Metamorfozy, zmysłowość secesji i celtyckie wariacje

 

W tym roku NFM Orkiestra Leopoldinum od samego początku sezonu daje nam koncerty, które są wielkimi wydarzeniami artystycznymi. Charakteryzują je świetne programy, błyskotliwe interpretacje i znakomite wykonawstwo muzyczne. Z całym przekonaniem zachęcam każdego, kto chce wybrać się do Wrocławia turystycznie, aby tak zaplanował swoją wizytę, by załapać się na choć jeden koncert Leopoldinum.

 

W niedzielę 29 października 2017 roku Orkiestra Leopoldinum wystąpiła pod batutą belgijsko – luksemburskiego dyrygenta i instrumentalisty Rudiego De Bouwa. To człowiek wszechstronny, wykształcony nie tylko w grze na tubie, muzyce kameralnej czy historii i teorii muzyki, ale także w psychologii. Największą pasją De Bouwa stała się koniec końców dyrygentura, zaś do jej krainy wprowadzili go M.F. Harles i P. Cao w Luksemburgu oraz K. Kiesler w USA. Później De Bouw stał się częstym dyrygentem w Luksemburgu, Lipsku, Katalonii, ale też w egzotycznym z punktu widzenia muzyki klasycznej Omanie (chyba, że policzyć jako muzykę klasyczną piękne arabskie pieśni pracy, w tym poławiaczy pereł).

 

W roku 2015 Rudi De Bouw odbył z Orkiestrą Leopoldinum  tournée po Francji, Belgii i Luksemburgu. No i cóż – rzeczywiście słychać, że panie i panowie muzycy się znają, Leopoldinum gra wraz z De Bouwem lekko, spoiście, mieniąc się wspaniałymi barwami, zdradzając też wiedzę psychologiczną dyrygenta, która moim zdaniem ma wpływ na dyrygenturę. W interpretacjach De Bouwa słyszę jakąś daleką analogię do estetyki najbardziej znanego dyrygenta – psychologa, zajmującego się głównie (ale nie tylko!) muzyką dawną Philippa Herreweghi. W obu wypadkach interpretowana muzyka staje się ciepła, głęboko humanistyczna, barwna i bardzo spoista w wyrazie. Tempa niekoniecznie są oszałamiające, liczy się raczej jakość brzmieniowa, obraz muzycznej chwili, pogrążenie się w świecie danej struktury muzycznej. Najprawdopodobniej ani De Bouw ani Herreweghe nie zabierają na próby z orkiestrami swoich podręczników do psychologii, ale wiedza na temat ludzkiej psychiki zdecydowanie pomaga im kierować zespołami ludzi tworzącymi najbardziej abstrakcyjną z ludzkich sztuk, czyli muzykę… Ciekaw jestem swoją drogą czy dyrygenci – socjologowie, albo dyrygenci – politycy też mieliby większą łatwość w dyrygenckim fachu.

 

 

Koncert zaczął się od Five Variants on Dives and Lazarus Ralpha Vaughana Williamsa (1872–1958). Czekałem na ten utwór, bo jak wiecie z wielu moich innych recenzji, stałem się (w dużym stopniu dzięki McCreeshowi i również wrocławskim muzykom) miłośnikiem XX wiecznej muzyki brytyjskiej. Było warto. Vaughan Williams w swej opowieści o Łazarzu użył pięknych tematów ludowych, celtyckich i anglosaskich, po czym związał je urokliwą, nieco archaizującą wielogłosowością, w stylu angielskiego renesansu. Tak zaczyna się ten utwór, będąc, z uwagi na swoją elegancką i nie męczącą złożoność, czymś na pograniczu archaizacji, muzyki późnoromantycznej oraz podskórnego modernizmu. Barwy orkiestry mienią się w tym utworze jak odblaski słońca na morzu, nie łamiąc jednak balladowych melodii. Napięcie rośnie i opada płynnie, bieg muzyki nigdy nie grzęźnie. To wspaniały utwór, zaś wykonanie Leopoldinum było pełne uwagi i zmysłowej niemal barwności. Niemal poczułem jesienne nadmorskie słońce na twarzy zmieszane z kroplami morskiej wody. W jaki sposób ta muzyka odnosi się do historii biblijnej nie wiem, ale przypuszczam, że któryś z użytych przez Vaughana Williamsa tematów muzycznych odnosił się do mitycznego Łazarza.  

 

Do słuchania następnego utworu przystąpiłem w nastroju buntowniczym. Było to Mieczysława Weinberga (1919–1996) Concertino na skrzypce i smyczki op. 42. Mój bunt wiązał się zaś z tym, że jest obecnie szalona moda na Weinberga. Wszędzie wyczytuję zachwyty nad operą „Pasażerka” tegoż kompozytora i mam wrażenie, że wielu krytyków muzycznych o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, aby grać „Pasażerkę” od Kapsztadu po Grenlandię. Jednocześnie przypomina mi się kult muzyki Szostakowicza w czasach mojej młodości i później odwrót od tej gorącej mody wśród wielu poprzednich wyznawców, kiedy to gorąca miłość zmieniła się w pogardliwą obojętność. Niestety, a raczej na szczęście, moje uprzedzenia wobec Weinberga całkowicie się rozwiały pod wpływem znakomitego wykonania. Leopoldinum grało świetnie, również elementy, które nazywam „neoklasycystycznymi betonowymi blokami”, a które – wśród znanych kompozytorów – najczęściej pojawiają się u Prokofiewa.  To jakby ucięte w połowie, lub w jednej trzeciej tematy muzyczne, które przelewają się w starannie i równo wykrojonych formach, tworząc kościec struktury. Towarzyszy temu swego rodzaju nowoczesny obiektywizm, ale bez popadania w niezdrową dla ówczesnych władz radzieckich zabawę z formą związaną z odchodzeniem od tonalności XIX wiecznej w stronę dodekafonii, serializmu czy innych eksperymentów.

 

 

Wspaniała i niebywale trudna była partia skrzypiec w Concertino. Wykonał ją koncertmistrz Leopoldinum, Christian Danowicz. Zrobił to rewelacyjnie i oklaski po tym długo nie milkły. Na bis mieliśmy drobiazg na skrzypce solo oparty na melodii żydowskiej, również Weinbergowski. Ja również klaskałem ile wlezie, bo przecież na poprzednim koncercie Leopoldinum Christian Danowicz z kolei dyrygował i też dobrze. Natomiast jako skrzypek był po prostu całkowicie wspaniały. Weinberg, który urodził się i edukował w przedwojennej Warszawie, później znalazł się w ZSRR i dzięki przyjaźni Szostakowicza trafił do Moskwy. W Moskwie Weinberg miał wokół siebie kilku z największych skrzypków wszechczasów, takich jak Dawid Ojstrach czy Leonid Kogan. I dla takich ludzi napisał swą partię skrzypcową, podkreśloną jeszcze przepiękną solową kadencją skrzypiec na początku drugiej części Concertina. Napisałem przepiękną? Tak to już jest, że nic nie rozwiewa muzycznych uprzedzeń tak dobrze, jak świetne wykonanie. Muszę przyznać, że to dobrze, iż odkrywa się zapomnianych kompozytorów nie tylko z okresu baroku (choć tu nadal jest najwięcej archeologów), ale również z innych epok – romantyzmu, klasycyzmu a nawet neoklasycyzmu.

 

Po przerwie Orkiestra Leopoldinum wykonała sławne Adagietto z V Symfonii Gustava Mahlera, rozsławione przez film Luchina Viscontiego Śmierć w Wenecji. Tu od razu dodam „edukacyjnie”, że jeśli podoba wam się to Adagietto, znaczy, że po prostu lubicie Mahlera i wypada Wam sięgnąć po całą Piątkę i inne symfonie. Adagietto było najpewniej muzycznym listem miłosnym do najsławniejszej femme fatale epoki dekadentyzmu, którą odważny i nieszczęsny Mahler wziął sobie na żonę. W Adagietcie nie ma jednak rozpaczy ani fatalizmu, jest za to oderwanie się od rzeczywistości i jakaś gorąca i metafizyczna zmysłowość. Mamy tu echa Wagnera, ale są to echa pogodnego Wagnera. Wątek młodości Zygfryda, pełen nadziei, świeżości, wiosny i młodości. Orkiestra Leopoldinum grała to rewelacyjnie, znakomicie spisał się harfista, bardzo istotny w tym dziele. Jedyne co mnie zastanowiło, to kwestia przestrzeni. Być może Mahlera zawsze trzeba grać w wielkim, symfonicznym składzie, gdyż wtedy ta cicha nagle masa wielkiej orkiestry symfonicznej odrealnia nas jeszcze mocniej.

 

Na koniec koncertu wrocławscy kameraliści zagrali utwór, do którego często wracają. Chodzi oczywiście o znakomite Metamorfozy Ryszarda Straussa, łabędzi śpiew największego w dziejach muzyki mistrza orkiestrowych barw. W Metamorfozach to mistrzostwo jest tym bardziej intrygujące, gdyż Strauss poprzestał tylko na smyczkach. Tym razem Metamorfozy a la Leopoldinum były zagrane niespiesznie, bardzo nastrojowo, stosunkowo pogodnie. Był to Zmierzch Bogów bez rozpaczy, lecz naturalny, jak zachodzące nad Alpami słońce. Ta skryta za złożonością i monumentalizmem naturalność jest istotą muzyki Straussa, więc wykonanie Leopoldinum trafiło w sedno tej pięknej kompozycji. A czego to był zmierzch? Zniszczonych sal koncertowych, ale też niemieckiego humanizmu, który poniósł klęskę w postaci wynaturzonej przez następców filozofii Nietzschego. Strauss, który przez jakiś czas był noszony przez nazistów na rękach, a później popadł w ich niełaskę, korespondował bardzo dobrze z fragmentem Piątki Mahlera, którego naziści zamordowaliby jako Żyda, gdyby miał pecha dożyć tych czasów. U obydwu wielkich twórców słyszymy echa Beethovena (w Metamorfozach bardzo mocne nawiązania do Beethovenowskiej III Symfonii), oraz Wagnera, który też stał się kompozytorem dzięki potędze Beethovenowskiego uniwersum.  

O autorze wpisu:

Studiował historię sztuki. Jest poetą i muzykiem. Odbył dwie wielkie podróże do Indii, gdzie badał kulturę, również pod kątem ateizmu, oraz indyjską muzykę klasyczną. Te badania zaowocowały między innymi wykładami na Uniwersytecie Wrocławskim z historii klasycznej muzyki indyjskiej, a także licznymi publikacjami i wystąpieniami. . Jacek Tabisz współpracował z reżyserem Zbigniewem Rybczyńskim przy tworzeniu scenariusza jego nowego filmu. Od grudnia 2011 roku był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów, wybranym na trzecią kadencję w latach 2016 - 2018 Jego liczne teksty dostępne są także na portalach Racjonalista.tv, natemat.pl, liberte.pl, Racjonalista.pl i Hanuman.pl. Organizator i uczestnik wielu festiwali i konferencji na tematy świeckości, kultury i sztuki. W 2014 laureat Kryształowego Świecznika publiczności, nagrody wicemarszałek sejmu, Wandy Nowickiej za działania na rzecz świeckiego państwa. W tym samym roku kandydował z list Europa+ Twój Ruch do parlamentu europejskiego. Na videoblogu na kanale YouTube, wzorem anglosaskim, prowadzi pogadanki na temat ateizmu. Twórcze połączenie nauki ze sztuką, promowanie racjonalnego zachwytu nad światem i istnieniem są głównymi celami jego działalności. Jacek Tabisz jest współtwórcą i redaktorem naczelnym Racjonalista.tv. Adres mailowy: jacek.tabisz@psr.org.pl

7 Odpowiedź na “Metamorfozy, zmysłowość secesji i celtyckie wariacje”

      1. Z racji osobistych preferencji za muzykę skrzypcową i kameralną. Koncert skrzypcowy (polecam wykonanie Kogana), sonaty (np. 5 z Kremerem i Argerich), też na skrzypce solo, kwartety… Ale tak naprawdę do mnie bardzo osobiście przemawiają bardzo charakterystyczne narzędzia kompozytorskie, którymi się on posługuje. Leci jego utwór i już wiadomo, że to Weinberg! Dużo nostalgii, tęsknoty, senności, ale obok groteski. Nie podobny do nikogo innego.

        Natomiast ja ponownie proszę o nazwę utworu na bis, bo być może nie znam, a na pewno warto. 

  1. No i jeszcze genialna rapsodia na tematy mołdawskie. 

    Swoją drogą przypomina mi się, jak parę już lat temu odkryłam Weinberga, który nie był wtedy jeszcze taki popularny i chciałam by grało się go więcej, po czym Kremer, który jest jednym z moich ulubionych skrzypków, a wtedy był ulubionym, zaczął tego Weinberga z entuzjazmem grać. To pokazuje jak podobna jest między mną a nim wrażliwość, jak bardzo nasza własna emocjonalność popycha nas w stronę podobnych nam artystów. 

    1. Sprawdzałem dzieła wszystkie i nadal nie wiem, co to było. Nie znalazłem opusu (czy „przed opusu”) gdzie byłyby drobne utwory na skrzypce solo. Może uda mi się dopytać. Mnie też często prowadzą w muzyczne podróże wybitni muzycy o bliskiej mi wrażliwości. Kremera zresztą lubię bardzo, słuchałem go jeszcze przed epoką CD (przynamniej u nas). Jeśli chodzi o Weinberga, to ciekaw jestem, czemu stawia go Pani nad Prokofiewem i Szostakowiczem – ich dzieła są czasem zbliżone emocjonalnie do Weinberga, choć rzeczywiście istnieje silny rys indywidualny u każdego z tych kompozytorów. 

      1. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to dlatego, że tamtych grają wszyscy, a to jest coś zupełnie nowego. Całkiem możliwe, że postąpiłabym odwrotnie, gdyby to Prokofiew był zapomniany. Jednak dla mnie już od pierwszych dźwięków pierwszej sonaty skrzypcowej, a był to pierwszy utwór Weinberga, którego słuchałam, poczułam się, jakbym słuchała dawno zapomnianego utworu z dzieciństwa, tak bardzo poruszył on moje nerwy. To nie jest coś, co da się łatwo opisać. Nie sądzę, żeby był on lepszy formalnie, na pewnym etapie nie ma już lepszych i gorszych, są tylko gusta. 

        Aczkolwiek lubię mówić, że moją ulubioną symfonią Mozarta jest piąta Schuberta, ale to tylko tak pół żartem. 😉

        1. Znam to wrażenie, że muzykę, którą słyszę ewidetnie pierwszy raz znam już od bardzo dawna. Miałem coś takiego w przypadku mszy de Tournai z XIII wieku w wykonaniu Marcela Peresa (akurat tu wykonanie jest współtworzeniem, więc muszę wspomnieć o wykonaniu). 

           

          Schuberta bardzo lubię, ale jednak Mozarta czy Beethovena stawiam jeszcze wyżej. Również w przypadku symfonii. Z pieśniami jest oczywiście trochę inaczej – Schubert to bardzo rozwinął.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

one × 3 =