej. Posiada ona dziwny, jakby zupełnie nieindyjski charakter i jako taka wyraźnie odstaje od innych kompozycji Balamuraliego. Tillany jako takie są podłożem pod całkowicie abstrakcyjną, taneczną improwizację przez co bardzo przypominają północnoindyjskiej tarany. Podejrzewam zresztą, iż powstały w oparciu o te ostatnie, choć to dość drażliwy temat… Ty niemniej zbieżność nie może być przypadkowa. Podobnie jak taranę, tak samo abstrakcyjną tillanę można wzbogacić o wplecioną w nią historię. Balamurali Krishna, jak wskazuje na to już samo jego nazwisko, posłużył się w tym wypadku miłosną sprzeczką Radhy i Kriszny. Gdy udawaliśmy się do hotelu, gdzie Ania i Jorge zostawili swoje rzeczy przed dalszą podróżą czekającą na nich już za chwilę, zaczepili nas miło melomani. Odczułem, iż są nieco zdziwieni, iż przyszliśmy akurat na ich festiwal. „To ile jest tych festiwali?” – pomyślałem niespokojnie. Nie czułem jednak niedosytu, gdyż ujrzane przed chwilą mohiniyattam nie miało sobie równych.

(ciąg dalszy nastąpi)

Zobacz inne rozdziały Dziennika indyjskiego

O autorze wpisu:

Dziennik Indyjski to opowieść z rocznego pobytu w Indiach i na Sri Lance poświęcona badaniom kultury i codziennego życia. Nie znajdziecie w tej historii idealizacji Indii ani "turystyki slumsowej". Zobaczycie natomiast sceny z życia artystów i normalnych ludzi. Jacek Tabisz pisał ten cykl indyjskich obrazów w trakcie badań muzyki indyjskiej w latach 2010-11. Od tego czasu zmienił poglądy na różne sprawy, więc nie pod wszystkimi poglądami wyrażonymi w tekście podpisuje się obecnie. Ciekawość wobec Indii i zamiłowanie do indyjskiej sztuki mają się jednak nadal dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *