Sobota (13.04.24) w ramach festiwalu Musica Polonica Nova przyniosła w Narodowym Forum Muzyki wiele koncertów. Mnie konkretnie sześć, a działo się jeszcze więcej. Program został zgrupowany w bloki tematyczne. Były więc TransOrganic, czyli krótkie koncerty na organy z Sali Głównej NFM i na elektronikę, były komnaty, czyli koncerty orkiestr kameralnych, czasem z instrumentem solowym, były transfuzje, czyli instalacje z trąbką, gitarą, elektroniką i głosem, oraz wreszcie koncert „niezgrupowany” „Am I AI?”.
W mojej recenzji nie będę szedł chronologicznie, gdyż stałaby się niejasna i niepotrzebnie długa. Zacznę zatem od TransOrganic 1, 2 i 3. Bardzo się ucieszyłem, że organy stały się dumnym uczestnikiem festiwalu muzyki nowej. W pewnym stopniu są one źródłem wielu rozwiązań w muzyce najnowszej. Mamy przecież organy elektroniczne, a i klawiatura komputera z pomocą specjalnych programów i aplikacji stała się swoistymi organami XXI wieku. W NFM nie widzimy tak naprawdę organów. Szafę instrumenty, a może raczej jego „kamieniczkę” przesłania bowiem prospekt organowy, zaś konsola używana na stole podłączona jest elektronicznie a nie mechanicznie do właściwego mechanizmu. Same organy są oczywiście w pełni „analogowe”, są w nich piszczały i zwykłe dla organów traktury.
W ramach kolejnych odsłon TransOrganic usłyszeliśmy najpierw „HyperArp na organy i media elektroniczne” Macieja Michaluka. Na organach w tym i w następnych koncertach grał Jan Paweł Przegendza, zaś elektronikę obsługiwał Maciej Michaluk. Tak też było na kolejnych odsłonach TransOrganic.
Dziś może się wydawać, że klasyczne, architektoniczne organy są nieco egzotycznym medium dla muzyki nowej. Jednak choćby twórczość Oliviera Messiaena stawiała też wywodzący się ze starożytności instrument w samym centrum. Dlatego zdziwiłem się nieco chęcią uzyskania innego brzmienia z piszczał w ramach kompozycji Michaluka. O ile szmery, trzaski, bębnienia na instrumentach smyczkowych są w stanie stworzyć wyjątkowo atrakcyjną fakturę brzmieniową i przynieść nam nową jakość, o ile dotyczy to także niektórych instrumentów dętych i fortepianu, o tyle, moim zdaniem, próba zaburzenia pracy dmuchaw i klapek piszczał na rzecz nowej jakości okazała się nieco nietrafiona w tym i następnym utworze. Okazuje się chyba, że nie tak łatwo wcisnąć organom coś nowego jeśli chodzi o sam sposób wydobywania dźwięków, zwłaszcza że same mają tysiące mikstur i efektów. Elektronika zapętlała i zniekształcała to, co grał organista, przynajmniej takie to sprawiało wrażenie.
Kolejny utwór skomponował z kolei Jan Paweł Przegendza. Na drugiej odsłonie TransOrganic sytuacja się powtórzyła. Znów pojawiła się próba przenicowania brzmienia organów poprzez wciskanie zbyt wielu klawiszy na raz i dobieranie pojedynczych głosów przynależnych normalnie do mikstur. Znów elektronika to zapętlała i przyspieszała, tu jednak mieliśmy bardziej efektowną kulminację, będącą jednak ustępstwem na rzecz klasycznego brzmienia organów. Utwór się nazywał Something new, albo było to coś nowego po prostu. Zaraz sprawdzę na stronie www, bowiem w książeczce mamy „something new”. Sprawdziłem – to rzeczywista nazwa.
Pomyślałem zatem, że organy stały się pułapką dla polskich kompozytorów muzyki nowej, bo o tym, że nią nie są dla współczesnych kompozytorów francuskich przekonujemy się co jakiś czas, słuchając choćby występów improwizujących organistów. W ostatniej odsłonie TransOrganic //3 Alina Dzięcioł zachwyciła mnie jednak swoją kompozycją „Repeat na organy i media elektroniczne”. Tu mieliśmy wiele pomysłów na nowy, organowy dźwięk, zwłaszcza piękne glissanda, jednak mogłem się nimi zachwycać właśnie dzięki temu, że 80% brzmienia kompozycji opierało się na klasycznym brzmieniu mikstur piszczał. Elektronika była dyskretna, zaś z organów dobywały się również efekty perkusyjne i dzwonowe. Wyszedł z tego znakomity, monumentalny i epicki fresk, pełen inwencji i świeży. Stanowił on kontrast wobec poprzednich utworów, choć z pewnością zagorzali fani efektów szmerowych opowiedzą się raczej za kompozycjami wykonawców koncertu. Ich mocne upodobnienie do siebie świadczy swoją drogą o tym, o czym już pisałem, czyli o silnie narzucającym się charakterze wykonawców muzyki nowej na same dzieła. Jednak Alinie Dzięcioł udało się jakoś od tego uciec, co ja przyjąłem z dużym uznaniem.
Jeśli chodzi o odbywające się w przestrzeni NFM Transfuzje, to muszę przyznać, że po pierwszym koncercie, kiedy jeszcze nie byłem naładowany muzyką po brzegi, chciałem zakosztować uroków sztuki muzyczno – perfomatywnej. Jednak pierwsza Transfuzja autorstwa Viktoryii Kaliadziuk opierała się na unoszącej się i opadającej wzdłuż ścian atrium NFM czerwonej wstęgi. Kojarzyło się to z krwią, wojną i organicznym wymiarem obecnej odsłony Musica Polonica Nova. Tym razem nie mam książeczki programowej i nawet nie chcę jej mieć. Staram się przedstawić moje wrażenie czysto muzyczne i wizualne, nie wnikając w ewentualną filozofię stojącą za niektórymi dziełami. Z tej perspektywy mogę stwierdzić, że 34. Musica Polonica Nova obraca się raczej wokół ciała, organiczności i nawet biologiczności, nie zaś wokół subkultury i popkultury, które widnieją na grafice oznajmiającej festiwal. Kolejne Transfuzje były już bardziej rozbudowane, towarzyszyła im też ambientowa muzyka trębacza Piotra Domasiewicza i gitarzysty Kuby Wójcika. Zaś popkulturowe akcenty były zapewne bardziej obecne na wydarzeniach towarzyszących, na które nie miałem czasu śledząc główny nurt festiwalu. Była też instalacja Tafla prezentowana w foyer -3, gdzie wyświetlanym kręgom przywodzącym na myśl taflę wody towarzyszyła również dość ambientowa muzyka.
Teraz kolej na komnaty. Mają one artystowskie powiększenie MN w nazwie, który edytor tekstu zmienia mi z wielkich na małe litery. Spróbuję jeszcze raz „koMNata”. Udało się, ale nie było łatwo oszukać autokorektę… Ach te artystowskie tytuły! Może w następnej edycji Musica Polonica Nova posłuży się metaforą, bez zabaw liternictwem? Byłoby to bardzo oryginalne. W każdym razie pierwsza komnata miała podtytuł – „czyli królestwo rzeczy i przyjemności. Dopamina”. Czyli znów było organicznie, zmysłowo, przedmiotowo, obiektowo. „Dopamina – koncert ma trąbkę i orkiestrę” Mateusza Ryczka okazał się świetnym utworem. Grali Orkiestra Muzyki Nowej pod batutą Szymona Bywalca i Piotr Nowak na trąbce. Utwór brzmiał wysoko, co mogłoby być męczące, ale posiadał niezwykle złożoną i przemyślaną strukturę, budującą wyrafinowane efekty fakturalne. Mieliśmy też jakby jakieś echo spektralizmu, oraz jakby klasyczną, trzyczęściową strukturę. Świetna rzecz.
Z kolei „though the youth of these things na zespół, elektronikę i obiekty” przywodził mi na myśl obiektową i po części webernowską muzykę Stockhausena. Mieliśmy na scenie stolik z naczyniami z piaskiem i innymi przedmiotami, piasek był przesypywany pobudzając zdarzenia dźwiękowe w orkiestrze. Zaimponowała mi wyjątkowa poetyckość tego utworu jak i znakomita wrażliwość sonorystyczna kompozytora.
Druga komnata, czyli Rzeczywistości równoległe, Awatary wieńczyła sobotni wieczór. Usłyszeliśmy na niej znakomite arcydzieła wybitnych kompozytorów, których każdy miłośnik muzyki powinien znać już od dawna. Wykonawcami byli znów Orkiestra Muzyki Nowej pod batutą Szymona Bywalca i rewelacyjny akordeonista Maciej Frąckiewicz, który zdominował swoją sztuką jeden z poprzednich dni festiwalu.
Wpierw usłyszeliśmy „Avatars – concerto da camera nr 3” Macieja Jabłońskiego. Było to znakomicie skomponowane i pełne brzmieniowego wyrafinowania współczesne concerto grosso. Słuchać było zamiłowanie do kołowych struktur, jak u Panufnika i pewne elementy tematyczne mogące kojarzyć się z Lutosławskim. Lecz całość była na wskroś świeża i oryginalna i można ją postawić obok arcydzieł wspomnianych przed chwilą geniuszy. Mam nadzieję, ze cenicie Panufnika tak swoją drogą? Jeśli nie, poznajcie go. A później kupujcie płyty z piękną muzyką Jabłońskiego.
Również Grażyny Pstrokońskiej – Nawratil nie trzeba nikomu przedstawiać. Usłyszeliśmy jej CalderaConcerto na akordeon i orkiestrę kameralną. Znając żywiołowy i pełen wyrazu styl gry Frąckiewicza byłem pewien, że te minuty zdominuje akordeon, ale jednak nie. CalderaConcerto to była bardziej symfonia koncertująca, nie tylko solista miał wiele w nim do powiedzenia. Było więc wiele efektów szmerowych, z których znamy kompozytorkę, jednak nie były one puste, poprzedzały dalszą ewolucję tematyczną i strukturalną. Było narastanie, dynamika, pewna rozrywkowość nawet, ale bez żadnego pop. Świetnie dzieło, kupujcie płyty z dziełami Grażyny Pstrokońskiej – Nawratil, są one dostępne i jest ich szczęśliwie już trochę. Ogólnie druga komnata była prawdziwym muzycznym skarbcem!
Został mi do opisania „niezrzeszony tematycznie” koncert „Am I AI”, nie będący ani transorganicznym, ani nie domagający się transfuzji, ani nie przebywający w żadnej komnacie… Jeśli chodzi o AI, to oczywiście poproszę ChataGPT o jakiś obrazek do tej recenzji, zainspirowany moim ulubionym utworem tego dnia.
Wpierw usłyszeliśmy utwór Agaty Zemli „Pójdź za nim przed dolinę” na elektryczny kwartet smyczkowy i elektronikę. Grali, jak i w całym koncercie Am I AI członkowie Neoquartetu. W utworze Zemli cały czas na elektrycznych smyczkach. Było to mocne, mięsiste i nieco sztywne brzmienie. Zaś skrzypce elektryczne potrafią być apogeum lekkości i wirtuozerii o czym świadczą nagrania klasycznego południowoindyjskiego skrzypka Shankara dla firmy ECM. Posłuchajcie tego koniecznie! Utwór Zamli opierał się na wywiadzie z pisarzem Markiem Hłaską mówiącym o tragizmie i realizmie życia. Muzyka zaś oddawała w ciekawy i głęboki sposób niebanalnie stwierdzenia wielkiego literata. Jednak wydaje mi się, że w tym wypadku potrzeba by jeszcze więcej wirtuozerii na elektronicznych smyczkach, vide Shankar ( nie mylić z sitarzystą Ravim Shankarem, to zupełnie inny artysta).
Później usłyszeliśmy nieco noisowy utwór Andriana Fołtyna „Expect the unexp… lained” na kwartet smyczkowy i media elektroniczne. Był to ostry, noisowy utwór, umieszczający nas w samym centrum akcji i całkiem ciekawy.
Wreszcie na koniec tego koncertu mogliśmy usłyszeć dzieło Pawła Hendricha, szefa Musica Polonica Nova i znanego już od lat kompozytora. Tu przydały się liczne ekrany, na których pojawiały się animacje tworząc w prosty ale i efektowny sposób wrażenie wizualnej głębi. Usłyszeliśmy „Thall’Em All” na elektryczny/akustyczny kwartet. W elektronice słychać było tak charakterystyczne dla kompozytora rockowe inspiracje, zaś całość była pełna napięcia i zapewne stanie się hymnem ChatGPT i jego już nie tylko czatujących potomków, gdy te będą rozważać rewolucyjne idee. Hendrich obok Jodlowskiego ze swoim Madmaxem najbardziej wpisał się w koncepcję popkultury i subkultury z hasła przewodniego festiwalu. Jakkolwiek by nie było, utwór okazał się bardzo ciekawy, choć tego dnia największe wrażenie zrobili na mnie swoimi kompozycjami Maciej Jabłoński, Grażyna Pstrokońska – Nawratil i dzielnie broniąca honoru współczesnej organistyki Alina Dzięcioł.