Kolejne koncerty Wrocławskich Filharmoników z ich dyrektorem muzycznym Giancarlo Guerrero stały się wydarzeniami artystycznymi na które czeka się z niecierpliwością. Dyrygent i jego zespół są gwarancją muzycznych przeżyć najwyższej klasy, nie bez znaczenia są też niespodziewane zwroty akcji, czyli śmiałe, niesztampowe interpretacje pozwalające ujrzeć znane utwory z innej niż typowa perspektywy. Bardzo bym chciał, aby powstały płyty dokumentujące tę współpracę.
Nie inaczej było 15 marca 2019 roku. Tym razem głównym punktem koncertowego menu była IV Symfonia Johannesa Brahmsa. Oprócz tego dzieła, w pierwszej połowie koncertu, usłyszeliśmy Fantazję na temat Thomasa Tallisa Ralpha Vaughana Williamsa (1872–1958) i Koncert na siedem instrumentów dętych, kotły, perkusję Franka Martina (1890–1974).
W 1910 roku Ralph Vaughan Williams był jeszcze romantykiem, przynajmniej moim zdaniem. Cofał się w przeszłość, dokonywał stylizacji, lecz emocje wywoływane przez jego muzykę nie różniły się bardzo od tych malowanych w przestrzeni późnowiktoriańskich sal przez Elgara. Fantazja na temat Thomasa Tallisa należy do najpiękniejszych utworów symfonicznych powstałych w Wielkiej Brytanii pierwszej połowy XX wieku. Również na tle całej Zachodniej symfoniki tego okresu Fantazja błyszczy oryginalnym i fascynującym światłem. Dziełu można było zarzucić pewien konserwatyzm, zwłaszcza w czasie gdy do głosu doszli dziedzice dodekafonistów i serialistów. Obecnie te zarzuty byłyby bez sensu, gdyż wielu kompozytorów pierwszych dekad XXI wieku idzie raczej w stronę Vaughana Williamsa, niż Weberna. Mamy też ruch wykonawstwa muzyki dawnej, który na rynku streamingu i płyt zdominował typowy repertuar filharmoniczny.
Thomas Tallis był jednym z największych kompozytorów angielskiego Złotego Wieku. Niezwykle wyszukana konstrukcja jego utworów, oraz sugestywna ekspresja materiału melodycznego będącego podstawą jego wielogłosowości karzą postawić Tallisa wśród największych kompozytorów muzyki europejskiej. Można stwierdzić, że już sam Tallis dokonywał przeróbek wielogłosowych mszy na muzykę instrumentalną, pisząc na tzw. consort viol, gdzie przeplatające się głosy ludzie zostały zastąpione jękliwą pieśnią wiolowych strun. Ralph Vaughan Williams poszedł tylko dalej tą drogą w swej Fantazji. Zachował on odniesienie do kunsztowności Tallisa, a jednocześnie wyeksponował cudowną, oniryczną melodię która służyła kiedyś Tallisowi. Równocześnie, podobnie jak niekiedy mistrzowie renesansu w przypadku chórów, z ogólnej masy orkiestrowych głosów wyodrębnił sekcję solistów, która przeplata się niekiedy z masą całej orkiestry lub poszczególnych jej sekcji. Wyszedł z tego niezwykły, melancholijny fresk. Ta morska melancholia stała się zresztą dominantą w wielu późniejszych dziełach Ralpha Vaughana Williamsa, aby sięgnąć niepokojącej lodowej pustki w VII Symfonii „Antarktycznej”.
Wrocławscy Filharmonicy z Giancarlo Guerrero bez trudu oddali niezwykły labirynt tej muzyki. Powroty do głównego tematu miały w sobie coś metafizycznego. Mieliśmy tu do czynienia bardziej z architekturą niż malarstwem, co stało się zresztą ideą przewodnią całego koncertu. Przy tej wspaniałej interpretacji można było wspomnieć również bardzo dobrą wersję Fantazji zaprezentowaną jakiś czas temu przez Orkiestrę Leopoldinum. Zdziwiłem się odkrywając, że Fantazja z orkiestrą symfoniczną jest mniej stanowcza i bardziej delikatna od swej wersji kameralnej, gdzie zagęszczenia głosów i muzyczne zwroty akcji są twardo zarysowane i mają w sobie jakiś ostateczny charakter.
Drugi utwór zaprezentowany na koncercie łączył z Fantazją na temat Thomasa Tallisa nie tylko XX wiek, ale również koncepcja podziału orkiestry na tutti i wyodrębnioną sekcję instrumentalistów. W koncercie na siedem instrumentów dętych, kotły, perkusję Franka Martina to wyodrębnienie było oczywiście jeszcze głębsze niż u Vaughana Williamsa. Poza instrumentami solowymi reszta orkiestry stanowiła masę tutti, dość oszczędną w swej strukturze aby nie odwracać uwagi od solistów. Soliści wyodrębnieni z Wrocławskich Filharmoników byli zresztą świetni. Co za flet, jaka trąbka, jaki puzon, klarnet, fagot! Ich wirtuozeria naprawdę porywała, a owacja publiczności była jak najbardziej adekwatna. Grali: Jan Krzeszowiec – flet, Wojciech Merena – obój, Maciej Dobosz – klarnet, Alicja Kieruzalska – fagot, Mateusz Feliński – waltornia, Aleksander Kobus – trąbka, Eloy Panizo Padrón – puzon i Diego Yañez Busto – kotły.
Frank Martin był kompozytorem szwajcarskim. Inspirowała go dodekafonia, ale – co ciekawe – nie zrywał z tonalnością, co wiele jego utworów zbliża do bardziej pogodnych dzieł Hindemitha i mniej sowizdrzalskich utworów Poulenca. Twórca był specjalistą od form koncertujących, jego Mała Symfonia Koncertująca z lat 1944 – 45 przyniosła mu międzynarodową sławę. Swoją drogą w tych latach głównie Szwajcarzy mieli głowę i środki, aby mimo płonącej Europy wieść życie koncertowe, bogatsze zresztą niż w latach międzywojennych, bo część europejskich kompozytorów schroniła się w Szwajcarii, czasem po drodze do USA. To w takich okolicznościach powstała choćby rewelacyjna Historia Żołnierza Igora Strawińskiego. Wykonany w NFM koncert powstał niewiele później, bo w 1949 roku. Największy szwajcarski dyrygent tych lat, Ernest Ansermet, porównywał pierwszą część koncertu z dziełami Bacha, na co rzeczywiście zasłużyła swoją kunsztownością i nie pozbawionym głębi mimo lekkości nastrojem.
W drugiej części koncertu nadszedł czas Brahmsa, a konkretnie jego IV Symfonii. Każdy kto stale bywa w NFM lub choćby czyta moje recenzje wie, że Brahms stanowi żelazną część repertuaru Wrocławskich Filharmoników. Orkiestra ma tę muzykę we krwi i wyraża ją naprawdę dobrze. Giancarlo Guerrero zaproponował jednakże zupełnie nową, oddaloną od wielu innych interpretację. Początek mnie trochę zaszokował – smyczki zostały mocno wycofane na rzecz instrumentów dętych. Brzmienie kwintetu zostało ściszone i odchudzone z „brahmsowskich brązów”. Symfonia otwarła się zatem jak ulica chaotycznego miasta, bowiem gęsta faktura dętych u Brahmsa bez mocnego fundamentu w smyczkach stała się podobna do tłoku Starego Delhi w godzinach szczytu (a jest to jedno z największych miast na świecie).
Jednak ten kontrowersyjny zabieg z początku znalazł potwierdzenie w dalszym rozwoju interpretacji. Stopniowo, z części na część, smyczki nabierały ciała, przez co cała symfonia narastała stopniowo aż do kulminacji. Wymagało to nie lada maestrii od orkiestry i taką też była. Boskie piana stopniowo wyłaniające się z ciszy, ogromna precyzja poszczególnych głosów – to wszystko odsłoniło detale jakich nie zna się z większości interpretacji ostatniej symfonii Brahmsa. Jednocześnie w pierwszych częściach symfonii mogliśmy usłyszeć zaskakujące wręcz pasaże fletów czy klarnetów, które są w partyturze, ale których zazwyczaj się nie słyszy.
Giancarlo Guerrero / fot. Tony Matula
Ogólnie interpretacja była bardzo ciekawa, kunsztowna, choć mogąca zirytować osoby mające swój własny obraz tej symfonii, budowany na głównonurtowej tradycji jej wykonań. Dla mnie było to bardzo odświerzające i chciałbym, aby Guerrero i Wrocławscy Filharmonicy przedstawili takiego Brahmsa szerszej jeszcze publiczności, czy to z pomocą fonografii, czy to tras koncertowych. Do Brahmsa mam zaś żal dotyczący tego, że nie napisał dziewięciu symfonii, ale tylko cztery. Większość melomanów wie, że po Beethovenie umiera się z grubsza po dziewiątej symfonii, zatem Brahms mógł bez obaw napisać jeszcze pięć symfonii! Szkoda, że tego nie zrobił, bo po Beethovenie są to największe symfonie doby romantyzmu.